Cudowna melina/Bardzo przepraszam, panno Lenko

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. BARDZO PRZEPRASZAM, PANNO LENKO...

Lenka klęczała na krześle przystawionym do parapetu i wyglądała oknem. Z ulicy widać było jej twarz między łodygami kwitnących pelargonii. Domek, w którym mieszkają z matką, jest drewniany, niski. Okna są niewysoko nad chodnikiem. Lenka patrzyła, czy z dołu, od strony miasta, ktoś nie nadchodzi. Ale był już wieczór — ta uliczka najczęściej jest pusta i teraz nie szedł nikt.
W pokoju wynajętym Muszynie czekała kolacja: kanapki z szynką i żółtym serem, rzodkiewki, pusty talerzyk przygotowany na jajecznicę i filiżanka na kawę. W małym porcelanowym dzbanuszku stała śmietanka.
Lenka co pewien czas podrzucała pod blachę, żeby woda nie przestała się gotować. Potem wracała na krzesło, rozchylała łodygi pelargonii i patrzyła na ulicę. Powoli zapadał zmierzch.

Muszyna do czternastej przesiedział w gabinecie Turonia. Rozmawiali o jutrzejszej wizycie u Miedzy. Przygotowali plan rozmowy.
— Pochodź dziś trochę po ulicach — powiedział Henryk. — Niech cię ludzie widzą.
Kilka minut po drugiej przybiegł zdyszany kierownik Rybaczyński.
— Panie przewodniczący, ja nie dojdę do ładu z tym starym! Daje mu nowe deski, a on mówi, że nie przyjmie, bo to piąta klasa. Krzyczy o łaty i kantówkę... Jak Boga kocham, nie skończy trybuny na czas!
Turoń zaraz wstał i poszli do Groszka. Stolarz mieszkał za rynkiem. Zaczynały się tam niskie, parterowe domy w ogrodach. Jeden z takich domów zajmował Groszek z rodziną — pięć osób. Stary z żoną, ich syn, synowa i wnuk. Syn był kierowcą w POM-ie, wnuk chodził do dziesiątej klasy. W szopie, za domem, Groszek miał prywatny warsztat. Robił na zamówienie meble i trumny. Był już starym człowiekiem, ale trzymał się dobrze. Siwy, trochę przygarbiony, najczęściej milczał.
Koło domu był spory sad. O część działki, na której rosły drzewa, Groszek procesował się z powiatowym architektem — Targowskim. Chcieli w tym miejscu wybudować publiczny szalet.
Kiedy Turoń z Muszyną przyszli, akurat jadł obiad. Siedział nad talerzem zupy, przy stole z brzozowych bierwion, w ogrodzie, pod pniem włoskiego orzecha.
— Panie Janie — powiedział Turoń — co ja słyszę? Trybuny nie chce pan budować? — Podał staremu rękę.
Groszek nie podniósł się i nie poprosił, żeby usiedli.
— A co oni myślą? — zapytał (zaimka „oni” używał bardzo często). — Niech mi dadzą dobry materiał, to będę robił! Leluchowicz płyty pilśniaki na dekorację dostał, dlaczego mnie nie dadzą porządnych desek? Bez kantówki też nic nie będzie.
— Panie Janie — mówił Turoń — za dwa dni święto! Zrobi pan i z niczego, jak zechce!
Groszek wzruszył ramionami. Z domu wybiegła siwa kobieta w fartuchu. Ręce miała zawalane mąką.
— Proszę, proszę — mówiła wycierając dłonie o fartuch. — Siadajcie, mili panowie, siadajcie! Jańciu, dlaczego nie prosisz, żeby pan przewodniczący usiadł? Może herbatki?
Turoń podziękował. — Niech pani namówi męża, żeby skończył trybunę. Święto nam chce popsuć, taki uparty!
