Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.

Dzień dobry, kochany panie Faufel... mam honor witać panu... — odezwał się na progu, głos jakiś nosowy z widocznym akcentem żydowskim.
— Dzień dobry, Abrahamie... — odpowiedział antykwaryusz zapraszając przybyłego do wejścia — a co to sprowadza pana tutaj?...
— Przychodzę, kochany panie Faufel, dowiadywać się, czy pan będziesz chciał mnie pomagać?...
— Proszę bliżej, porozmawiamy...
Abraham wsunął się do biblioteki.
Był to człowiek lat około czterdziestu pięciu, ubrany bardzo starannie, a nawet z pewną przesadą.
Obdarzony wspaniałą tuszą, twarz miał okrągłą, koloru dobrze wypalonej cegły.
Z pod szerokich brwi krzaczastych, wyglądały ślepki małe, szare, ruchliwe, a nigdy nie patrzące prosto w oczy temu, z kim się prowadziło rozmowę.
Abraham miał pod lewą pachą tekę czarnej skóry, godną notaryusza lub deputowanego.
Fauvel, po przymknięciu drzwi, które prowadziły z przedpokoju do sali bibliotecznej, zajął z powrotem miejsce przy biurku, naprzeciw nowoprzybyłego.
— Dla czegóż to, mój panie Abrahamie, nie widziałem cię od dni dziesięciu?...
— Nie trzeba się mnie dziwować, kochany panie Fauvel... Ja miałem bardzo wielgie zmartwienie... miałem bardzo wielgie przykrościów...
— To znaczy, żeś poświęcał wszystek czas na przesiadywanie w szynku, a dziś gdy spostrzegłeś, że w kieszeni nie masz ani sous złamanego, przypomniałeś sobie mój adres...
— Nie... nie... Nie trzeba robić mnie taki zarzut paskudny, kochany panie Faufel... Ja naprawdę miałem wielgie zmartwienie, ja byłem mocno czerpiący kochany panie Fauvel... Nie mogłem sobie wcale utrzymywać na nogi... Ja teraz jestem całkiem goły, to prawda, ale ja nie na pijaństwo wydałem moje piniędzy... Lekarstwa zjadali mnie Wszystko...
— Mniejsza oto!... czy masz jaki interes dla mnie?... Jeżeli tak, to gadaj prędko, bo mam czasu bardzo mało...
— Nu... pan wi... kochany panie Fauvel, że ja zawsze mam dobrą rzecz dla pana….. ale ja najpierw potrzebuje trochę odpoczywać…..
— Siadaj i gadaj... Czy to coś zwyczajnego, bagatelnego, czy też kwestya poważniejszej natury?...
— To jest najważniejsza natura... to biały kruk... to prawdziwie rarytny egzemplarz... dragi taki na świat nie egzystuje...
— Tytuł tej osobliwości?...
— Jak ja panu tego powiem... to pan będzie skakać z radości...
— Zobaczymy, tylko prędzej-że gaduło!... Cóż to to jest takiego?...
— Rękopism...
— Który posiadasz?...
— Nie, ale którego ja wynajdywałem...
— Gdzie?...
— W bibliotece narodowe...
— Rękopism nabyty niedawno?...
— Bardzo niedawno...
— Zkąd pochodzi?...
— On pochodzi z Rouen, a przynajmniej był tam w ostatnich czasach...
— Rękopism z Rouen?... Ze zbiorów Lebert’a może?...
— Tak... tak... kochany panie Fauvel...
— I co to za rękopism?... co on zawiera?...
— Listy kardynała z Lotaryngii do Katerina de Médicis i ciekawych bardzo relacye co do Święty-Pardelemy...
— Ten rękopism znajduje się w Paryżu?... — zawołał Fauvel z uniesieniem, nad którem nie był w stanie zapanować.
