Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.

Jednego z ostatnich dni Maja 1879 r. około pierwszej z południa, czarne lando ze srebrnemi ozdobami, zaprzężone w parę ciemno gniadych rumaków rasy anglo-normandzkiej, wartających z jakie pięćset luidorów przynajmniej, przeleciało przez plac Karuzelu i ulicę Richellieu i zatrzymało się w pobliżu skweru Louvois. po przed wejściem tymczasowem do Biblioteki narodowej.
Białe sprzączki przy zaprzęgach, pochowane były pod czarne z lakierowanej skóry zasłony, na łbach koni widniały również czarne kokardy krepowe.
Stanget i lokaj siedzący na koźle, byli w liberyi żałobnej.
Herb tylko jeden z koroną hrabiowską o dziewięciu gałkach, wymalowany na drzwiczkach powozu, odbijał jaskrawo od tej całości ponurej.
W chwili gdy się zatrzymano, lokaj zeskoczył szybko z kozła, otworzył drzwiczki i pomógł wysiąść swojemu pannu.
Był to starzec ubrany także w żałobę, z białemi miękkiemi jak jedwab włosami, okalającemi twarz szczupłą i bladą. Wysiadł opierając się na ramieniu lokaja.
Wyglądał na lat osmdziesiąt, chociaż miał sześćdziesiąt pięć czy sześćdziesiąt sześć dopiero, ale głębokie zmarszczki i wielka boleść oblicza świadczyły, iż jakieś ciężkie nieszczęścia pochyliły przedwcześnie tę postać wyniosłą i zgarbiły jej ramiona.
Oczy jasno niebieskie były przyćmione, a chwilami zdawało się, jakby światło w nich zupełnie zagasło.
Całość fizyonomii, przedstawiała wyraz smutku jak najgłębszego.
Ręce drżały nerwowo.
Słowem, osobistość, którąśmy opisali, zdawała się stać już jedną nogą w grobie.
Lubo dzień był ładny i słońce na czystem, bez żadnej chmurki niebie przyświecało wesoło, starzec miał na sobie grubo watowane palto zimowe.
W jednej z dziurek od gazika miał wstążeczkę legii honorowej.
Kiedy przebyli trotuar i weszli do bramy, lokaj zapytał:
— Czy mam pójść z panem hrabią?
— Nie... nie ma potrzeby — siadaj z powrotem na kozioł i powiedz Szczepanowi, niechaj przejedzie z końmi po polach Elizejskich...
— O której godzinie mamy się stawić po pana hrabiego?
— O trzeciej.
Głos starca czysty i brzmiący donośnie, był w rażącej sprzeczce z ogólną jego powierzchownością, świadczył bo wiem, iż było jeszcze życie w tem złamanem ciele.
Lokaj puścił rękę pana, powrócił do stangreta i powtórzył mu rozkaz otrzymany, powóz więc zakręcił zaraz i tą samą drogą podążył na pola Elizejskie.
Kiedy to się działo, siwowłosy starzec wszedł wolno na schody, prowadzące do obszernego przedsionka, z którego na prawo szło się do gabinetu bibliotekarza, a na lewo do pokoju, w którym urzędnicy i goście pozostawiali palta, laski, kalosze i parasole, bo wchodzić z nimi na salę nie wolno było.
Hrabia minął przedpokój, skręcił na lewo i wszedł po kilku schodkach do galeryi oszklonej, na końcu której były drzwi opatrzone w tablicę z napisem wypukłemi jakby rzeźbionemi literami:
Pracownia.
Starzec otworzył drzwi i znalazł się na wprost biurka, po za którem siedział jeden z urzędników biblioteki, upoważniony do sprawdzania tożsamości osób z ich kartami wizytowemi i rozdawania dzieł zażądanych.
Wielka ta sala w stylu prawie odrodzenia, bo z czasów drugiego cesarstwa, wygląda bardzo okazale.
Czworokątna, z kosztownemi ornamentacyami na suficie, oświetlona jest sześciu półokrągłemi oknami monumentalnej wielkości.
