Cnotliwi/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



X.


W parę godzin potem na ustronny dziedziniec pani Strowolskiej zajechał piękny powóz pana Edwarda, a właściciel jego wyskoczywszy, pierwszy pomógł z uszanowaniem wysiąść zeń starej kobiecie.
Potem oboje weszli do mieszkania, i oboje mieli twarze poważne i bardzo zamyślone.
Pani Starowolska usiadła na swym staroświeckim fotelu, wzrokiem pełnym pytania wpatrzyła się w twarz gościa swego, i pierwsza wyrzekła:
— Ktoby się tego spodziewał! Któżby się był tego spodziewał?
Pan Edward zatrzymał się przed nią; uśmiech ironji zawisł mu na ustach, które znów obojętne były.
— Co do mnie, łaskawa pani, — rzekł, odkrycie jakie uczyniła nam nieszczęśliwa kobieta, nie zdziwiło mię bynajmniej. Mam zawsze w silnem podejrzeniu ludzi zbyt wiele mówiących o cnocie; a pod ciągle spuszczającemi się skromnie powiekami kobiety, szczególniej, gdy ta nie jest już młodziuchną panienką, skory jestem do podejrzywania jakiej ukrywającej się, a nie zbyt czystej tajemnicy teraźniejszej lub przeszłej.
— Wprawdzie, mówiła pani Starowolska, słyszałam ja o niej i wprzódy to i owo — ale jako nie rada słuchać plotek i obmów, puszczałam to mimo uszu. Zresztą ta surowość sądów jej o innych młodych kobietach, to nieustanne wielbienie i zalecanie skromności jako cnoty najwyższej, wydawała mi się niepodobnem do udania.
— A we mnie, odrzekł pan Edward, to wszystko właśnie wzbudzało podejrzenie, że ta kobieta musiała koniecznie wykroczyć kiedyś sama przeciw tej skromności, którą tak gorliwie innym zaleca. Bądź co bądź, dodał, staliśmy się dziś panami tajemnicy ważnej dla opuszczonego dziecka, i należy nam dobrze zastanowić się nad tem, czy mamy z niej zrobić użytek.
— Jakimby on mógł być, nie widzę — odpowiedziała kobieta; matka jej widocznie bez serca, boć dawno wie o istnieniu tu swego dziecka, i nigdy się o nie nie zatroszczyła. Ojciec jest zbyt swobodnych obyczajów i lekkiego charakteru człowiekiem, by mógł...
— Nie jest on tak lekki i zepsuty jakim się być zdaje; i przypuszczam, że gdyby wiedział...
Zaczął Edward, ale nie dokończył, bo otworzyły się drzwi szeroko, i naiwnym, drobnym krokiem wbiegła przez nie pani Teresa Rokowiczowa. Tym razem ubrana była w dziewiczej prostoty sukienkę z białego muślinu, i ten sam co wprzódy niewinny pęczek fijołków tkwił na jej kapeluszu. Słodziuchna i uśmiechniona witała gospodynię domu, na której poważnej twarzy pojawił się wyraz pewnego zmięszania, połączonego z niesmakiem. Nagle spostrzegła przybyła stojącego nieco opodal pana Gaczyckiego; spuściła oczy i oddała mu naiwny panieński ukłon. Pan Edward odkłonił się ze sztywną grzecznością, w mgnieniu oka stał się zimnym, dumnym i obojętnym, jakim okazywał się zwykle.
— Jakże dawno nie widziałam szanownej i kochanej pani, wyrzekła z przymileniem pani Teresa do gospodyni domu; trzeba było abym bardzo i niezmiernie pragnęła ją widzieć, kiedym aż wyszła na miasto bez mego Felunia!
— Państwo jesteście jak owe ptaszki nierozłączne, istniejące w podzwrotnikowych krajach, które bez siebie jednej chwili żyć nie mogą — z lekką ironją wyrzekł pan Edward.
Pani Teresa znowu spuściła oczy.
— O tak, szepnęła zcicha, kochamy się! Felunio mój jest jedynym człowiekiem jakiego kiedy kochałam! pierwsza to i ostatnia miłość mego życia!
Pani Starowolska i gość jej zamienili między sobą dziwne spojrzenia; wysoki niesmak był w oczach kobiety — oczy mężczyzny błysnęły ironją.
— A zresztą, kończyła pani Teresa, czyliż przyzwoitem jest, aby mężatka chodziła po mieście z wizytami bez męża! — ja znajduję, że to się rozmija ze skromnością...
— Która jest najpiękniejszą ozdobą kobiety, dokończył ze sztywnym ukłonem pan Edward.
— Tak, potwierdziła wzorowa małżonka — i trzeba tylko całego mego przywiązania i szacunku jaki mam dla pani (tu zwróciła się do gospodyni domu), abym odważyła się rozminąć z memi zasadami i wyjść na miasto — tem bardziej z wizytą, bez mego Felunia.
