Czarna Perełka/Część I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zamknięta w swej izdebce biedna Lenora, którą dotąd znamy tylko niemal z tego, co nieprzyjaźni jej o niej sądzili, spokojnie, z wypłakanymi oczyma całe dnie siadywała nad robotą. Jesień była późna, dnie krótkie, mrok przychodził w ulicy prędko, a nim się nastawiło lampkę i dla niej właściwą dobrało pracę, pozostawała chwila nie wypoczynku, ale tęsknoty i wspomnień. Robota wypadała z rąk, a dawniejszego żywota dźwięki przelatywały, bijąc o serce osamotnione i ściśnięte.
W jednej z takich to godzin przejścia i dumania Kasia idąc lampę zapalać, czego zwykle dopełniała, aby powalania rąk około knota i oleju swej panience oszczędzić — postrzegła w korytarzu nieopodal ode drzwi stojącego młodego człowieka, który w pierwszej chwili jakoś się jej nie podobał. Zdawał się na coś czekać, coś chcieć szpiegować, chcieć o coś pytać.
Dzień był już prawie zimowo chłodny — w sieniach przeciąg przykry, na dworze nie lepiej, a oczekujący młody chłopak mimo to nader był letnio ubrany i skromnie. Surdut miał szczelnie zapięty, pod którym widać było postać kształtną, ale wychudłą z wklęsłymi nieco piersiami. Twarz także blado była żółta, posępna, zmizerowana, a oczy niebieskie jakby we łzach pływały. Zdawał się strwożony i niepewien, co począć. Dziewczyna zmierzyła go oczyma, a jako instynktowna znawczyni ludzi — z obawy i nieufności prędko przeszła do sympatyczniejszego usposobienia. Młody chłopak niby się przechadzał po korytarzu, ale poznać było łatwo, że ta przechadzka przymusowa nie była bez celu. Kasia, popatrzywszy nań, byłaby chętnie się z nim rozmówiła, ale zaczepić jej nie śmiał. Dopiero gdy wyszła z lampką, przystąpił do niej grzecznie.
— Przepraszam panienkę — czy... czy nie mógłbym się dowiedzieć o mieszkanie panny... Zary... panny Lenory Zary?
Dziewczyna wstrzymała się, potrząsając głową.
— Ale ona — rzekła cicho — nie przyjmuje nikogo!
— Czy chora?
— Była niezdrowa, to prawda, przychodził lekarz... teraz ma się lepiej... a jednakowo przyjmować nikogo nie lubi.
— Zapewne musi mieć do tego powody, ja też nie chcę się naprzykrzać, ale... gdyby panna była tylko łaskawa oznajmić jej, że tu ktoś jest, co się przyszedł dowiedzieć o zdrowie.
— A jakże się pan nazywa?
— Niech panna powie tylko, że Zbigniew.
— Jak? jak?
Chłopak powtórzył imię. Dziewczyna postawiła lampę, weszła do pokoju, ale wprędce bardzo otworzyły się drzwi, sama Lenora pokazała się w progu i obie wyciągając ręce, krzyknęła:
— Pan tutaj, panie Zbigniewie! Chodźże! chodź, pustelnica nie przyjmuje nikogo, ale was!
Nieśmiało, strwożony młody chłopak próg przestąpił; pomieszany był tak, że słowo trudno mu było wymówić.
— A! pani — zawołał — jakże ja jestem szczęśliwy... że znalazłem cię nareszcie... ale jak zarazem boleśnie mi tak znaleźć panią.
— O! — uśmiechnęła się Lenora, wpatrując się o mroku w biednego gościa postawę i rysy, których dobrze rozeznać było trudno — to, co mnie spotkało, spodziewane było zawsze. Jam widmo tej przyszłości miała przed oczyma zawsze. Nic w tym tak strasznego. Pojmuję wszakże — dodała — że na was, coście mnie ostatnim razem widzieli w innym, wcale odmiennym położeniu... czyni to wrażenie.