— Nu... tak... kochany panie Fauvel. Nu, czy ja nie prawde powiedziałem, że ja będę zrobić panu wielgie radościów?
— Tysiąc franków dostaniesz, jeżeli mi to dostarczysz...
Rozradowany Fauvel mówił ciągle „ty“ Abrahamowi.
Ten ostatni ani drgnął, posłyszawszy ofiarowaną mu cenę.
Antykwaryusz spojrzał nań żdziwiony.
— To za mało... proszę pana, panie Fauvel... Co to jest tysiąc franki?... — rzekł żyd, wstrząsając głową.
— A mnie się jednakże zdaje...
— To panu sze bardzo źle zdaje panie Faufel... to biały kruk... to dla amatora warte jest trzydzieści tysięcy franki — odparł Abraham, robiąc młynka palcami.
— Tak sądzisz?...
— Ja wiem o tem doskonale.
— To szukaj-że sobie kupca za tę cenę.
— Może i to potrafię zrobić...
— Zobaczymy... no, dam ci dwa tytysiące franków.
— I to nie panie Faufel.
— Trzy tysiące...
— Dasz pan mnie pięć tysięcy... to ja dam panu ten rarytas, za ośm dni najdalej, a może i prędzej trochę.
— Pięć tysięcy!...
— Co to znaczy... to nic nie znaczy!... Pan wiesz, że to wielkie ryzyko... To można iść do więzienie... po co mnie więzienie, kiedy ja mam i tak dużo moje kłopoty...
— Rękopism został już zatem wciągnięty do katalogu?...
— To szę wie... Można go już żądać... każdej chwili... Byłem wczoraj jak zwykle w czytelni i miałem go w moje ręce...
— Ale miej się bardzo na baczności, bo zniknięcie tego rękopismu narobi strasznego hałasu...
— Ja się znam na mój fach i żadne się strachy nie boję.
— Zatem skończone, pięć tysięcy franków w chwili doręczenia rękopismu...
— Za pozwoleniem, ale ja potrzebuje koniecznie...
— Wiele?...
— Trzysta franki przynajmniej.
Fauvel doręczył żydowi kwotę żądaną i kazał mu kwit sobie napisać.
— W tej chwili... powiedział Abraham chowając pieniądze do kieszeni... ale mnie trzeba jeszcze będzie dostać kilka karty imienne... bo mi już wszystkie wyszły.
Antykwaryusz otworzył szufladę biurka...
Wyciągnął z niej dwa arkusze buletynów żądanych, zupełnie takich samych jakie rozdawali woźni przychodzącym do czytelni w Bibliotece narodowej.
— Masz — rzekł podając je żydowi, który złożył papier we czworo i schował do teczki.
Potem skłonił się z uszanowaniem Fauvelowi i wyszedł:
Żywo podniecony nadzieją posiadania wkrótce rękopismu wyjątkowej wartości, antykwaryusz zabrał się do korespondencyi, w czem już teraz nikt mu z pewnością nie przeszkodzi.
Jakób Lagard odnalazł Pascala Saunier na ulicy de Miromesnil, wziął go na bok i opowiedział jaknajdokładniej szczegóły wizyty u księgarza z ulicy Guenegaud.
— A zatem — zawołał żywo Pascal, masz przekonanie, że „Czerwony Testament“ znajduje się w ręku tego ptaka?
— Mało, że mam przekonanie, mam co do tego pewność najzupełniejszą.
— Ha, skoro tak, to jak mi się zdaje, trzeba będzie plan nasz zmodyfikować nieco.
— Dla czego?...
— Skoro mamy to dzieło w ręku, doktór Thompson nie ma się racyi ukrywać i hotel przy ulicy Miromesnil staje się nam niepotrzebnym...
— Potrzeba mieć książkę przedewszystkiem — odpowiedział Jakób — a więc, jak na teraz nie potrzeba nic zgoła zmieniać w planie naszym pierwotnym. Pospiesz się z urządzeniem w Paryżu, ja przyspieszę roboty w Petit-Castel zarządzone. Ale... ale... człowiek tego co ja stanowiska, powinien przecie mieć własny powóz i konie...
