Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część druga/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XV.

Rajmund podniósł się po raz czwarty, powiedział kilka słów po cichutku do dozorcy umieszczonemu przy wyjściu, opuścił czytelnię — a potem gmach biblioteczny i zaczął się przechadzać po chodniku obok skweru Louvois, z oczami ku drzwiom głównym zwróconemi.
W jakie pięć minut najwyżej na twarzy jego wybiła się radość niezwykła.
Złodziejka ukazała się na ulicy.
Nie namyślając się wcale zwróciła na lewo i poszła w ulicę Richelieu.
Rajmund pozwolił odejść jej o dwadzieścia kroków i poszedł za nią.
Po dojściu do placu Karazelu, złodziejka minęła le Pont des Arts, poszła ulicą Świętego Piotra do ulicy St. Jakóba, zwróciła na lewo w tę ulicę i weszła do kawiarni bardzo przyzwoicie wyglądającej.
Fromental zatrzymał się ze dwie minuty i następnie wszedł również do kawiarni.
Umieściwszy się w głębi sali przy stoliku ustawionym w cieniu, w samym kącie, złodziejka zapijała coś ze szklanki.
Rajmund usiadł na przeciwnej stronie sali, kazał podać sobie lampkę wina i wziął w rękę jakiś dziennik, aby dodać sobie kontenansu.
Gości było bardzo niewiele w zakładzie.
Jedni grali w kości, drudzy w karty, inni w domino.
Niektórzy paląc czytali.
Wypiwszy jedne szklankę, złodziejka kazała podać sobie drugą.
Upłynęło pół godziny w ten sposób.
Te trzydzieści minut wydały się nieskończenie długiemi Rajmundowi, który widział się u celu swych poszukiwań i czuł się już zupełnie wolnym niezadługo.
Nagle zatrząsł się cały.
Udekorowany jegomość z biblioteki ukazał się we drzwiach kawiarni.
Rzucił on uważnie wzrokiem dookoła siebie, zauważył swoję wspólniczkę, podszedł ku niej i usadowił się obok, odgrywając komedyjkę jakby spotkanie to było całkiem wypadkowe.
Bouvard zjawił się zaraz także.
Zobaczył Rajmunda i zbliżył się do niego.
— Mamy już dwoje zatem — odezwał się ojciec Pawła. — Usiądź naprzeciwko mnie, każ sobie podać cokolwiek i przybierzmy takie miny, jakbyśmy rozmawiali o najobojętniejszych w świecie rzeczach. Ja pilnuję łotrzyków.
— Proszę o kieliszek koniaku — wołał Bouvard w stół uderzając.
— Garson spełnił polecenie, a Rajmund kiwnął nań i zapłacił zaraz co się odeń należało, aby go nic nie zatrzymało gdy trzeba będzie pójść za złodziejką.
Abraham, ponieważ on to był tak doskonale przebrany, po kilku nic nieznaczących wyrazach na głos wypowiedzianych, zawiązał ze wspólniczką taką rozmowę tajemniczą:
— Twardo w kieszeni?...
— Ma się rozumieć — odpowiedziała kobieta — po tysiąc franków na każdego.. cała rzecz w tem... kiedy to odbierzemy?...
— Spodziewam się, że dziś wieczorem, o dziewiątej... Ja będę zaraz iść do mój kupiec... dawaj mnie nasza sztuka...
— Masz...
Powiedziawszy to, złodziejka wyciągnęła z kieszeni drogocenne dzieło i oddała Abrahamowi, z zapytaniem:
— Więc wieczorem... o dziewiątej?...
— Ja — odpowiedział żyd zawijając książkę w serwetkę. — Uprzedź Edmunda...
— Pójdziemy razem...
Rajmund spostrzegł książkę skradzioną, przechodzącą z rąk kobiety do rąk Abrahama.
— Pójdź za złodziejka — szepnął Bouvard’owi. Ja udam się za mężczyzną, aby wyśledzić pasera.
I wyszedł zaraz z kawiarni.
Abraham przyzwał garsona, zapłacił i wyszedł także.
Fromental obserwował go z zagłębienia drzwi.