Stary zdenerwował się nagle. — Jak Groszka chcą uderzyć, to nie patrzą wtedy na nic i nie pytają. Czyj to pomysł, żeby tu, na tej ziemi — wstał i tupnął nogą — budować publiczny wychodek? Ich, ich! — pokazał Turonia palcem. — A potem jak trwoga, to do Boga! Buduj, Groszek, trybunę! Z czego, z czego, pytam? Z powietrza?
— Cicho, cicho! — mówiła Groszkowa. — Nie denerwuj się, Jańciu. Pan przewodniczący to dobry człowiek.
— Wszyscy oni dobrzy. Dla siebie.
— Pan wie, panie Janie, że tego projektu z szaletem nie popieram — powiedział Turoń. — Jak mnie wyrzucą z powodu trybuny, to już na pewno szalet wybudują. Kto będzie Groszka bronił? — Zaśmiał się.
Stary sapał ze zdenerwowania. Odsunął na bok talerz. Zupa chlusnęła na stół.
— Dziwak, ale dobry człowiek — mówił Turoń, kiedy wracali. — Naraził się architekturze i teraz go niszczą. Miedza kazał postawić publiczny szalet w mieście. Słusznie, na pewno jest potrzebny. Architekci zaczęli się zastanawiać, gdzie szalet postawić, i ktoś im podsunął pomysł, żeby na działce Groszka. Niedaleko rynku, wystarczy wyciąć kilka drzewek. Stary zaczął protestować. Pisał odwołania, skargi. Jeździł do architekta wojewódzkiego, sprowadzał komisje. Kolejno zapadały decyzje na „tak” i na „nie”. Ostatnia nie wiem jaka, pewno na „tak”, bo Groszek zły. A wszystko dlatego, że komuś nie dał łapówki albo nie postawił pół litra, albo powiedział głośno, co myśli...
Doszli do rynku, Turoń spieszył się do domu. — Cześć, stary. Pamiętaj, co masz jutro mówić.
Obiad Muszyna zjadł w „Obywatelskiej”. Kelner Ludwiś posadził go przy stoliku przykrytym białą serwetą, w sali za kotarą.
— Pan redaktor uprzejmie spocznie — powiedział. Przyjmując zamówienie powtarzał: — Służę uprzejmie, proszę uprzejmie! — Na koniec zapytał: — Jak smakował obiadek redaktorowi?
Muszynie odbiło się głośno, kiedy wychodził z restauracji.
Siedział później oparty o pień drzewa nad skarpą i patrzył na rzekę. Świerki na wzgórzach po drugiej stronie były ciemne. Wolno płynęły obłoki.
Blisko ruin ułomny człowiek w pomarańczowej kamizelce robotnika drogowego pasł krowę. Był to Krzywy Stefan — zamiatacz ulic. Krowa należała do inżyniera Szafranka — dyrektora przedsiębiorstwa budowlanego. Żona Szafranka lubiła świeże mleko. Tego z mleczarni nie mogła pić.
— Nie wiadomo, co tam wrzucają do środka — mówiła. — Tak chociaż wiem, że własna krowa.
Ludzie w mieście śmiali się, że Stefan ma drugi etat (Szafranek płacił mu dwieście złotych miesięcznie). Ulice zamiatał rano, a potem pasł krowę. Wyprowadzał z małej obórki koło magazynów przedsiębiorstwa i pędził ulicami na łąki nad rzeką albo na skarpę.
Dzieci wołały za nim: — Stefan, Stefan, zabiorą ci etat!
Ktoś nastraszył ułomnego, że z powodu krowy straci w radzie etat zamiatacza ulic. Dlatego zachodził co pewien czas do urzędu, zdejmował okrągłą czapkę i zaczynał niewyraźnie mówić. Wystarczyło powiedzieć, że nikt mu etatu nie zabierze i że do renty będzie pracował. Uspokajał się zaraz. Czasem tylko urzędnicy chcieli się pośmiać — udawali, że nie wiedzą, o co chodzi, pytali o krowę. Stefan zaczynał się denerwować, czerwieniał, krzyczał, w końcu potrząsając pięściami wybiegał z urzędu.