Do okoła ścian wszędzie półki z książkami.
Na te półki i na galeryę urządzoną do koła prowadzą schodki ruchome.
Po obu stronach sali stoi czternaście ławek podwójnych, a po środku pozostawione szerokie przejście od drzwi wchodowych do przeciwległych gabinetu bibliotekarza i sal następnych, de których wejście zamknięte jest dla publiczności.
Dla pracowników znajduje się trzysta dziewięćdziesiąt dwa miejsca.
Stoły z kandelabrami otoczone krzesłami, przeznaczone są dla czytelników pism peryodycznych.
Ze trzydzieści mniej więcej osób znajdowało się w sali, gdy ukazał się w niej starzec, z którym próg przestąpiliśmy przed chwilą.
Zatrzymał się na moment przed biurkiem urzędnika, wziął podaną mu kartę, odszedł i zasiadł na końcu ławki, przy półce zastawionej słownikami, encyklopedyami, katalogami i t. p.
Zabrawszy miejsce, starzec nasz czas jakiś odpoczywał po widocznem zmęczeniu — a potem wyjął z bocznej kieszeni palta książeczkę zaopatrzoną w srebrny ołówek i zaczął wpisywać w otrzymaną przy wejściu kartę, jak tego wymagały przepisy biblioteczne, najprzód nazwisko swoje:
„Hrabia Filip de Thonnerieux.“
W następnej rubryce:
„Ulica Vaugirard Nr. 62.“
Potem odwrócił się i spojrzał na numer wypisany na ławce i w trzeciej rubryce zanotował;
„Oddział 216.“
Zamiast zapełnić rubrykę czwartą, podniósł się i zwrócił ku estradzie, na której siedzieli pomocnicy bibliotekarza, obowiązani do dostarczania dzieł żądanych przez pracowników.
Wszyscy urzędnicy biblioteki znali już pana de Thonnerieux, skłonili mu się więc z uszanowaniem — a jeden z nich zapytał:
— Jakże zdrowie pana hrabiego?
Starzec potrząsnął smutno głową.
— Wcale nie tęgie — odpowiedział.
— Może pan zadużo pracuje?...
— O nie, to wcale nie ta przyczyna?…..
— A więc cóż to takiego? — Nie wygląda panna chorego..
— Bo też i nie jestem chory, ale wiek... ma swoje prawa. Lat z każdym rokiem przybywa, ale sił nie przybywa...
— Już dosyć dawno nie mieliśmy przyjemności widzieć pana hrabiego...
— Trzy miesiące blízko...
— Jakie dzieło życzy sobie pan hrabia?...
— Doprawdy, że nie umiem odpowiedzieć dokładnie...
Muszę gmerać w najrozmaitszych przedmiotach... Racz mi pan podać, je żeli łaska, ostatni tom z katalogu Bruneta...
— Służę w tej chwili.
I niebawem pomocnik bibliotekarza podał hrabiemu książkę dosyć grubę, z którą p. de Thonnerieux powrócił na swoje miejsce.
Gdy się oddalił, jeden z nowo przybyłych urzędników odezwał się do siedzącego obok kolegi.
— Kto to jest ten stary?...
— Hrabia de Thonnerieux.
— No!...
— Nie znasz pan tego nazwiska?...
— Nie.
— A jednakże nazwisko to wielkiego pana i wielkiego bogacza... Pan de Thonnerieux, posiada sporą liczbę milionów...
— Chciałbym więc być na jego miejscu! — Ale tylko dla jego milionów, nie dla czego innego... starowina to schorzały i z pewnością nie długo już cieszyć się będzie swojemi dostatkami...
— Wygląda daleko starzej aniżeli jest w istocie.
— Wygląda na lat sto przynajmniej!...
— A ma sześćdziesiąt pięć najwyżej...
— Czy pracy, czy nazbyt wesołemu życiu, zawdzięcza tę przedwczesną zgrzybiałość?...