}Pani Starowolska dziwnie się jakoś i przymuszenie uśmiechnęła; miała coś powiedzieć, gdy otworzyły się cichutko drzwi, i na progu zabrzmiało pozdrowienie pobożne:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Do pokoju weszła pani Apolonja Kuderska ze swemi dwoma krzyżami na ręku i piersi, i w swoim wieczystym czepku o fijołkowych wstęgach.
Pan Gaczycki ujął kapelusz, pożegnał gospodynię domu i sztywnie skłoniwszy się dwom innym kobietom, wyszedł.
— Co za sztywny i niemiły człowiek, wyrzekła pani Teresa po odejściu pana Edwarda i odbytych powitaniach z Kuderską.
— Egoista i bez serca, dorzuciła pani Apolonja; nie widziałam nigdy, aby grosz dał ubogiemu na ulicy!
— Nie należy sądzić z pozorów, z zimną powagą rzekła gospodyni; pan Gaczycki nie jest wcale takim za jakiego panie go macie.
— Oj, już że nie nabożny i żadnej religji niema, za to ręczę, zawołała Antyfona; nigdy prawie nie widuję go w kościele.
— A przytem niemoralny, dodała pani Teresa, kompromituje młode panny, i ułatwia im schadzki z żonatymi ludźmi.
— Co teżto panie wygadujecie! zawołała z wyraźnem niezadowoleniem pani Starowolska.
— Ale tak, tak, kochana pani, żywo odpowiedziała Kuderska. Przed kilku dniami widziałam na własne oczy, jak w czasie majówki za miastem poprowadził pannę Rodowską w głąb lasu, aby tam mogła się spotkać z panem Augustem Przybyckim, który jest przecie człowiekiem żonatym. Wracali potem razem we troje... Oj, coto za świat teraz! zgorszenie tylko i obraza Pana Boga!
— Cóżto za nowa historja wymyślona na tę dobrą i śliczną Wandę? — z żywszem jeszcze niezadowoleniem wyrzekła pani Starowolska.
— Niech mię Pan Bóg strzeże i broni od obmowy i odbierania sławy bliźniemu, żywo odparła Apolonja; ale co prawda to prawda! kochana Wandzieczka najdobrowolniej gubi się takiem postępowaniem! żonatych bałamucić! to obraza boska!
— I nieskromność! dorzuciła pani Teresa.
— Widziałam wczoraj na własne oczy, prawiła dalej Apolonja, że pan August Przybycki szedł do ich mieszkania na pierwsze piętro. Widać że zaczął już u nich bywać! potrzebne to żonatemu człowiekowi? Oj, ci żonaci, żonaci! niech im Bóg ciężkie grzechy...
— Mój Felunio, przerwała pani Teresa, słyszał wczoraj wracając z przechadzki, muzykę na cztery ręce w mieszkaniu pani Rodowskiej; zatrzymał się tedy i zobaczył, jak gdy muzyka ucichła, panna Wanda stanęła w otwartem oknie z panem Przybyckim...
— Boże najwyższy! tak się publikować z żonatym człowiekiem! zawołała i splasnęła rękami Apolonja.
— I dopuszczać się takich nieskromności młodej pannie! jęknęła Teresa.
Pani Starowolska słuchała rozmowy dwóch kobiet w milczeniu z za okularów przesuwając po ich twarzach wzrok niedowierzający. Przy ostatnich jednak wyrazach pani Teresy, oczy jej zabłysły, i stały się surowe. Podniosła głowę poważnym ruchem, i z odcieniem surowości w głosie wyrzekła:
— Moje kochane panie, przesadzacie ważność opowiadanych mi faktów, i niesłusznie krzywdzicie sławę dobrej i ślicznej panny, którą znam z najlepszej strony. Że w tym domu w którym ona mieszka ze swą matką, bywa któś tam żonaty, że z tym żonatym grywa ona na cztery ręce, i stoi przy otwartem oknie, sąto rzeczy bardzo zwyczajne, i w których umyślnie tylko dopatrzeć można coś złego. Nieskromności zaś niewłaściwej młodej pannie w tem wszystkiem nie widzę — a wiem że zdarzają się wypadki daleko gorsze, które się jednak bardzo zręcznie ukrywają. Kto z nas bez grzechu moje panie, niech rzuci kamień!
Przy ostatnich wyrazach mówiąca utkwiła w twarzy pani Teresy wzrok przenikliwy i surowy. Obronicielka skromności kobiecej spuściła oczy jakby wzroku tego znieść nie mogła, i ledwie dostrzegalny rumieniec przemknął po jej czole. Nie straciła jednak rezonu, i powstając rzekła zwykłym sobie słodziuchnym głosem:
— Pozwól pani abym przeszła się po jej ogródku, i zobaczyła jej śliczne kwiaty które tak lubię.