Lenka czekała. Łokcie oparła na parapecie, patrzyła w dół, na bzy za parkanami ogrodów. Zamyśliła się. Miała dwadzieścia pięć lat. Od siedmiu pracowała jako sekretarka w prezydium. Przez ten czas zmieniano przewodniczących pięć razy. Lenka codziennie przed ósmą wychodziła z domu.
Po maturze chciała studiować biologię, ale nie została przyjęta. Jej chłopak, syn rzeźnika Rybarczyka, zaczął studiować na politechnice. Przestał przyjeżdżać do miasta. Jakiś czas pisała listy, potem zrezygnowała, bo odpowiedzi nie było. Stary Rybarczyk przestał odkładać cielęcinę jej matce, udawał, że Lenki nie widzi na ulicy. Kiedyś pojechała, żeby odebrać papiery z uczelni i poszła pod adres, jaki przepisała z ostatniej koperty. Drzwi otworzyła dziewczyna z dzieckiem na ręku. Lenka spytała o młodego Rybarczyka. Tamta zdziwiła się. — Męża nie ma w domu.
Minęło pięć lat i Lenka nie wyjeżdżała więcej z miasta. Była szczupła, niewysoka, mysie włosy rozczesywała codziennie przed lustrem. Nosiła czeską biżuterię, malowała rzęsy. Jej matka, kobieta już niemłoda, martwiła się, dlaczego córka nie wychodzi za mąż.
— Może nie chce tych miejscowych kawalerów? — zwierzała się ze zmartwienia sąsiadkom. — Prawda, dużego wyboru nie ma. A może czeka, że ten łajdak Rybarczyk wróci?
Lenka poruszyła się niespokojnie w oknie. Ktoś szedł ulicą koło płotów, zza których wychylały się bzy. Ale była to tylko stara kobieta, jej matka. Wracała z wieczornego nabożeństwa.
Historię Krzywego Stefana opowiedział Muszynie Flacha. Spotkali się na skarpie. Jasiu przyszedł po trawę dla królików. Jego syn, sześcioletni chłopiec, ciągnął drewniany wózek.
— O, redaktor Muszyna! — ucieszył się Flacha.
Od piątej do zmierzchu pili w „Obywatelskiej”. Muszyna nie chciał iść z początku — wymawiał się zmęczeniem.
— Redaktorze kochany — prosił Rybaczyński — trzeba! Choć pół literka! — Odesłał chłopca do domu. — Matce powiedz, że przyjdę później! — krzyczał za nim.
Siedzieli w sali za kotarą, przy stole z czystą serwetą. Jasiu skarżył się na niskie zarobki.
— Taki Gniazdowski na przykład, ten zarabia! Tu bierze, tam... Willę postawił za skrobanki. Panie redaktorze, gdybym ja był wierzącym człowiekiem, moja noga nie postałaby w jego domu... Wszystko tam krew niewinnych istotek! — Śmiał się, parskał śliną.
Muszyna odchylał głowę. — A Turoń jaki jest? — zapytał. — Chwalą go ludzie?
Flacha pomilczał chwilę. — Uczciwy człowiek, na pewno. Ale żeby ludzki, taki, co sam pożyje i da innym pożyć, to nie. Ja bardzo przepraszam, panie redaktorze. Mówię szczerze, jak jest.
Muszyna kiwał głową.
Flacha pochylił się nisko — Ja bardzo przepraszam — powtórzył — ale czy ten Turoń to nie jest... — Palcami zamachał pod brodą.
Muszyna nie zrozumiał, potem zaczął się śmiać. — Co wy, Rybaczyński? Co wy gadacie?
Był już pijany. Sala naokoło zakołysała się jak pokład statku. Wstał niezgrabnie — chciał wyjść za potrzebą.
