Cnotliwi/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.


Pani Olimpja Rostowiecka stała nad brzegiem rzeki, wsparta na ramieniu pana Spirydjona Asa; obok niej, w tkliwym uścisku swych dłoni trzymając ogromną rękę małżonka, wzrokiem pełnym słodyczy i skromności patrzyła na pluskające w wodzie rybki pani Teresa Rokowiczowa; o parę kroków od nich stała niemłoda jakaś pani w białej mantyli i amarantowej sukni, zagradzając sobą drogę do rzeki dwom dosyć brzydkim i nie pierwszej młodości córkom. Całe to grono rozmawiało z sobą z ożywieniem, prócz pani Olimpji, która zachowywała w rozmowie rezerwę właściwą damie wysokiej sfery, i pana Rokowicza, zadumanego nad upadkiem obyczajów publicznych.
Nagle, rozległo się za nimi ciężkie westchnienie, i pomiędzy niebiesko ubranem ramieniem pani Teresy a śnieżną odkrytą szyją pani Olimpji, ukazał się pąsowo kwitnący nos pani Apolonji.
— Boże najwyższy! jęknęła Antyfona, jakaż to nieodżałowana szkoda tej ślicznej, kochanej Wandziulki!
Towarzystwo obejrzało się.
— Cóż się stało nowego z panną Wandą? z lekką ironją zapytał pan Spirydjon.
Ale państwo Rokowiczowie oboje, dama w amarantowej sukni, i dwie jej córki pełen ciekawości wzrok wpiły w twarz przybyłej do grona ich kobiety.
Pani Apolonja zdyszana od biegu, wydobyła z kieszeni z za złotego Ołtarzyka chustkę niepewnej czystości otarła nią pot z pełnego żółtych plam czoła, i jęknęła po raz wtóry:
— Boże najwyższy! jakaż jej szkoda! jaka jej szkoda!
— Cóż? co się stało? pytało towarzystwo.
— Niech mnie Bóg strzeże i broni, jęknęła Antyfona, abym miała obmawiać kogoś, odbierać sławę bliźniemu! ależ to obraza Pana Boga! Panna chodząca po lesie nie tylko już z jednym mężczyzną, ale z dwoma!
— Z dwoma! zawołała pani Terersa, ktoż był więcej z panną Rodowską oprócz pana Gaczyckiego?
Pani Apolonja milczała przez chwilę, i kiwała głową ze zgrozą, i politowaniem; potem plasnęła rękami odzianemi w grube czarne rękawiczki, i wyrzekła podnosząc oczy do nieba:
— Pan August Przybycki!
— Milczała znów długo wodząc wzrokiem po twarzach obecnych, potem znów jęła mówić:
— Niech mię Bóg strzeże i zachowa abym miała obmawiać kogo i odbierać sławę bliźniemu! ale widziałam, widziałam na własne oczy, jak Wanda szła od strony parowu z panem Gaczyckim po jednej stronie, a panem Przybyckim po drugiej — i słyszałam że pana Przybyckiego zapraszała do siebie mówiąc, że nudzi ją całe nasze towarzystwo, i że z nim jednym przyjemność znaleść może. A on pocałował ją kilka razy w rękę, i cóś szepnął do niej tak żeby pan Gaczycki nie słyszał. Musiał jej nie lada komplement powiedzieć, bo zarumieniła się po uszy. Nie byłabym nawet tego mówiła państwu, ale żal mi jej serdeczny — taka poczciwa, taka dobra panienka, i takich rodziców córka, a tak się gubi! Mój Boże! co to za świat teraz!
Oprócz pana Spirydjona, całe grono słuchało opowiadania pani Apolonji z najwyższem oburzeniem, które u każdego inaczej się objawiało. Pani Olimpja wyżej jeszcze głowę podniosła, i ciemne brwi zsunęła z pogardą; pani Teresa spuściła wstydliwie oczy, pan Rokowicz otworzył usta; a dama w amarantowej sukni stała się tak amarantową, jak jej suknia, i z trwogą o dziewicze uszy swych córek obejrzała się na nie, a one chciwie nastawiły swe dziewicze uszy, i usta wygięły w wyraz złośliwego zadowolenia.
Pani Olimpja odezwała się pierwsza:
— Nie darowanato rzecz osobie wyższej sfery, kompromitować w podobny sposób swe położenie w świecie, i pomiatać formami przyjętemi w wyższych towarzystwach!
— Nie pojmuję jak młoda osoba może zapominać tak dalece o skromności, która jest najpiękniejszą ozdobą kobiety! wyrzekła ze słodyczą i litością w głosie pani Teresa — a zarazem poprawiła nad czołem niewinny pęczek fijołków.