— Pomyślałem już o tem i byłem już i u handlarza koni i u powoźnika...
— Pomyśl przedewszystkiem o stangrecie...
— To zbyteczne. Nasz alzatczyk umie powozić, a jestem zdania, że obecnie nie potrzeba wcale mnożyć służby domowej. Kiedy się ma różne interesa do załatwienia, a my ich mamy dosyć przecie, domownicy są plagą najokrutniejszą.
— Masz racyę.
Posłyszeliśmy w tej chwili, że pseudo doktór Thompson wspomniał o robotach zarządzonych w willi Petit-Castel, gdzie Marta pozostała sama jedna, z posługującą jej wieśniaczką z Creteuil.
Robotnicy, jakto wiemy także, zajęli suteryny i parter willi, zaraz w tym samym dniu w którym odjechała Angela i para alzacka.
Marta bardzo odczuwała nieobecność nowej swojej przyjaciołki, która tak się dla niej dobrą okazywała i którą też pokochała szczerze, ale nie nudziła się wcale, a przedewszystkiem nie przykrzyła sobie odosobnienia prawie zupełnego, gdyż jej improwizowana służąca miała w Créteuil kochanka i starała się spędzać w Petit-Castel jak najmniej czasu, tyle tylko, ile go koniecznie potrzeba było na przygotowanie i podanie jedzenia.
Marta w dzień odbywała przechadzki po małym parku, kilka razy zapuszczała się aż do willi sąsiedniej, odwiedzała robotników, a pod wieczór brała książkę do ręki, zasiadała na ławce pod kasztanami i rozpoczynała czytanie, które jednakże zaraz przerywała, aby się oddawać rozmyślaniom co do nowego swego położenia.
Nigdy żadna najmniejsza wątpliwość co do uczuć, jakie jej okazywał doktór Thompson, nie powstała w umyśle młodej kobiety.
Wierzyła ślepo w bajeczkę wymyśloną przez Jakóba Lagarda, którą znają już nasi czytelnicy.
Bajeczka ta polegała na zadziwiającem niby podobieństwie Marty do zmarłej córki doktora.
Zkądże zresztą miałaby podejrzewać kłamstwo?...
W samym fakcie nie było nic tak bardzo nieprawdopodobnego, a Angela zapewniała ją o tem samem.
Każdy zresztą z jej otoczenia, składał jej dowody życzliwości i szacunku.
Otaczano ją staraniami, uprzedzano żądania.
Zażywała wolności zupełnej.
Nigdy ani jednem słowem uczuć jej nie zraniono, nigdy ani żartem nie za draśnięto jej duszy dziewiczej.
Czuła się zupełnie szczęśliwą i dziękowała gorąco Bogu, że jej zesłał taką opiekę w chwili, gdy o przyszłość swoję rozpaczała.
Do szczęśliwości bezwzględnej brakowało jej jednej tylko rzeczy, możności dzielenia się tem wszystkiem z matką, z tą matką, którą kochała do szaleństwa i której nikt i nigdy zastąpić jej nie potrafi.
Często, prawie ciągle, myślała o swej biednej nieboszczce...
Wtedy serce biło jej gwałtownie, a łzy się do oczu cisnęły.
Ale starała się zaraz zapanowywać nad sobą, aby pan Thompson nie zauważył, iż miała zaczerwienione powieki.
Poczciwy doktór, zabronił jej przecie martwić się, zabronił myśleć o przeszłości.
Chciała mu być posłuszną, ale gdy mimowoli zakaz przestąpiła, przypominała sobie zaraz świetne nadzieje, o jakich matka tak bardzo mówić lubiła.