Ubikacja była na zewnątrz, we wnęce muru okalającego ciemne podwórze (drogę pokazał Ludwiś). Drzwi nie domykały się, deska była pokryta kałem, na betonowej podłodze stała kałuża moczu. Ciężki zaduch wisiał w powietrzu.
Trochę później, kiedy już byli po imieniu (objęci ramionami całowali się długo nad stołem), Rybaczyński zapytał nagle:
— Andrzejku, a ty właściwie skąd?
— Z centrali — powiedział Muszyna.
— Ale tytuł, tytuł gazety.
Muszyna popatrzył na Jasia Flachę — na jego czerwoną twarz, wiśniową koszulę non-iron, przepoconą pod pachami — i powiedział opryskliwie: — Coś ty taki ciekawy, Rybaczyński?
I wtedy, nie wiadomo dlaczego, Flacha przestraszył się.
— Ja bardzo przepraszam! — Chwycił Muszynę za rękę, potrząsnął silnie. — Bardzo przepraszam. Ja tylko tak, prywatnie, redaktor, mam nadzieję, nie weźmie człowiekowi za złe! — Obejrzał się, stuknął kuflem o stół. — Ludwiś, Ludwiś, piwko dla redaktora!
Kiedy wychodzili, było ciemno.

Lenka czekała. Posłała łóżka, swoje i matki, w dużym pokoju za kuchnią. Rzadziej już wyglądała oknem. Ulica między parterowymi domkami była pusta i ciemna. Czytała książkę przy stole, zjadły kolację. Trochę rozmawiały z matką.
— Kładź się, późno — powtarzała stara kobieta.
Lenka udawała, że nie słyszy. Podchodziła do okna. Czuła na policzkach dotyk liści pelargonii. Nie widziała nikogo.
Sierżant Zenon Olszewski z Komendy Powiatowej — wielki, kościsty mężczyzna — objął służbę o godzinie dwudziestej pierwszej. Był znany z nieprzejednanej postawy wobec elementów chuligańskich, nie przestrzegających porządku i dyscypliny w naszym mieście. Szczególnie zwracał uwagę na prawidłowe przechodzenie jezdni. Ludzie śmieli się, że dziennie zbiera sto mandatów. Sierżant nie patrzył przy tym, z kim rozmawia. Znana była historia dyrektora Gniazdowskiego, od którego zażądał dziesięciu złotych. Kiedy Gniazdowski podniósł głos i zaczął krzyczeć, Olszewski zagroził użyciem służbowej pałki. Gniazdowski uspokoił się i zapłacił. Później kilkakrotnie interweniował u majora Popielaka. Major bezradnie rozkładał ręce:
— Nic wam nie poradzę, dyrektorze. Funkcjonariusz ma prawo.
Czasem potrafił być kłopotliwy. Na przykład zatrzymał kierowcę stara wyładowanego materiałami z budowy osiedla przy Projektowanej (między innymi: deski calówki i płytki PCV). Materiały były przewożone pod willę Miedzy, gdzie budowano garaż. Olszewski spisał protokół i złożył w komendzie razem z wnioskiem o wszczęcie dochodzenia. Miedza stracił kilka dni na rozmowy z Popielakiem.
O dwudziestej pierwszej trzydzieści sierżant wyruszył w obchód (ręce założone do tyłu, pasek pod brodą, gumowa pałka na brzuchu). Minął park i wolno szedł w stronę rynku. Naprzeciw restauracji „Obywatelska” zauważył pijanego mężczyznę, który przechodził jezdnię w odległości kilku kroków od białych pasów. Olszewski użył służbowego gwizdka, a potem powiedział głośno:
— Obywatelu, pozwólcie!
Dalszy opis wypadków zawiera notatka służbowa sporządzona przez sierżanta w dyżurce komendy.