Kasia może z ciekawości pośpieszyła z lampką. Przy jej świetle oczy Zbigniewa zwróciły się na Lenorę, a ona też wpatrywać się poczęła w niego z pełnym współczucia wyrazem... Dostrzegła pewnie wynędznienia i choroby ślady na miłej, łagodnej jego twarzy... opasanych brunatną pręgą oczach, piersi zaklęsłej, ku której machinalnie chodziła ręka niespokojna, jakby ją uścisnąć chciała, i zbladłych wargach, prawie od barwy twarzy nie dających się odróżnić.
On oglądał się po izdebce ubogiej, po sprzęcie i rozrzuconej robocie, przez które łatwo życie odgadnąć było można; potem oczy pełne politowania zwrócił na nią i mimo woli ręce mu spadły załamane.
— Pani tu mieszkasz! Sama jedna!
— Z Bogiem — dodała spokojnie Lenora — z pracą, ze wspomnieniami drogiej mojej matki, tych mi nikt odebrać nie może. Wierz mi, panie Zbigniewie, życiu nie wyrzucam nic, ani Opatrzności, dała mi sierocie najlepszą matkę, dała mi uśmiech szczęścia w młodości, kilkanaście lat swobody, aby umysł i serce dojrzało; miałażbym prawo więcej wymagać i na to, co dziś jest, się uskarżać?
Zapłaczę czasem... mimo woli, ale potem, uspokojona w duchu, Bogu dziękuję i godzę się z tym, co jest!
— Ale cóż jest? Co jest? — zapytał gorąco Zbigniew — ja nic nie wiem. Kilka dni temu, jak przybyłem do Warszawy, wypadkiem najdziwaczniejszym dowiedziałem się o śmierci pani wojewodziny, potem dopiero coś głucho, że pani opuściłaś ten dom, który był jakby twoim. Z trwogą biegłem tu...
— Siądź, panie Zbigniewie — rzekła, siadając sama, wzruszona Lenora i usiłując układaniem porozrzucanej roboty nadać sobie mniej zdradzającą uczucie postawę — siądź... nie użalaj się zbytnio... powiem ci, co się stało. Nikomu nie było tajne ani tobie, że wojewodzina z łaski mnie przytuliła, że w tym domu byłam jej dzieckiem tylko przez miłość jej dla mnie. Stało się więc, że gdy to serce anielskie bić przestało... obca... zostałam wyrzucona z domu w chwili gdy chłodne jej członki na cmentarz wieziono. Mogłażem się od ludzi, którym odebrałam mimo woli serce jej, spodziewać się, by mnie kochali? Kazano mi pójść w świat i poszłam.
— Jak to? tak? — przerwał Zbigniew — bez zapewnienia jej losu?
— Ja sama wyrzekłam się dobrodziejstwa, które mi zmarła matka przybrana wyświadczyć chciała zza mogiły. Pojmujesz pan, że mi to moja duma sieroty nakazywała.
— I jakże pani, co byłaś nawykła do zbytku, do wygód, do tego, by skinienia twego słuchano, do pochlebstw nawet i uległości rodziny... możesz...
Lenora uśmiechnęła się.
— Właśnie mi tego darować nie mogli, że musieli być dla mnie grzeczni i że może za życia nieboszczki jak równą sobie przyjmowali. O! panie Zbigniewie — dodała — czyż sądzisz, że ja wśród tego życia zbytku, wygód, szczęścia, nie miałam ciągle na myśli tego miecza damoklesowego, zwieszonego nad głową moją? Czułam ja, że mi to odpokutować los każe, gotowałam się do ubóstwa i pracy w duchu. Teraz przeszły dnie goryczy pierwsze — rana się zasklepia powoli. Widzisz, żyję i uśmiecham się... ale cóż z tobą? Co się z tobą działo i dzieje?
— Ze mną! — z podziwieniem podchwycił Zbigniew — ze mną! Ale po cóż i mówić o mnie! Jam się urodził na walkę i biedę.
— A ja? — spytała Lenora.
— A! pani stworzona byłaś do szczęścia i godna go używać — gorąco zawołał Zbigniew — pani w nim nie zapomniałaś o biednych, miałaś współczucie i litość, pani...
— A! a! dajże pan pokój pochlebstwom! — przerwała smutnie — ja się pytam, co się z wami dzieje?
