Czerwony Krąg/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Czerwony Krąg
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1928
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Crimson Circle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
16.
Mrs. Marl wychodzi.

— A więc przyszła pani! — zawołał Marl wstając na powitanie. Wyglądasz ślicznie, droga moja!
Ująwszy ją za obie ręce wprowadził do małego saloniku, biało i złoto urządzonego.
— Wprost prześlicznie! — powtórzył ciszej. — Wyznam szczerze, iż bałem się iść z panią do Carltonu. Wszak nie masz pani za złe, że to mówię? A może papierosa?
Dobył z poły fraka złotą papierośnicę i podał.
— Sądziłeś pan, że przyjdę ubrana w suknię za sześć guinei od firmy Morne & Gillingsworth! — zaśmiała się, paląc.
— Tak myślałem, droga pani. Niejedno mam za sobą doświadczenie! — rzekł siadając. — Wiem, w jak dziwnych toaletach mogą przybywać kobiety.
— A więc przyjmujesz pan młode kobietki! — odparła siadając wygodnie u kominka i patrząc nań przymrużonemi oczyma.
— A no, — powiedział, zacierając ręce z zadowoleniem — nie jestem jeszcze tak stary, by mi nie sprawiało przyjemności towarzystwo dam. Prześlicznie pani wygląda!
Miał czerwoną twarz, ciemne włosy i niezwykle regularne zęby. Tego wieczoru nie był także nienaturalnie opasły.
— Naprzód zjemy coś, potem zaś pójdziemy do teatru na przedstawienie „Chłopców i dziewcząt“..., a po teatrze — dodał z wahaniem — przekąsimy jeszcze coś.
— Przekąsimy? — zdziwiła się. — Nie jadam nigdy o tak późnej godzinie. Zresztą wszystko będzie już zamknięte o tej porze.
— Możemy wrócić do mnie. Nie jesteś pani, chyba skromnisią?
— O nie! — przyznała.
— Odwiozę panią własnem autem do domu.
— Dziękuję! Mój wóz czeka przed bramą! — powiedziała.
Mr. Marl wytrzeszczył oczy i zaczął się śmiać, zrazu cicho, potem zaś coraz głośniej, aż zakończył napadem astmy.
— Szelma z pani! — wyjęknął wreszcie z trudem.
Wieczór ten zainteresował Talję bardzo, zwłaszcza że ujrzała w wielkiej hali hotelu Mr. Flusha Barneta.
Po przedstawieniu, stojąc w hali teatralnej i czekając na auto, okazała Talja pewne wahanie, ale wymowny Mr. Marl przezwyciężył rychło jej opór i punktualnie o pół do dwunastej weszli do mieszkania jego. Spostrzegła zaraz, że nie zadzwonił na służbę, ale otwarł drzwi własnoręcznie.
W jadalni o boazerji z różanego drzewa zastawiono przekąskę.
— Pomogę pani rozebrać się! — rzekł Marl. — Zbyteczna nam jest usługa... nieprawdaż?
Potrząsnęła głową.
— Nie będę nic jadła i najlepiej uczynię, jadąc do domu.
— Zaraz... zaraz — prosił. — Chciałbym pomówić jeszcze o szefie pani. Mogą we firmie, to znaczy w banku, oddać znaczne przysługi. Kto pani wymyślił imię Talja?
— Moi chrzestni rodzice, pan N. i pani N. — odparła uroczyście, a Marla rozradował jej humor.
Stanął poza nią i udał, że sięga do zastawy, by wziąć przekąskę i gdyby nie nagły gest, byłby ją pocałował w kark.
— Jadę do domu! — oświadczyła stanowczo.
— Głupstwo! — burknął, wypadając z roli dobrze wychowanego człowieka, do czego miał pretensję. — Chodź pani tu i usiądź przy mnie.
Spojrzała nań przeciągle, potem nagle podeszła do drzwi, naciskając klamkę. Były zamknięte na klucz.
— Lepiejby było otworzyć, Mr. Marl! — powiedziała spokojnie.
— Ja sądzę, że nie! — rzekł wesoło. — No, droga Taljo, bądźże pani ową słodką dziewczynką, za jaką panią uważam.
— Nie lubię niweczyć urojeń odnośnie do mego charakteru! — powiedziała chłodno. — Proszę, zechciej pan otworzyć.
— Dobrze!
To rzekłszy przystąpił do drzwi, szukając w kieszeni klucza, zanim tego jednak dokonał, wziął ją w ramiona. Był o głowę wyższy i silny, toteż nie mogła się wyswobodzić z żelaznego uścisku.
— Puść mnie pan! — rzekła spokojnie, opanowana całkiem i nie okazując strachu.
Nagle uczuła, że mięśnie jej osłabły, on zaś zwyciężył.
Dysząc ciężko, puścił broniącą się dziewczynę.
— Teraz przekąszę coś! — powiedziała, a Marl rozpromienił się.
— Kochana Taljo! Teraz jesteś ową słodką dziewczynką, o jakiej marzyłem. Ach!... Cóż to znaczy? — wykrzyknął znagła.
Podeszła do stołu i wzięła torbeczkę swoją z brokatu. Pewny był, że szuka chustki do nosa. Ona zaś ujęła w dłoń mały, czarny przedmiot, kształtu jaja i wysunęła zeń małą igłę, rzucając ją na stół. Marl poznał odrazu małą śmiertelnie działającą bombę Milla.