„Na zwróconą uwagę wyżej wymieniony osobnik nie zareagował, natomiast odmówił stanowczo okazania dowodu osobistego i zapłacenia mandatu. Następnie, stojąc w rozkroku, rozpoczął załatwianie czynności fizjologicznej. W tym momencie zbliżył się znany mi osobiście obywatel Rybaczyński Jan — kierownik Wydziału Gospodarki Komunalnej miejscowej RN — także w stanie nietrzeźwym. Obywatel Rybaczyński oświadczył, że «szykanuję ludzi pracy», oraz zażądał pozostawienia w spokoju »redaktora z prasy centralnej«. Rozmowę prowadził w tonie agresywnym. Na zwróconą uwagę, że on sam również przeszedł nieprawidłowo jezdnię, w związku z czym winien zapłacić mandat, odpowiedział śmiechem. Po załatwieniu potrzeby fizjologicznej pijany osobnik, podtrzymywany przez obywatela Rybaczyńskiego, zaczął oddalać się z miejsca naruszenia przepisów. Wobec takiej postawy wyżej wymienionego zmuszony byłem zastosować przymus fizyczny, a to celem doprowadzenia do izby zatrzymań. Obywatel Rybaczyński, mimo kilkakrotnych wezwań, oddalił się w niewiadomym kierunku...”
Dopisanie kilku ostatnich zdań notatki przerwał Olszewskiemu telefon. Dzwonił major Popielak.
— Olszewski — powiedział krótko — proszę zwolnić człowieka, którego zatrzymaliście pod „Obywatelską”.
— Obywatelu majorze... — zaczął sierżant.
— Zwolnić — powtórzył major i odłożył słuchawkę.
Olszewski był niezadowolony. Odczekał kilka minut, spodziewając się, że major zmieni zdanie, potem niechętnie wydał polecenie dyżurnemu funkcjonariuszowi.
Muszyna spał na ławce w celi obok dyżurki. Otworzył oczy, kiedy milicjant potrząsnął go za ramię. Omalże nie upadł wstając. Funkcjonariusz oddał mu pasek, sznurowadła, krawat i aparat lustrzankę. Wsadził krawat do kieszeni, wyszedł przed budynek komendy i stał chwilę, nie bardzo wiedząc, dokąd iść. Chwiał się — musiał chwycić za balustradę przy schodach. Flacha czekał niedaleko komendy.
— A co, nie mówiłem? — Klepnął Muszynę po ramieniu. — Popielak to mądry gość!
Śpiewali wracając przez puste miasto. Ich głosy, trochę ochrypłe, słychać było daleko.
— „Rano, rano, raniusieńko, rano po rosie...”

Lenka jeszcze czekała. Matka piła herbatę przy stole w kuchni.
— Madziu — mówiła — dlaczego nie idziesz spać?
Dziewczyna uchyliła okno. Nasłuchiwała. Z dołu, od miasta, słychać było nierówny śpiew:
— „Wyganiała Kasia wołki...”
Tak, to wracał redaktor Muszyna. W rozpiętej koszuli, bez krawata, aparat lustrzanka krzywo wisiał na szyi. Długo stali z kierownikiem Rybaczyńskim naprzeciw niskiego okna. Kończyli nierówny śpiew:
— „Kasiu, Kasiu, Kasiuleńko, cóż za gości masz?”
Lenka stała za firanką. Widziała, jak na pożegnanie objęli się.
— Jasiu, nigdy ci nie zapomnę! — mamrotał Muszyna. — Pa, kochany, pa! — Cofał się w stronę drzwi.
W sieni potknął się o rower. Lenka wyjrzała z kuchni, ale zaraz cofnęła się z powrotem.
— Ja bardzo przepraszam, panno Lenko! — powiedział Muszyna do zamkniętych drzwi. — Bardzo przepraszam!
Słychać było, jak sprężyny jęknęły za ścianą, kiedy w ubraniu upadł na łóżko.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.