— Ze mną? — znów z podziwieniem powtórzył przybyły — los mój się zmienił. Miałem miejsce... straciłem je... szukam nowego.
— Dlaczegoś je pan utracił?
Zbigniew zarumienił się.
— Ale mów pan otwarcie, jak przed dobrym, poufałym towarzyszem.
— Ja także spodziewałem się, że mnie to spotka — cicho rzekł przybyły. — Widzi pani, czasy są takie... moje położenie. Jestem dzieckiem ubogich rodziców, podejrzewają naturalnie, że biedny muszę jako młody marzyć i... myśleć inaczej niż oni, przyuczani od dzieciństwa brać rzeczy na zimno i stawiać najwyżej interes własny... Jednym słowem, bano się, bym nie zamącił czymkolwiek ich spokojności, i... pozbyto się mnie.
— Musiałeś się pan dać poznać ze swych opinii! Może dzieci...
— Może być, że dzieci powtórzyły jakie niefortunne słówko moje z historii, której ich uczyłem... a ono się nie podobało... To prawda — mówił Zbigniew — że zakazano mi szczepić patriotyczne wyobrażenia, a ja nie umiałem dość panować nad sobą i brać słów na wagę... Musiano coś przeciwko mnie pochwycić... i...
— Zostałeś pan odprawiony.
— Tak, pani — rzekł skromnie Zbigniew — ale to najmniejsza rzecz.
— Cóż myślisz począć?
— Ja? — zakłopotany, spuszczając oczy, odparł Zbigniew — jeszcze nie wiem. Dostałem się do Warszawy, szukam zatrudnienia, nie mam żadnego.
— Ale pan przynajmniej — przyglądając się skromnemu nader strojowi, zawołała Lenora — coś sobie zaoszczędziłeś.
— Tak! tak! pani... trochę... Mam coś. Utrzymuję matkę... na jakiś czas starczy nam... a potem się coś znajdzie. Ja chciałem — zagadując, dorzucił — powiedzieć tylko pani, że jestem wolny, to bym może mógł w czym usłużyć, dopomóc, a tak byłbym szczęśliwy.
— Mój panie Zbigniewie, — odezwała się, opierając twarz na dłoni, Lenora — masz słuszność, tylko dwie niedole mogą być sobie pomocne. Ja jednak dotąd sama starczę na moją. A pan? Gdzież matka?
— Matka jest w Warszawie... — cicho dodał Zbigniew — trochę mi chora.
Zamilkł. Lenora wpatrywała się w niego z zajęciem żywym.
— Tak — rzekła — dwie niedole mogą jak dwa złamane drzewa podpierać się wzajem, aby nie padły... ale na to potrzeba szczerości obustronnej. Pan mi nie wszystko mówisz o sobie.
— A cóż bym mógł więcej powiedzieć? Istotnie, to cała historia moja. Daleko bardziej zajmująca byłaby jej własna.
— Całą wam powiedziałam i całą widzicie w tej izdebce.
— Jak to? i krewni... i ten pan Alfred... który?... — przerywanie mówił przybyły — dozwolili, żebyś pani?... pan Alfred?
Widocznie więcej miał na ustach, niżeli chciał powiedzieć.
— Pan Alfred — pośpiesznie poczęła Lenora — czyż myślisz, że ja choć na jedną sekundę łudziłam się.
— Ale pani byłaś mu zaręczona!
Lenora rozśmiała się.
— Miałażem zatruć dni ostatnie mej dobrodziejki, która tego pragnęła, wystawiając sobie szczęściem, co dla mnie byłoby najokropniejszym losem! Znałam pana Alfreda doskonale i nie zawiodłam się na wrażeniu, które na mnie uczynił od pierwszej chwili. Biedna moja wojewodzina cały świat wystawiała sobie tak dobrym, jak była sama, kochała Alfreda i zaślepiała się dla niego... miałażem ją wywieść z błędu, czerniąc przed nią jej ulubionego siostrzeńca? Za tyle ofiar z jej strony... mogłam i ja uczynić jedną z siebie.
