Czarny karzeł/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  VI.

Pustelnik przepędził w ogródku swoim resztę dnia, w którym z młodemi damami rozmawiał. Wieczór zastał go znowu na jego ulubionem stanowisku. Słońce czerwono zaszło i rozlało na puszczę ponury blask z morza obłoków; z ciemnego światła purpurowego wystąpiły silne zarysy lasami okrytych gór, tworzących granicę téj pustéj okolicy. Karzeł siedział i wpatrywał się w obłoki, wysuwające się kolejno w gęstych, mglistych masach, a mdły promyk nurzającego się w nich słońca, spadłszy na samotną dziką puszczę, każdemu być się zdawał złym geniuszem burzy, która się zbierała, albo czarodzieja, którego podziemne oznaki jéj nadejścia, z głębi ziemi wypędziły. Gdy tak siedział mając oko zwrócone na czarne posępne niebo, nadjechał ku niemu w samym pędzie rycerz, a zatrzymując się jakby pragnął koniowi odetchnąć, pozdrowił pustelnika z miną zuchwałość i pomieszanie na przemian wyrażającą. Postać tego jeźdźca, chuda, wysoka i wysmukła, lecz nadzwyczajnie silna i żylasta, jak tego, który się całe życie ćwiczył w gwałtownych zamieszkach, nie dopuszczających otyłości, a muskuły wzmacniających. Jego twarz chuda, spalona i piegowata, miała odstraszający wyraz pomieszanéj dzikości, bezczelności i przebiegłości, z których jedno i drugie na przemian się przebijały: rude zaś brwi i włosy odpowiadały w zupełności téj strasznéj postaci. Miał pistolety w olstrach, inną parę widać było z za pasa, chociaż ją zapięciem kaftana zakryć usiłował. Nosił stalowy zardzewiały szyszak, staroświecki skórzany spancer, i rękawiczki, z których prawa pokryta była żelazną łuską, na wzór dawnéj rękawiczki pancernéj. U boku wisiała długa szeroka szabla.
— Znowu łupy i mordy? — zapytał Karzeł.
— Znowu? — odpowiedział rozbójnik; — tak, tak Elzenderze, twojéj sztuce lekarskiéj winienem, że zawsze na dzielnym koniu siedzę.
— A obietnice twoje podczas choroby uczynione, że się poprawisz, czyż są zapomniane?
— Wszystko z parą polewek i rosołów wywietrzało, — powiedział uzdrowiony bezczelnik; — wszak się dobrze znasz ze mną Elzenderze.
— Prawdę mówisz, — rzekł pustelnik; — równie jak wilk nie przepomina chciwości krwi, albo kruk zwąchania trupa, tak i ty nie potrafisz się wyrzec przeklętych chuci.
— A i cóż tedy mam począć? Są one mi wrodzone, płyną w żyłach moich. Westbrunfaltczycy, od niepamiętnych czasów byli grabieżcami i łupieżcami, wszyscy tęgo pili, suto żyli, krwawo się mścili każdéj krzywdy, a nigdy im łupu nie zabrakło.
— Prawda, — rzekł Karzeł, — ty cały wilk jesteś, na jaki że to piekielny figiel teraz się wybrałeś?
— Twoja przenikliwość, odgadnąć tego nie zdoła.
— Ile wiem, — mówił Karzeł, — twój zamysł jest niegodziwy, a wypadek będzie najniegodziwszym.
— Przez ten wypadek bardziéj mnie jeszcze polubisz... odpowiedział Westbrunflat, — wszakżeś mi to często powiadał.
— Mam przyczynę wspierać wszystkich, którzy są plagami swoich bliźnich, a ty jesteś krwawą plagą.
— Temu przeczę, nigdym krwi nie przelał, chyba w razie oporu, a to krew wzburza jak wiesz! Teraz nie ma nic ważnego, obetniemy tylko czubek młodemu kogutowi za to, że piał trochę zbyt dumnie.
— Przecież nie młodemu Ernseliffowi? — zapytał pustelnik z niejakiem wzruszeniem.
— Nie, Ernseliffowi jeszcze nie, ale to może późniéj, kiedy nie usłucha i do miasta nie wróci: tam jego miejsce. Cóż on ma tu do czynienia? Wybić nam te kilka sarn które jeszcze w kraju pozostały, udawać zwierzchność i pisywać do wielkich panów o burzliwym stanie okolicy? Niechaj siebie patrzy!...