Pani Starowolska skłoniła głową z chłodną uprzejmością.
— Przebacz pani że jej towarzyszyć nie będę, bo chodziłam dziś po mieście, i zmęczoną się czuję.
— O, niech pani nie zadaje sobie fatygi dla mnie, słodziuchno zawołała Teresa; z uniżonością niemal pocałowała w ramię starą kobietę, i zniknęła za szklannemi drzwiami wychodzącemi z bawialnego pokoju na ogródek.
— Niech mię Bóg strzeże i broni od obmowy albo odbierania sławy bliźniemu, zaczęła po wyjściu Rokowiczowej Apolonja, i ciągnęła dalej rozpoczętą rozmowę, komunikując — rozmaite miejskie wiadomostki pani Starowolskiej, słuchającej z obojętnością, niekiedy z niezadowoleniem.
Tymczasem Teresa czując się uwolnioną od przenikliwego i surowego wzroku starej kobiety, odetchnęła pełną piersią, ale zarazem oczy jej błysnęły gniewem, i zamigotały obawą.
Spuściła głowę na piersi.
— Ona wie o wszystkiem! szepnęła, jestem pewna że ona wie o wszystkiem! Ta nieznośna stara kobieta! wyraźnie dała mi to dziś do zrozumienia! gdybyż przynajmniej nie powiadała o tem nikomu...
Wzdrygnęła się.
— Och, jak się tego lękam... nie przeżyłabym chwili w którejby świat przypomniał sobie... tak przypomniał — bo dawniej wiedzieli o tem niektórzy, ale...
Uśmiechnęła się z tryumfem.
— Potrafiłam rzucić na przeszłość zasłonę... a gdyby doszło co do Feliksa...
Uśmiechnęła się z ironją.
— Ten głupiec! tak dba o nieskazitelną czystość i pozycję swego domu, a nie wie...
Nagle urwała, i szkarłat głęboki zalał twarz jej, dostał się aż na czoło i szyję.
Naprzeciw niej biegło dziecię, mała Anielka, z rączkami wyciągniętemi do niej z radośnem powitaniem.
Przez chwilę zdawało się że Teresa odwróci się i ucieknie od tej jasnowłosej zbliżającej się dzieciny; ale obejrzała się i zobaczyła, że ze wszech stron całkiem była niewidzialną — gęste krzewy bzów, rozłożyste grusze i jabłonie otaczały i zasłaniały ją zewsząd.
Nagłym, namiętnym błyskiem zaświeciły jej szare oczy, poskoczyła i pochwyciła dziecko w objęcia.
— Tak dawno pani nie była u nas! szczebiotała dziewczynka, tęskno mi było za panią! ja panią tak kocham!
Pani Teresa z dziwną, namiętną, gorączkową niemal czułością przyciskała ją do piersi, całując jej czoło, usta i oczy. Twarz jej zmieniła się niezmiernie, oczy płonęły, na ustach zawisł wyraz niezmiernego cierpienia.
Nagle Anielka utkwiła w niej wzrok zamglony, tęskny.
— Jak pani jesteś podobna do mojej mamy! wyrzekła z pieszczotą.
Na te słowa Teresa odskoczyła o parę kroków, jakby nagle zraniona, i odepchnęła od siebie dziecko z taką mocą, że aż zachwiało się, i drobną rączką oparło o drzewo.
— Co ty mówisz, dziewczyno? zawołała; jak ja mogę być podobną do twojej mamy! gdzieżeś ty swoją mamę widziała?
Oczy Anielki napełniły się łzami.
— Sniła mi się mama, odpowiedziała cicho; w takiej samej białej sukni była jak pani, i z twarzą bardzo podobną, tylko włosy miała piękniejsze i rozpuszczone, i nie odpychała mię od siebie, ale ściskała, całowała i pieściła...
Szkarłatny rumieniec złączył się na twarzy Teresy z wyrazem goryczy, boleści i trwogi. Ostatnia zapanowała po krótkiej chwili. Zbliżyła się do Anielki, pochyliła nad nią, i szepnęła cicho a prędko:
— Słuchaj Anielko, ty nigdy nie mów tego co powiedziałaś przed chwilą! Ja do twojej mamy nie mogę być podobną! ja jej nawet nie znałam, i nie widziałam nigdy! Czy słyszysz, dziecko, nigdy! nigdy jej nie widziałam nawet. Nie powtarzaj nikomu tego coś mi powiedziała, bo nie przyjdę tu więcej, i nigdy cię nie pocałuję!