— Przepraszam! — wystrzelił pan Rokowicz wyciągając nagle i prostopadle prawicę; dopóki... tedy... panna Wanda chodziła z jednym panem Gaczyckim... więc... była to nieprzyzwoitość... ale tedy... zaczyna już chodzić. z dwoma mężczyznami na raz... więc... jestto skandal... który obraża... tedy... przepraszam!
— A do tego jeszcze, uważaj mój najmilszy Feluniu, że jeden z tych mężczyzn jest żonaty! wyrzekła słodko pani Teresa.
— Oj żonaci, żonaci! niech im Bóg odpuści ciężkie grzechy! jęknęła Antyfona.
Tu dama w amarantowej sukni zasłoniła plecami odzianemi w białą mantylę dziewicze uszy swych córek, i odezwała się sapiąc z oburzenia:
— Dziwię się panu Gaczyckiemu że osłania sobą jakieś schadzki panny Wandy z żonatym człowiekiem. Cóżto za przykład dla naszych córek!
— Boże najwyższy! zawołała pani Apolonja, pan Gaczycki to najlepszy, najzacniejszy człowiek — lubię go i poważam z całego serca; ale co prawda to prawda! niema żadnej religji, i zepsuty jest w formie, niemoralny! niech mnie Bóg broni i strzeże abym miała obmawiać bliźniego, ale co prawda to prawda!
— Przepraszam! wybuchnął znowu pan Rokowicz, póki pan Gaczycki chodził z panną Wandą... tedy... sam na sam... więc... byłato nieprzyzwoitość... ale kiedy więc... pan August, więc człowiek żonaty słucha codzień przy otwaretm oknie na dole... tedy... jak młoda panna gra przy otwartem oknie na pierwszem piętrze... a potem tedy spotyka ją w lesie i więc... całuje ją w rękę... tedy to skandal który obraża... bo więc pan August jest żonaty człowiek... przepraszam!
— Oj żonaci! żonaci! niech im Bóg... zaczęła pani Apolonja, ale nie skończyła, bo o kilka kroków od rozmawiającej gruppy błysnęła z za sosen biała suknia Wandy, i po chwili ona sama spokojnie wsparta na ramieniu Gaczyckiego zbliżyła się nad brzeg rzeki.
Na widok nadchodzącej, pani Teresa wypuściła rękę męża którą dotąd piastowała w swych dłoniach, i ze słodziuchną minką postąpiła parę kroków.
— Kochana Wandziulko! zawołała słodkim głosem, tak długo pozbawiałaś nas twego towarzystwa! tęskniliśmy za tobą!
To mówiąc objęła kibić Wandy, która opuściła ramię swego towarzysza, długi pocałunek złożyła na jej policzku, i wyrzekła pełnym czułości głosem:
— Pieszczoszka moja!
Zbliżyła się i pani Apolonja.
— Nie pięknie, nie pięknie tak nas opuszczać! mówiła biorąc rękę Wandy; ja moje stare oczy wypatrzyłam oglądając się, gdzie się moja śliczniutka Wandzia podziała! już cię nie puszczę teraz za to dzieciaku miły; musimy razem wrócić do miasta, a jutro pójdziesz ze mną na summę — nieprawdaż? wszak jutro niedziela! przyjdę po ciebie, dobrze?
I objęła z drugiej strony kibić Wandy, na drugim jej policzku złożyła pocałunek, i wyrzekła pełnym czułości głosem:
— Slicznotka moja!
Wanda ze spokojną uprzejmością przyjęła te pieszczoty i oświadczania się dwóch kobiet, i odeszła do innej grupy między którą błyszczała różowa sukienka Stasi. Pan Edward połączył się też z kilkoma mężczyznami stojącymi na uboczu. Po ich odejściu amarantowo ubrana pani wzięła za ręce obie swe córki, i pompatycznie odchodząc z niemi, rzekła pół głosem:
— Mes filles! powinnyście unikać towarzystwa panny Rodowskiej. Daje wam zły przykład!
Pani Olimpja podniosła głowę bardzo wysoko, z dumą zsunęła brwi, i zwracając się do pani Rokowiczowej wyrzekła:
— Dziwę ci się kochana Tereniu, jak możesz z taką czułością obchodzić się z panną, która nietrafnem postępowaniem tak uwłacza swemu wyższemu położeniu w świecie!
— Nie przypuszczajże Olimpko droga, tłumaczyła się pani Teresa, abym ja Wandę kochać miała, albo stawić ją na równi z tobą naprzykład, tak szlachetnie dumną i tak wzorowo umiejącą utrzymać swoje położenie w świecie. Ale widzisz mam trochę nadziei, że wpływem moim zdołam ją nawrócić na drogę skromności kobiecej, z której nieszczęśliwa zeszła.