— To nie kto inny tylko Halbert z Henghoot, cóż za krzywdę ci wyrządził?
— Krzywdę? co do tego, to nie wiele; alem dowiedział się, iż mówił, żem przez bojaźń jego osoby nie był obecny na zabawach zapustnych, chociaż ja nie jego lecz policyanta się lękałem, który tam był z rozkazem ujęcia mnie. Halbertowi i całéj jego rocie, śmiało stawię czoło, radbym go wyłajać, aby tylko powściągał swój zapał gdy będzie mówił o ludziach, co więcéj od niego znaczą. Mam nadzieję, że nim zaświta, skrzydła mu będą podskubane. Bądź zdrów Elzenderze; tam w gęstwinie, kilku zręcznych chłopaków czeka na mnie, a za powrotém opowiem ci coś pięknego w zawdzięczeniu za twoje leczenie.
Za nim Karzeł zdołał odpowiedzieć, rozbójnik z Westbrunflatt puścił się w galop, dziki koń jego przeląkł się rozrzuconych w około kamieni i skoczył w bok z drogi; jeździec dał mu bez litości ostrogę, koń się burzy, wspina i raptownie jak jeleń rzuca na wszystkich czterech nogach. Lecz wszystko nadaremne, jeździec siedział nieporuszony, i po krótkiéj, upornéj walce, poskromił konia, a zwróciwszy go na prawdziwą drogę, tak szybko popędził, że w mgnieniu oka zniknął z oczów pustelnika.
— Nędzniku! — zawołał Karzeł; — zimny, skamieniały, niemiłosierny łupieżco! Podły, którego wszystkie myśli zbrodniami są splamione! I tenże to jest silnym, barczystym i zdatnym do zwalczenia szlachetniejszego od siebie stworzenia, na którym szybko pędzi na miejsce, gdzie swą szkaradę chce dopełnić? Lecz precz litości! Gdybym miał słabość przestrzeżenia nieszczęśliwéj ofiary i ocalenia bezbronnego, widziałbym szlachetne me zamiary zniweczone ułomnością, która mnie w tém miejscu przykuwa. Lecz dla czego miałbym pragnąć, żeby się inaczéj stać miało? Mój puhaczowy głos, moja potworna postać, te obrzydłe rysy, jakiż związek mają z wytwornemi dziełami przyrodzenia? Dobrodziejstwa moje nawet przyjmują ludzie ze zgrozą i zaledwie z przytłumioną odrazą. Nie, niewypada mi się ujmować za płcią, która się ze mną obchodziła i dotąd obchodzi jak z wyrodkiem i potworem. Nie, przysięgam na niewdzięczność jakiéj doświadczyłem, na całą niesprawiedliwość jakiéj doznałem, na niewolę, na chłosty, na więzy moje!... że chce przytłumiać uczucia buntowniczéj ludzkości, i nie chce być nierozsądnym, zapomnę zasad moich gdy méj litości wzywać będą; nie ulituję się nad nikim, bo się nikt nade mną nie ulitował. Niech los toczy swój wóz sierpowy przez wywróconą na ziemię masę ludzkości, nie będę tyle nierozsądnym, abym ułomną postać moją, tę potworną znikomą bryłę, pomiędzy koła jego wrzucił; nie ścierpię, aby Karzeł, czarownik, garbus, jakie piękne stworzenie, jaką piękną postać ocalił od upadku, i aby cały świat nasycał się radością zamiany? Nie.... nie!... Jednakże, ten Halbert Eliot tak młody, tak zacny, tak otwarty, tak, ale o nim już pamiętać nie chcę... Nie mogę mu pomagać, gdybym chciał nawet.... tak, stały mam zamiar mu nie pomódz, w razie nawet, gdyby życzenie samo było rękojmią jego bezpieczeństwa.
Po tym monologu, nieszczęśliwy wrócił do chaty, chcąc się ochronić od burzy, która widnokrąg cały zaciemniła. Deszcze lały strumieniem. Ostatnie promienie słoneczne i dwa lub trzy pioruny co o podał uderzyły, obiły się od góry o górę, jak trzask oddalonéj bitwy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.