Żyd poszedł ulicą Jakóba, następnie udał się na ulice Sekwany, a z tej na Guénégaud.
— Stawiam sto przeciwko jednemu, te zdąża do Fauvela — pomyślał Rajmund, przyspieszając kroku aby podążyć za złodziejem.
Nie mylił się naturalnie.
Abraham wszedł do domu, w którym mieszkał antykwaryusz, a za nim wszedł też tam i Rajmund.
Żyd udał się na trzecie piętro i zatrzymał przed mieszkaniem zajmowanem przez Fauvela.
Rajmund przeszedł obok niego, wszedł na piętro czwarte i tu się zatrzymał nadstawiwszy uszu.
Złodziej zadzwonił.
Nikt nie przyszedł mu jednakże otworzyć.
Zadzwonił mocniej poraz drugi ale znowu bezskutecznie.
— No... co to jest... jego nie ma?... powiedział żyd dosyć głośno, tak, że było słychać na czwartem piętrze. To dziwna rzecz!... Trzeba się wracać!.. No... co to może znaczyć?...
I zeszedł zirytowany.
Rajmund udał się zaraz zanim.
Znalazłszy się na ulicy, Abraham zwrócił się w stronę wybrzeża.
Gdy tu przybył, zdawał się wahać, jaką obrać dalszą drogę, ale wahanie nie trwało długo.
Poszedł w kierunku Pont-Neuf.
Dwóch strażników miejskich stało przy skręcie na ulice Dauphine.
Rajmund zbliżył się do nich, okazał im swoją kartę i powiedział:
— Wzywam was o udzielenie mi pomocy. Oto złodziej, którego ścigam od dwóch godzin przeszło... Chodźcie za mną i uważajcie...
Żyd postępował zwolna, z głową na dół spuszczoną, jakby zamedytowany.
Fromental, za którym znajdowali się tuż dwaj strażnicy, dopędził go w kilku krokach i położył rękę na jego ramieniu.
Abraham odwrócił się nagle i zrobił minę jakby się bronić zamierzał, ale gdy rozpoznał twarz człowieka, którego widział dopiero co na schodach mieszkania Fauvela, a po za nim dojrzał kepi urzędowe strażników bezpieczeństwa publicznego, zrozumiał co się święci i pobladł śmiertelnie.
— Ani słówka... ani najmniejszego usiłowania ucieczki — rzekł doń Fromental z cicha. Pilnuję cię od chwili wyjścia Biblioteki narodowej... Nic ci więcej powiadać nie potrzebuję, wiesz już z pewnością doskonale o co chodzi...
Żyd zrozumiał, że jest zgubionym, nie chciał jednakże uledz tak bezwzględnie i próbował się tłómaczyć, strażnicy jednakże miejscy przerwali mu zaraz jego przemowę, pochwyciwszy go pod obie ręce tak energicznie, iż o bronieniu się ani mowy być nie mogło.
Lubo cała scena odbyła się spokojnie i cicho, przechodnie widząc kogoś zaaresztowanego, zaczęli się zatrzymywać. Jeszcze kilka minut, a tłum się dokoła zgromadzi.
— Idź dobrowolnie — odezwał się Rajmund, jeżeli się nie chcesz narazić na postronki...
— Boże Izraela, Abrahama i Jakóba, mruknął żyd, wznosząc obłudnie oczy ka niebu i oświadczył, że pójdzie spokojnie gdzie mu każą.
— Gdzie poprowadzić jegomościa?... zapytał jeden ze strażników.
— Do prefektury! — odpowiedział Rajmund.
W dziesięć minut potem, żyd został zdany komu należało, a Fromental udał się do gabinetu szefa służby bezpieczeństwa publicznego.


∗             ∗

Była piąta wieczorem.
Elegancki pojazd zatrzymał się na bulwarze Strasburskim, po przed kawiarnią „XIX wieku.“ Fauvel oczekiwał tam już od kwadransa, siedząc przy jednym z małych stoliczków na tarasie i grog zapijając.