— I pan Alfred, który mógł być najszczęśliwszym z ludzi na ziemi — wybuchnął młodzieniec, rumieniąc się sam, gdy usłyszał własne słowa — pan Alfred...
Twarz Lenory zapłonęła, oczy jej błysły, wejrzeniem nakazała mu milczenie.
— Panie Zbigniewie! bez pochlebstw!
— A! to mi się wyrwało z duszy... daruj pani.
— Nie, nie, chciałeś pan mi osłodzić moje wdowieństwo przez litość — przerwała Lenora z przymuszonym śmiechem — a ja wam zaręczam, że nic a nic stratą pana Alfreda nie jestem zdesperowana.
— O! temu wierzę! ale nie pojmuję, że on... on...
— On ma wiele rozsądku, mój panie! — zawołała Lenora. — Jakże ów dziedzic milionów i włości mógł nawet pomyśleć o dziecięciu, znalezionym... pod karczmą. Pan wiesz historię moją, — dodała — jam się jej nauczyła od starej Wawrowej, która opowiadała zawsze potem, że mnie spod płotu pierwsza w brudnych, do łachmanów podobnych pieluszkach przyniosła do dworu.
Zamilkła biedna kobieta, próżno usiłując przybrać weselszą twarz.
— Wszyscy wiedzieli — dodała po chwili — żem była dzieckiem żebraczym, jakimś wypadkiem zostawionym pod ścianą w czasie jarmarku. Mógłże pan Alfred choćby z przybraną przez wojewodzinę sierotą niewiadomego pochodzenia... pomyśleć nawet się żenić?
Zbigniew milczał.
— A nuż by się potem znaleźli krewni lub rodzice? Ot! wystawże sobie pan hrabinę w tym przypadku, gdyby synowa pokazała się Cyganką, jak bardzo być może? boć ja mam rysy, płeć, naturę cygańską! Nieprawdaż?
— Pani? — zapytał zmieszany Zbigniew — pani jesteś piękna jak posąg grecki.
— A pan nudny jak bakałarz — stukając ręką w stół, przerwała Lenora — któż ubogiej dziewczynie mówi takie pochlebstwa.
— I pani masz siłę śmiać się i żartować ze swego losu, gdy mnie na łzy się zbiera? — szepnął Zbigniew.
— Ale czegoż płakać i do czego łzy pomogą? — przerwała — na co się zdało tragicznie brać życie, gdy można patrzeć na nie chłodno? Dosyć jest w nim pierwiastku tragicznego z natury wrzuconego, nie należy go rozwijać.
Zbigniew po chwilce wstał, spostrzegł się, że i rozmowa, i odwiedziny były za długie może... Nieśmiała jego postać wyrażała i chęć pozostania i obawę.
— Siadaj pan jeszcze — przemówiła Lenora — spowiadaj się, co teraz robisz? Bo wiem, że bez pracy nie możesz żyć.
— Zajęcia nie mam żadnego. Siedzę część dnia przy słabej matce, a resztę biegam szukając właśnie pracy, o którą trudno. Nie mam ani stosunków, ani przyjaciół, a do wyszarzanej sukni przylegają łatwo podejrzenia.
— Czy pozwolisz, ażebym doktora S. prosiła o wyszukanie panu miejsca.
— A! pani! myśl o sobie, pozwól mi służyć, a mnie zostaw na łaskę i niełaskę losu. Protekcji zużywać na moją korzyść się nie godzi.
— Dla siebie ja jej nie zużytkuję — przerwała Lenora — postanowiłam się obejść bez niej i o własnej sile podołać zadaniu... postanowiłam i muszę.
— Czy mi pani pozwolisz czasem się dowiedzieć? — nieśmiało spytał Zbigniew.
— Zawsze, kiedy zechcesz tylko — zawołała Lenora. — Drzwi moje są zamknięte dla ludzi nie mego świata — ale wy, wy jesteście mi przecie bezdomnym kolegą. Szczęśliwsi tylko jesteście, bo macie matkę... rodzinę, węzeł, co was żyjących łączy ze światem... a ja — nie mam nikogo.