— A ja przy pomocy bożej pragnęłabym natchnąć ją religją i miłością dla cnoty, o których ta biedna kochana Wandziulka zapomina! dodała pani Apolonja.
— Tereniu! ozwał się pan Rokowicz prostopadle wyciągając ku żonie prawicę, nie życzę sobie... tedy... abyś wiązała się przyjaźnią z panną Rodowską... więc... ani żeby ona bywała w naszym domu... tedy... wiem że żadna osoba, która popełnia nieprzyzwoitość... nie powinna bywać w naszym domu.
Ostatnie dwa wyrazy pan Rokowicz wymówił z taką powagą i uroczystością głosu, jak gdyby sądził, że na dachu domu jego siedzi cała społeczność ojczysta, i że przy najlżejszym ciosie zadanym powadze ścian jego, dom ten runie, a społeczność spadnie z dachu i nos sobie stłucze.
Słońce zaszło, zmrok zapadał. Tam kędy kończyły się wzgórza a rozpoczynała droga do miasta, stały trzy powozy: jeden pani Rostowieckiej, drugi pana Spirydjona, trzeci pana Gaczyckiego. Reszta towarzystwa albo nie miała powozów, albo przekładała pieszy powrót do domów.
Pani Olimpja opuściła na chwilę ramię pana Asa, aby się pożegnać z towarzystwem; pan As skorzystał z urlopu i zbliżył się do Stasi wspartej na ramieniu pana Pawła.
— Czy mogę państwu ofiarować mój powóz? zapytał z pełnym galanterji ukłonem, i wyrazistem na młodą kobietę spojrzeniem.
— Dziękuję panu, odpowiedziała, już nam swój pan Gaczycki ofiarował i przyjęliśmy.
— Pozwoli pani odwiedzić siebie jutro? spytał znowu z wyrazistszem jeszcze spojrzeniem adorator pani Olimpji.
— I owszem, odparła Stasia, chciej pan przyjść, tylko w porze, gdy mąż mój z bióra powraca; bo w nieobecności jego tak jestem zajęta domem i dzieckiem, że nikogobym przyjąć nie mogła.
Pan Spirydjon ukłonił się raz jeszcze i odszedł z lekkiem niezadowoleniem na twarzy.
— Czy widzi pani Wincentowa, mówiła nieopodal stojąca pani Apolonja do amarantowej damy, jak ta wietrznica Rumiańska kokietuje pana Asa! co oni tak szeptali z sobą? a biedne to Pawlisko stoi obok i nic nie widzi i nie słyszy!
— Osioł z niego, za pozwoleniem, a ona kokietka, odrzekła amarantowa dama i dodała: Co to za przykład dla naszych córek!
Pan Spirydjon, widząc że pani Rostowiecka kończy żegnać się z towarzystwem pośpieszał ku niej, aby pomódz jej wsiąść do powozu, gdy musnęła go błękitna sukienka pani Rokowiczowej przechodzącej mimo z małżonkiem. Pan Feliks opowiadał coś idącemu obok jakiemuś mężczyznie, zaczynając rzecz swą od potopu; a niewinny pęczek fijołków pochylił się prawie do ucha pana Spirydjona i zarazem słodziutkie usteczka pani Teresy szepnęły:
— Jak uważam, wspaniała pani Olimpja nie zupełnie zasłania panu — i inne mniej świetne piękności... i pani Stanisława...
— Gdybyś pani nie była teraz wzorem cnoty małżeńskiej, przerwał również cichym szeptem pan Spirydjon, przełożyłbym wznowienie przeszłości nad wszelką teraźniejszość...
— Milcz pan! mogą zasłyszeć! szepnęła gwałtownie pani Teresa, a mrok osłonił krwawy rumieniec, który na twarz jej wybuchnął.
— Nie usłyszą, odszepnął pan Spirydjon; a czyliż podobna nie wspominać przeszłości... gdy ona zostawiła tak miłe wspomnienia...
Pani Teresa spuściła rękę między fałdy sukni, pan Spirydjon spuścił także rękę, i obie ręce uścisnęły się śród mroku.
— Felunieczku najdroższy! jednocześnie zawołała pani Teresa, pan Spirydjon żegna się z nami! nie uważasz!
Pan Feliks obrócił się żywo.
— Moje uszanowanie tedy... szanownemu panu, wyrzekł wyciągając swą ogromną rękę do pana Spirydjona; żegnam... tedy pana... niechże pan więc nas odwiedzi... niech pan tedy co najczęściej zaszczyca swą obecnością nasz dom...
Towarzystwo z gwarem, pocałunkami i uściskami rąk żegnało się czas jakiś — potem ruszyły powozy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.