Dojrzał powóz i siedzącego w nim doktora Thompsona, a że miał zwyczaj płacić należność zawsze naprzód, podniósł się w tej chwili, aby pójść do niego.
— Dziękuję serdecznie kochanemu panu za jego punktualność wzorowa — ozwał się Jakób, ściskając za rękę księgarza. Siadaj pan... bardzo proszę...
Fauvel zajął miejsce obok mniemanego Thompsona.
— Czy długą mamy drogę przed sobą — zapytał antykwaryusz.
— Nie... Za pięć kwadransy najdalej będziemy już na miejscu... Spróbujemy mojej madery, bo zdaje mi się, że wcale niezła... wypalimy cygara, a mam prawdziwe hawańskie, przejdziemy się po parku, o siódmej siądziemy do stołu — a sądzę, że i z obiadku będziesz pan zadowolony zupełnie. Po kawie znowu cygarko na świeżem powietrzu pod cieniem drzew, a o dziesiątej spać... Czy nie masz pan nic przeciwko temu programowi, kochany panie Fauvel?...
— Niepodobna aby się komukolwiek nie podobał.
— No to dobrze — a jutro ekspertyza.
— W poniedziałek będzie pan miał wszystko u siebie...
— A tę osobliwość przyrzeczoną, czy dostanę?...
Pamiętniki hrabiego Rocheforta?...
— Tak właśnie.
— Chciałem zrobić panu przyjemność i zabrałem ze sobą...
— Uprzejmy z pana człowiek jak rzadko.
Powóz toczył się dobrym kłusem.
Stangret, którym był Pascal Saunier zmieniony do niepoznania przez przyprawione faworyty, dotarł bulwaru do place Bastylii, skręcił w ulicę Lyon i wjechał w aleje Daumesnil.
O szóstej minut dwadzieścia przybyli do Petit-Castel.
Pascal zszedł z kozła, otworzył kratę, pociągnął za dzwonek aby uprzedzić Angelę, a potem zajął znowu swoje miejsce i zajechał przed dom, przed którym Lagarde i Fromental wysiedli.
Angela ubrana bardzo elegancko, ale mocno zaczerwieniona, bo w tej chwili dopiero oderwała się od komina, wyszła na spotkanie przybyłych.
Kochana kuzyneczko! — zawołał wesoło mniemany doktór Thompson, przedstawiam ci oto jednego z najznakomitszych bibliofilów, pana Fauvela, o którym nieraz już odemnie słyszałaś!... A ty łaskawy panie Fauvel, pozwól mi ze swej strony, zaprezentować sobie, kuzynkę moję panię Angelę. Cioteczna siostrzyczka moja, kobietka dzielna, a dobra, a życzliwa mi jak nikt na świecie Dopóki nie urządzę się ostatecznie w pałacu moim w Paryżu, siedzi tu biedaczka sama jedna i nudzi się naturalnie okrutnie...
— Jakto — zawołał kłaniając się Fauvel, sama pani w domu wiejskim, oddalonym i w dodatku na brzegu rzeki!...
— A cóż to szkodzi szanowny panie. Man przy sobie służącą, chociaż niestety zwichnęła sobie wczoraj nogę i dziś ani się ruszyć nie jest w stanie...
— I pani wcale się tu nie obawia?...
— Czegóżbym się miała obawiać, Wielki Boże?...
— Dzienniki zapełnione są opisami przeróżnych zbrodni, przytrafiających się w okolicach Paryża...
— Sądzę, że w tych opisach jest bardzo wiele przesady i dla tego nie wiele z nich sobie robię...
— Odważna pani nielada...
— Drzwi są wszystkie szczelnie pozamykane... Posiadam rewolwer, którym potrafię się posiłkować i bardzoby nie tego zapewne wyszli rabusie, którzy mieliby myśl nieszczęśliwą wybrania się do mnie z wizytą... Sypiam też najdoskonalej... jakto mówią na oba uszy...
— Jest pani prawdziwie dzielną.
— Przyjmuję kompliment jako kompliment, pomimo to dziękuję zań panu bardzo... Ale niechże się pan raczy rozebrać i rozgościć.