— Ani pracy, ani wesołemu życiu.
— Więc czemuż u licha?...
— Zmartwieniom.
— Zmartwieniom?... A jakiego rodzaju?...
— Stracił najpierw żonę, którą ubóstwiał, a potem jedyną córkę, w której Wszystkie swoje pokładał nadzieje... Przed temi dwu katastrofami, nastąpionemi w bardzo krótkim czasie jedna po drugiej, wyglądał jeżeli nie na młodego, to na pełnego życia mężczyznę. Przez dwa lata od śmierci córki zestarzał się o lat trzydzieści.
— Nie musi to bardzo martwić jego sukcesorów.
— Nie ma wcale sukcesorów.
— Cóż znowu?...
— Powiadam panu, że nie ma nikogo ani z bliższych, ani z dalszych...
— Milioner bez sukcesorów!... Komu więc pozostawi swoję fortunę?...
— Co do mnie pragnąłbym żeby się mnie dostała...
— Życzę panu tego z całego serca, pod warunkiem jednakże, ażebyś się ze mną podzielił...
— Na nieszczęście, nie przyjdzie mu z pewnością ta chwalebna myśl do głowy. To zagorzały filantrop i zapewne odda wszystko na cele publiczne.
— Jeżeli jest dobroczyńcą inteligentnym, to nie zrobi tego głupstwa i zarządzi tak, aby prawdziwi nieszczęśliwi korzystali z jego dobra.
Že zrobi jak najlepiej, to o tem nie wątpię, świadczy o tem całe jego życie poczciwe. Złote to serce i wielki rozum. Napisał kilka bardzo cennych dzieł o dobroczynności. On to jest inicyatorem przytułków nocnych, on dał 300,000 franków na przytułek przy ulicy Tocqueville... on wyposażył zakład pomocy dla dzieci... a przytułek Vesinet zawdzięcza mu bardzo wiele... Pamięć jego będzie błogosławiona...
— Skoro to taki zacny człowiek, to szkoda, że takie smutne ma życie.... Żyjemy w epoce w której podobne osobistości wcale do powszednich nie należą.
Podczas gdy powyższa rozmowa toczyła się pomiędzy dwu kolegami biurowymi, hrabia de Thonnerieux, jak już zresztą wspominaliśmy powyżej, powrócił na swoje miejsce.
Rozłożył katalog na pulpicie i zaczął przeglądać dział historyi i pamiętników. Jakiś czas przewracał kartki niecierpliwie.
Nareszcie znalazł widocznie czego szukał, wziął bowiem ołówek w rękę i zapisał w czwartej rubryce kartki bibliotecznej tytuł dzieła, jakiego potrzebował, nazwisko autora, liczbę tomów, miejsce i datę publikacyi.
Po skończeniu tej roboty obowiązkowej, powrócił do estrady i wręczył notę pomocnikowi bibliotekarza, z którym poprzednio rozmawiał.
Urzędnik położył na karcie znak wyglądający na hieroglif dla profana i podał ją koledze siedzącemu wyżej z wezwaniem, ażeby wyszukał dzieło.
Hrabia de Thonnerioux, zasiadł znowu na swem miejscu i zajął się przeglądaniem różnych papierów wyjętych z pugilaresu.
W siedm czy ośm minut woźny biblioteczny przyniósł mu książkę zażądaną.
Był to mały tomik, oprawny w skórę ze złoconemi brzegami.
Widocznie musiał być używany bardzo mało, bo na złoconych brzegach nie znać było tego wytarcia, jakie ciągłe przewracanie kartek powoduje.
Starzec otworzył książkę i przeczytał tytuł, który podajemy w dosłownym odpisie:

Testament Czerwony.

PAMIĘTNIKI
Pana de Laffemes
przyczynek do historyi
Jego Eminencyi Kardynała Richelieu
pierwszego ministra
Jego
Królewsko-Chrześciańskiej Mości
LUDWIKA XIII.

Amsterdam.
Anno Domini 1674.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.