— A! mój Boże, — zrywając się z siedzenia, jakby pod nieprzezwyciężonym wrażeniem słów jej widoku, który miał przed sobą, zawołał Zbigniew — cóż za ironia losu! Po takim szczęściu, jak wasze... istocie jak wy, którą by najszczęśliwsza i najświetniejsza rodzina chlubić się mogła... być rzuconą w tę samotność... nagle... bez przejścia... a mój Boże! to mi się nie mieści w głowie, to mi rozsadza serce. Pomnisz pani, gdym odjeżdżając raz ostatni, żegnał cię w tym ganku klematydami obwieszonym, obstawionym kwiatami, królującą w pałacu, otoczoną ludźmi, co odgadywali twe rozkazy... uśmiechniętą do pogodnego wieczora wiosny. Któż by był naówczas odgadł, że cię znajdę dziś samą jedną, bez sługi, w izdebce ciasnej. A! nie! to chyba sen.
— Nie, to najpospolitsza w świecie rzeczywistość — odezwała się Lenora — to życie w całej sile swych praw, które są nieubłagane.
— Z tego wszystkiego wiesz pan, czego mi żal? — dorzuciła cicho Lenora.
— Mogęż zgadnąć?
— Cyganka... lubiłam muzykę... namiętnie — teraz cisza grobowa, nie słyszę jej, nie gram... w duszy mi tylko śpiewa. Czasem tęsknota porwie taka za pieśnią, że się jak dziecko rozpłaczę, porwę moje nuty, rozłożę na kolanach i chodzę po nich oczyma... dałabym chleb mój obiadowy...
— Jak to chleb! — krzyknął Zbigniew — chleb?
Lenora się zarumieniła.
— A! cóż to mnie pan łapiesz za słowa! figura retoryczna!
— A dlaczegoż pani nie zabrałaś swego fortepianu?
— Bo niestety powiedziano mi, że nie był mój! Erard u mnie!
— Ależ pani miała drugi w swoim pokoju.
— Ten się komuś podobał... nie mówmy o tym — przerwała głosem zmienionym. — Daremne żale. Mieli słuszność, cóż bym ja robiła z fortepianem? próżny koszt! gdzie go postawić? Kłopot i ciężar! odrywałby mnie kusiciel od pracy... a tak... a tak... siedzę, szyję i muszę mieć rozum.
— Aleby można nająć tanio — rzekł nieśmiało Zbigniew. — Ja mam u jednego z przyjaciół...
— Kłamiesz pan — przerwała Lenora żywo — rumienisz się i zmyślasz. Nająwszy, gdzie go postawię, a postawiwszy, jakże będę grała, chyba żeby być od sąsiadów przeklinana.
— Ale toby było szczęściem dla nich słyszeć panią.
— Już nie mówmy o tym, nie mówmy o tym — przerwała gorączkowo Lenora — dość! Rzeczywistości trzeba śmiało w oczy zaglądać, a nigdy jej nie przebierać za coś innego, czym nie jest.
Zbigniew wstał milczący... ona mu podała rękę.
— Męstwa, panie Zbigniewie — rzekła — kiedyś przyjdź do mnie, ażebyś mnie do matki zaprowadził. W niedzielę pójdziemy razem, nieprawdaż?
— Panibyś raczyła?
— Ja potrzebuję kogoś... chcę mieć, przemówić do tych, co mnie zrozumieją. Poznaj nas, panie Zbigniewie.
Młodzieniec stał czegoś zmieszany i szczęśliwy razem, widać było, że z serca synowskiego był jej wdzięczny, a coś go wstrzymywało od przyjęcia tej ofiary. Żywo schylił się do pocałowania jej ręki, na której łzę może zostawił, i nie odpowiedziawszy nic, wybiegł z pokoju.
I ona też nic już nie rzekła, przeprowadziła go oczyma, spuściła głowę.
— Któż wie? — szepnęła do siebie — może Bóg zesłał mi go na obrońcę? Może w nim będę mieć brata? Dwie niedole! Dwie niedole! — powtórzyła i w szept a marzenie rozsnuły się myśli... a oczy zaświeciły łzami. Żywo jednak otarła je, chwyciła robotę, przysunęła lampę, zmusiła się do pracy i znów machinalnie igła poczęła biegać po płótnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.