Myślała wtedy o swem bogactwie tajemniczem, na wspomnienie którego, Perinie oczy zawsze niezwykłym ogniem gorzały.
Myślała o owym rodzaju talizmanu, który miał być dla niej jakby Sezamem, z bajek wschodnich, który miał jej stworzyć nową egzystencyę.
O tym medalu nie wspominała wcale jeszcze doktorowi Thompsonowi.
Obiecywała sobie już nieraz wtajemniczyć go w tę sprawę, bo pragnęła wydobyć pamiątkę z lombardu z Joigny, ale jakoś z dnia na dzień schodziło.
— Poczekam, aż doktór pozna mnie lepiej — powiadała sobie — i aż dam mu dowód, żem godna tego zaufania, które mi okazuje, tych dobrodziejstw, które mi świadczy... Nie zostawi mnie, bez wynagrodzenia, jestem zupełnie pewna. Jakkolwiek niewielkie będą moje zajęcia i niewybitne moje zasługi, wyznaczy mi jakąś płacę... Będę oszczędzała i gdy będę mogła wykupić medal, pokażę mu go i opowiem co ma za zagadkowe znaczenie.
Dzielna, serdeczna dziewczyna podtrzymywała się temi marzeniami o przyszłości.
Przekonana, że doktór Thompson posiada ogromną fortunę, przybycie jego z Ameryki celem osiedlenia się w Paryżu, uważała nie tylko za naturalne, ale za godne jak największego uznania, przypuszczała bowiem, że ten człowiek, ten bogacz, przybywa z potężną wiedzą swoją nie po to, aby z niej ciągnąć zyski, ale przedewszystkiem, aby służyć ludzkości.
Była jednem słowem z najwyższem dla swego opiekana uwielbieniem, i miała doń zaufanie tak wielkie, tak nieograniczone, że owe, dosyć dziwne roboty, jakie zarządził Thompson w wilii Petit-Castel, nie spowodowały najmniejszego niej podejrzenia.
— Doktor jest amerykaninem, mówiła sobie, a amerykanie są wszyscy potrosze ekscentrykami! I on jest ekscentrykiem, ale jednocześnie najlepszym, najzacniejszym z pomiędzy ludzi. Tak... to człowiek co przedewszystkiem sercem się rządzi.
Tych kilka wyjaśnień uznaliśmy za niezbędne dla czytelników naszych, potrzeba bowiem, aby wiedzieli jakie uczucie i zaufanie, jaki szacunek i uwielbienie ożywiały córkę Periny Grand-Champ, względem jej protektora.
A teraz powróćmy do Pawła Fromentala, skoro możemy to uczynić bez opuszczenia Petit-Castel.
Młody człowiek osiedlił się ze starą służącą w domku, jaki ojciec jego wynajął.
Magdalena, niezmiernie pomimo swego wieku energiczna i przytomna doprowadziła wszystko odrazu do należytego porządku, a tak się prędko poznajomiła z okolicą, w której potrzebowała zaopatrywać się w prowizye, że nazajutrz po przybycia do Port-Creteuil, można by było sądzić, iż Paweł od bardzo dawna tu rezydował. Stosownie do rozkazów wydanych przez Rajmunda Fromentala, Magdalena odnalazła właściciela restauracyi na wyspie, który odstąpił jej bardzo niedrogo kilka koszów starego wina bordowskiego dla Pawła, i dla niej młody zieleniaczek wcale nie najgorszy w smaku...
Paweł odjeżdżając z Paryża zupełnie niespodziewanie, nie miał czasu zobaczyć się ze swym przyjacielem Fabianem de Chatelux.
Czuł się z tego powodu obowiązanym napisać doń zaraz nazajutrz rano, wytłómaczyć mu się ze swego postąpienia, objaśnić gdzie się znajduje i prosić o najśpieszniejsze o ile można przybycie, pewny, że poczciwy kolega zaraz zadość uczyni temu żądaniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.