Czerwony kogut (Puida, 1913)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazys Puida
Tytuł Czerwony kogut
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin. Raudonas gaidys
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Zawinięty w siermięgę leżał Klimka pod krzakiem i rozmyślał nad wypadkami minionych dni. Zatrzymał się na ostatnim roku i już nie wiedział, odkąd rozpocząć wspomnienia. Wszystkie wypadki tak się jeden z drugim splątały, stopiły, że wyodrębnić nic się nie dawało. Myśl potknęła się na progu wydarzeń tego lata, zabłądziła w tej plątaninie i nie mogła wydobyć się na szerszą drogę.
Teraz dopiero zauważył, że w całej tego lata ciemni przyświecał tylko jeden jasny, pogodny promyk. Była to Magdzia. Pieszczotami myśli objął tę dziewczynę i żałował, że czasami zbyt szorstko odzywał się do niej. Obiecywał wszystko naprawić, lecz ocknął się i smutnie, jak gdyby czegoś serdecznie żałując, przemówił do siebie:
— Nie długo już... nie długo...
Nagle, przez zrywający się wiatr, rozległ się głośny świst.
— Znowu! — z przekąsem przemówił Klimka, lecz odpowiedział takim samym świstem.
W parę minut stanął obok niego Żydowin.
— Ledwo cię znalazłem... ciemno, nic nie widać. — Po chwili dodał, siadając obok Klimki: — Wiatr się zrywa, będzie deszcz.
Długo milczeli obaj. Żydowin rozciągnął się obok Klimki, zawinął się w siermięgę i, leżąc na wznak, śledził rozproszone szarych chmur łachy, które, jak zwiastuny, śpieszyły w dal z wieścią o blizkim deszczu. Po chwili odezwał się:
— Jak te chmury... jak te chmury...
— Co jak te chmury? — poczekawszy chwilę, zapytał Klimka.
— My z tobą. Całe życie, od kołyski, tułamy się po szerokim świecie...
— Gdyby tylko dla chleba człowiek się tułał, dla odzieży... — nieznacznie zagadał Klimka.
— Właśnie, gdyby tylko dla chleba...
I Klimka legł na wznak, skierował stęsknione oczy w niebo, jak gdyby swych krzywd ujścia tam szukał. Już nie gniewał się na Żydowina, przynajmniej teraz tak mu się zdawało. Przeczuwał w nim takiego samego, a może jeszcze okrutniej, przez wszystkich krzywdzonego, zahukanego i sponiewieranego człowieka, jakim był sam. Nikt za nimi nie ujmował się, nikt z nimi nie współczuł, oni też nie czynili o to zabiegów. Krwawemi krzywdy rysami zapisały się ludzkie stosunki w piersiach obu.
W życiu Klimce przyświecał choć jeden pogodny promyk, którego on nie spostrzegł, ani odczuł. Dopiero w ostatnich dniach ukazała mu się Magdzia inną i patrzał na nią teraz inaczej.
— ...Porzuciłem rodziców... z własnej woli — jakimś wewnętrznym bólem trawiony, zaczął opowiadać Żydowin. — Siedem lat, jak nikogo ze swoich nie widziałem... Chciałbym pójść, rodzinne strony odwiedzić — lecz jakiś dyabeł nie puszcza, powstrzymuje... Do swoich nie chodzę pracować, tylko latem, gdy zatęsknię do pól, do łąk, do kosy i do tej naszej piosenki...
Zamilkł i błądził oczyma po horyzoncie. A myśli pędziły jedna za drugą, falami przelewały się, jak gdyby chciały jak najprędzej dotrzeć do tej, którą zbolała pierś rodziła.
— Żydowin! — zaśmiał się głucho. — Inaczej nikt mnie nie nazywa... Ciekawym, czy pamiętają imię, nazwisko... Poszedłem od nich precz, to już ani ludzkiego imienia nie chcą zapamiętać, w ich trąbkę nie dmucham, to już nie ich człowiek...
Coś skurczyło się w piersi Klimki, zmalało do ledwo widzialnych kształtów. Dotychczas zdawało mu się, że on jest najnieszczęśliwszem stworzeniem na świecie. A teraz... Chciał przemówić do Żydowina, lecz nie mógł się na to zdobyć. Słowo współczucia uwięzło mu w gardle, tylko gorzki jakiś uśmiech na ustach je uzewnętrznił.
— Wydziedziczonych los — rzekł, lecz zaraz spostrzegł się, że niepotrzebnie odzywał się.
Żydowin nie słyszał. Szukał w niezmierzonej głębi swych bólów najdotkliwszych i, jak skąpiec, rozkoszował się nimi; radował się, że ten cios w niego, a nie w kogo innego trafił.
— Żydowin!... — powtórzył jeszcze raz po długiej pauzie. Poleżał jeszcze chwilkę. Nagle się porwał i, nie powiedziawszy ani jednego słowa, poszedł przez pola, swą krzywdą i zbudzonym bólem wiedziony.
Niebo zajaśniało błyskawicami i przemówiło deszczem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kazys Puida i tłumacza: Kazys Puida.