— Tak... powiedział Jakób, urządź się pan jak panu najwygodniej... Chcesz pan może kapelusz słomiany?... Jesteśmy na wsi przecie...
— Najchętniej — odpowiedział Fauvel.
Angela wzięła odeń palto, wydostała z jednej z szaf wielki kapelusz słomiany i podała go handlarzowi książek, który nie miał słów na wypowiedzenie swej za tę uprzejmość wdzięczności...
— Do stołu zasiądziem o siódmej, wszak tak kuzynko? — zapytał Jakób.
— Punktualnie o siódmej... — odpowiedziała ex-modystka – ażeby zaś zająć panów, tymczasem każę wam podać absynt i maderę, pod kasztany...
— Pamiętasz zawsze o wszystkiem kuzynko!... — zawołał śmiejąc się pseudo Thompson. — Uwielbiam cię, słowo honoru!...
W tej chwili zjawił się Pascal, wyglądający jak zwyczajnie, to jest bez przyprawionych faworytów i nie w furmańskiej liberyi.
— Drogi, kochany Rambercie, — odezwał się doń doktor, — ty pójdziesz także z nami na kieliszek madery lub absyntu.
Trzej panowie udali się do sali zielonej, gdzie czekała już na nich zakąska i butelki, zostawimy więc ich tutaj — a sami powrócimy do Pawła Fromentala, do jego domku nad brzegiem.
W dzień wyjazdu Marty; zobaczył przy niej, jak wiemy, jakiegoś mężczyznę, którego rysów, z powodu dość znacznej odległości, dobrze dojrzeć nie mógł, ale który wyglądał na młodego.
Mężczyzna ów podszedł do „Czarodziejki z nad Marny“ i pocałował ją w czoło, a potem młoda kobieta oddaliła się z nim razem, pod rękę, w sposób całkiem familijny.
Wtedy jakaś boleść ciężka, pognębiająca, boleść, jakiej nie znał nigdy dotąd zakradła się nagle do jego serca.
Pierwszy raz w życiu doznawał podobnej boleści.
Nazajutrz przez cały dzień od samego rana uwijał się w czółnie po Marnie, wzdłuż parku, spodziewając się zobaczyć Martę.
Nasi czytelnicy wiedzą już, że nadzieje ziścić się żadną miarą nie mogły, bo Marta w towarzystwie Jakóba Lagarda odjechała do Paryża.
Noc przepędził w gorączce i prawie nie spał wcale.
Z rana Magdalena ku wielkiej zgryzocie swojej zauważyła, że był daleko bledszym niż zwykle i że na policzki wystąpiły mu silne wypieki.
Przekonana z góry, że się niczego nie dowie, stara służąca nie zapytywała wcale o przyczynę, ale postanowiła: napisać do Rajmunda i donieść mu jak niekorzystną zmianę dostrzegła w jego synu.
— Wieś, zamiast pomódz, zaszkodziła... — mówiło sobie poczciwe kobiecisko — powietrze tutejsze zupełnie mu widać nie służy….. albo też ma może jakieś zmartwienie, do którego nie chce się przyznać... Bądź co bądź, nie może być tak jak jest żadną miara!... Trzeba uprzedzić pana i niechaj co poradzi...
Skoro się tylko ubrał, — Paweł ustępując Magdalenie, która nie mogła znieść, aby na czczo wychodził, wypił filiżankę mleka i wyszedł z domu.
Tym razem nie podążył do swego czółna — udał się na drogę wysadzoną drzewami tuż nad samą rzeką, z wysokości której mógł widzieć wnętrze parku Petit-Castel.
Stanął na przeciwko małej łachy płynącej wzdłuż posiadłości Thompsona, przy brzegu której stała grupa kasztanów różowych.
Ztąd zapuścił wzrok w głąb alei zacienionych, prowadzących do Petit-Castel, które widział z po za liści.
Serce mu się ponownie ścisnęło.
Nie tylko aleje te przedstawiały obraz opuszczenia, ale wszystkie także okiennice w domu były pozamykane.
— Czyżby wyjechała?... — zapytywał się młody chłopak z goryczą.
Padł na trawę najzupełniej zgnębiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.