— Połóż to pani! — jęknął. — Proszę zaraz włożyć z powrotem igłę! Nierozsądna dziewczyno... połóż to pani zaraz!
— Nie bój się pan! — oświadczyła chłodno. — Mam w torebce jedną jeszcze igłę. Proszę otworzyć drzwi!
Drżącą ręką przekręcił klucz, a potem obejrzał się za nią.
— Bomba Milla! — mruknął, oparty o boazerję ściany.
Potwierdziła gestem i wyszła niosąc morderczy przedmiot, on zaś zamknął za nią i dygocąc jeszcze, udał się do sypialni na górze.
Flush Barnet stał ukryty za szafą z ubraniem. Mr. Marl wszedł do siebie, zamknął drzwi i zasunął rygiel.
W domu ucichło wszystko. Przez grube drzwi sypialni nie przenikał najmniejszy szelest. Ponad drzwiami nie było jak zazwyczaj okienka i tylko odblask światła na suficie padającego przez wentylator świadczył o obecności Marla.
Dom, czasu wojny służył za schronisko chorym oficerom i wprowadzono weń pewne higjeniczne urządzenia, bardziej pożyteczne, niż piękne.
Flush podszedł cicho pod drzwi i jął nadsłuchiwać. Marl mówił sam do siebie. Flush rozejrzał się za czemś, coby mu umożliwiło zajrzeć do pokoju. Dostrzegł mały dębowy stolik, podstawił go pod ścianę, wszedł i zobaczył, że Marl chodzi bez surduta po sypialni, czemś bardzo zaniepokojony. Zaraz posłyszał koło siebie szmer stóp po dywanie. Coprędzej zeszedł ze stolika i wysunął się do kurytarza, stając tuż nad schodami.
Ciemno było zupełnie, tak że tylko domyślać się mógł czyjejś obecności. Nie wiedział, czy jest to kobieta, czy mężczyzna. Może wrócił pokryjomu któryś ze służących, bowiem, wiadomo, że służący nie zawsze korzystają z urlopu. Czekał, ale ponieważ nikt nie przeszedł koło niego, wrócił pod sypialnię. Mogąc nawet wyważyć drzwi, nic by na tem nie zyskał. Ponieważ tedy sypialnię trzeba było wyłączyć z planu, postanowił zoperować małą kasę w bibljotece.
Pracował przez całe dwie godziny z wprawą wielką i posługując się doskonałemi narzędziami. Ale wynik był smętny, nie znalazł bowiem dużej kwoty. Noc postąpiła już zbyt daleko, by móc ryzykować napad na sypialnię. Spakował tedy narzędzia i zdobycz i wylazł ponownie na stolik. W sypialni panowała cisza, ale świeciło się ciągle jeszcze. Zajrzał przez dziurkę, ale klucz tkwił w zamku. Marl mógł mieć pieniądze przy sobie, albo w żelaznej szkatułce, gdzieś w pobliżu. I to przewidział Flush.
Przeszedł cicho przedsionek, śpiżarnię i wydostał się drzwiami bocznemi, gdzie zostawił trzewiki, gdyż chodził w skarpetkach przez cały czas, płaszcz, oraz cylinder, bowiem był we fraku. Następnie minął chyłkiem kryty chodnik, wiodący wzdłuż domu i wyszedł małą furtką do ogrodu. W tej chwili ktoś go dotknął zlekka, a Flush obejrzał się.
— Potrzebuję pana! — zaszemrał znany głos. — Jestem inspektor Parr. Pan pamiętasz mnie zapewne.
— Parr! — jęknął, wyrwał się, zaklął i przeskoczył furtkę ogrodową. Ale wpadł zaraz w objęcia trzech policjantów i pełen troski, został odprowadzony na najbliższy posterunek.
Tymczasem Parr przeszukał dom na własną rękę. W towarzystwie detektywa minął kurytarz i schody.
— To jest jedyny, widocznie, zamieszkany pokój! — powiedział pukając do drzwi sypialni.
Nikt się nie ozwał.
— Proszę obudzić służbę! — polecił.
Ale policjant wrócił z dziwną wieścią, że służby w domu niema.
— Ktoś jest jednak wewnątrz! — zauważył inspektor i poświeciwszy lampką kieszonkową zobaczył stolik. Nad podziw zręcznie wskoczył nań i zajrzał przez wentylator.
— Ktoś tu śpi! — zawiadomił. — He, he! Zbudź się pan! — zawołał, ale odpowiedzi nie było.
Dobijanie się nie dało także żadnego rezultatu.
— Proszę wyszukać gdzieś siekierę! — polecił. — Wyłamiemy drzwi. Nie podoba mi się to wszystko.
Siekiery nie znaleziono, natomiast jednak spory młotek.
— Proszę poświecić tu, panie inspektorze! — rzekł detektyw, a Parr skierował lampkę na drzwi. — Były białe, a pośrodku widniało kółko czerwone, wybite stemplem gumowym.
— Wyłam pan drzwi! — powiedział inspektor, dysząc ciężko.
Przez pięć minut musieli tłuc w drzwi, zanim kwatera poddała się. Śpiący nie dawał znaku życia.
Parr wsunął przez otwór rękę, przekręcił klucz i odsunął z trudem rygiel. Światło oblewało twarz mężczyzny, który leżał na wznak, lekko skrzywiony i martwy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.