Anielka objęła rączkami fałdy jej sukni, podniosła ku niej wzrok łzami zamglony, i znowu z pieszczotą przytulić się do niej chciała; ale Teresa usunęła ją zwolna od siebie, i szybkim krokiem zmierzyła ku domowi.
Gdy wróciła do pokoju, znalazła panią Kuderskę podnoszącą się już ku pożegnaniu gospodyni.
— Żegnam, żegnam kochaną panię, mówiła Apolonja, dzwonią na majowe nabożeństwo, biegnę, lecę, ażeby się do kościoła nie spóźnić! Nieprawdaż że dziwnych rzeczy dowiedziałaś się pani odemnie? Ta Rumiańska i pan As, Wandziulka i pan Przybycki! mój Boże najwyższy! mężatka z kawalerem! żonaty z panną romanse zawiązują! Zgorszenie tylko i obraza Pana Boga! Żegnam, żegnam kochaną panię! pilno mi do kościoła, na majowe nabożeństwo! zapisanam w szkaplerne i różańcowe bractwo — opuszczać się nie godzi!
— I ja także żegnam najlepszą, najszanowniejszą panię, wymówiła pani Teresa całując w ramię panią Starowolską z większą jeszcze słodyczą i uniżonością jak pierwej; śpieszę do domu, aby mój Felunio zbyt długo za mną nie tęsknił.
— Jakto? pani nie będziesz na majowem nabożeństwie! z oburzeniem spytała pani Apolonja.
— Nie, moja pani Kudersko; mój Felunio ma zwyczaj spać o tej porze, a ja bez męża nawet do kościoła nie chodzę. Mężatka nie powinna bez męża znajdować się w żadnem miejscu gdzie wiele ludzi znaleźć może! to nieprzyzwoicie i nieskromnie!
— Pani dla męża opuszczasz chwałę Pana Boga, ze świątobliwem napomnieniem wyrzekła Antyfona.
— A pani dla chwały Pana Boga zaniedbujesz męża, ze słodziutką żartobliwością odrzekła Teresa.
— Chwała Boża przedewszystkiem! rzekła skłaniając głowę Apolonja.
— A dla mnie mój Felunio i skromność przedewszystkiem, odparła spuszczając oczy naiwna Teresa.
Po tej rozmowie pożegnały ostatecznie gospodynię, i odeszły. Z progu raz jeszcze odezwało się pobożne pozdrowienie pani Kuderskiej.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Gdy odeszły dwie kobiety, pani Starowolska niezwykle jakoś smutne i zamyślone spojrzenie zwróciła na małą Anielkę, która z łezką kręcącą się w błękitnych oczach stała w drzwiach od ogrodu, i oglądała się jeszcze na drzwi któremi wyszła pani Teresa. Wyciągnęła do niej ręce, i zawołała z niezmierną czułością:
— Pójdź do mnie biedne kochane dziecko moje!
Anielka poskoczyła, objęła opiekunkę rączkami, i główkę przytuliła do jej piersi. Pani Starowolska przycisnęła usta do jej czoła, i jedna łza wypływając z pod okularów zrosiła jasne włosy dziecięcia.
Smutne dziecię podniosło bladą twarzyczkę, a siadając na stołeczku u stóp babki, rączki złożyło na jej kolanach i wyrzekło z cichą prośbą:
— Babuńciu, tłumacz mi dalej przykazania boże! — Stara kobieta dłoń złożyła na głowie dzieweczki, i łagodnym ozwała się głosem.
— Pamiętaj dziecię moje, że najwyższem, wszystkie inne zamykającem w sobie przykazaniem bożem jest: kochaj bliźniego twego i nie czyń mu krzywdy żadnej na sercu, ni na majątku, ni na sławie...
Chciała coś mówić jeszcze, ale w przezroczystem powietrzu cichego wieczoru zabrzmiały z ulic odległych przeciągłe i donośne głosy dzwonów kościelnych, wzywających na nabożeństwo wieczorne.
Stara kobieta i dziecię wsłuchały się w ten odgłos poważnej a podniebnej pełen melodji.
— Dziecko moje, znowu po chwili wyrzekła pierwsza, tam po kościołach, do których dzwony te zwołują ludzi, modli się wiele serc obłudnych, fałszem i pokrzywdzeniem bliźniego splamionych. Pamiętaj o tem, pamiętaj na całe życie, aby gdy modlić się będziesz, serce twe było nie tylko dla Boga, ale i dla ludzi miłości pełne, i że ten kto się modli, cnoty szczerości, cnoty miłosierdzia i cnoty przebaczenia nie znając, ubliża Temu dla którego cześć wygłasza ustami i ze świętej wiary czyni sobie płaszcz ku pokryciu swej złości.
Rzekłszy to, zamyśliła się głęboko pani Starowolska — i w zadumę cichą wpadła jasnowłosa u jej kolan dziewczynka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.