Córka osadnika/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Lubicz
Tytuł Córka osadnika
Pochodzenie Zajmujące czytanki nr 7
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ZAJMUJĄCE CZYTANKI —   NR. 7

CÓRKA OSADNIKA
OPOWIADANIE
PRZEŁOŻYŁ Z CZESKIEGO
ARTUR LUBICZ
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE



DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH
M. ARCT, SP. AKC. W WARSZAWIE.
CZERNIAKOWSKA 225
1930





I.
SPOTKANIE.

Nowy Orlean, miasto leżące przy ujściu Missisipi, a zamieszkałe przeważnie przez wychodźców francuskich, straciło od kilku tygodni swój, zwykły wygląd. Szerokie, piękne ulice tego ożywionego portu były zazwyczaj pełne ruchu, gwaru, rozbrzmiewały śmiechem, wesołą piosenką. Od jakiegoś jednak czasu miasto zwykle gwarne ucichło i posmutniało. Opustoszałemi ulicami przesuwały się często karawany z trumnami zmarłych, za pogrzebem, wlokła się gromadka ludzi, ubogo ubranych, widocznie znękanych niedostatkiem i chorobą, rzadcy przechodnie przemykali się pośpiesznie, jakby trwożliwie, pod ścianami domów, dużo fabryk i sklepów zamknięto, — w mieście zjawił się wróg srogi dla wychodźców, a niebezpieczny dla tuziemców — żółta febra.
Najbardziej srożyła się ta śmiertelna choroba w dzielnicach ubogich, a ludzie wystraszeni, nękani niedostatkiem, włóczyli się po mieście bezcelowo, aby zabić czas i widokiem ruchu miejskiego zagłuszyć strach przed epidemją.
Główną, ulicą, prowadzącą do portu, szedł człowiek, lat około czterdziestu, szczupły, ale energiczny w ruchach, z brodą szpakowatą. Gdy przechodził obok kawiarni, posłyszał nagle wymówione swe imię i nazwisko:
— Janie Brisson! Janie Brisson!
Wołany przystanął i spojrzał w głąb kawiarni, w której przy małych stolikach siedzieli goście. Po chwili skierował się do oddalonego stolika, gdzie z ręką wyciągniętą na powitanie stał jego towarzysz podróży z Francji do Ameryki, Henryk Lion.
— Trzy lata upłynęły od r. 1897, w którym razem wyjechaliśmy z ukochanej Francji, a ty, Brissonie, tak się już postarzałeś? Co robisz? Jak ci się powodzi? Siadaj tu, napij się kawy i mów.
Obydwaj towarzysze usiedli, zażądali kawy i po chwili Brisson zaczął:
— Narazie, gdy przyjechałem, wiodło mi się dobrze. Dostałem miejsce dozorcy składu bawełny, dobrze płatne, ale i odpowiedzialne za całość i bezpieczeństwo towaru. Dwa lata upłynęły właśnie od chwili, gdy objąłem to zajęcie; córeczka moja, Lola, chodziła na pensję, żona była zdrowa i gdyby nie tęsknota za krajem rodzinnym, byłbym zupełnie szczęśliwy. Nagle pewnego dnia spostrzegam, że ze składu wywożą większą, niż zazwyczaj, ilość towaru, a wprowadzają paki dziwnie ciężkie w stosunku do bawełny. Zaraz poszedłem do właściciela, by zawiadomić go o mych podejrzeniach, ale ten rozgniewał się na mnie i powiedział, żebym się nie mieszał do spraw wewnętrznej fabrykacji.
Brisson umilkł i zapalił papierosa.
— Cóż dalej? Opowiadaj, to ciekawy wypadek — zachęcał go Lion.
— Po kilku dniach tego rodzaju manipulacji skład bawełny zgorzał doszczętnie. Właściciel wziął wysokie ubezpieczenie, a ja zostałem aresztowany na podstawie listu, denuncjującego mnie w policji, jako podpalacza składu bawełny. Przesiedziałem w więzieniu śledczem trzy miesiące. Naturalnie, uwolniono mnie, a zasądzono właściciela jako podpalacza, ale ja straciłem miejsce i drugiego znaleźć już nie mogłem; każdy bowiem lęka się człowieka podejrzanego, chociażby i niesprawiedliwie, o zbrodnię podpalenia.
— Biedny Janie! — zawołał Lion wzruszony. — Czemuż nie wyjechałeś w inne strony?
— Czemu? Mój Boże, chyba łatwo się domyślisz, że przez czas mego więzienia żona i córka żyły z grosza oszczędzonego. Następnie już we troje zjadaliśmy szczupłe zapasy dawnych, dobrych czasów. Przyszła wreszcie choroba żony, ta natrętna żółta febra, i to nieszczęście pochłonęło wszystkie pieniądze.
— No, ale żona żyje?
— Zbiedzona, osłabiona, ale żyje. Gospodarstwem zajmuje się córka, Lola, dzielna dziewczyna. Zostało nam jeszcze trochę mebli i lepszej odzieży, ale pewno i to pójdzie na sprzedaż, gdy nie dostanę pracy. A teraz, gdy skończyłem moje smutne dzieje, pociesz mnie opowieścią o twojem szczęściu.
Henryk Lion uśmiechnął się smutnie i rzekł:
— O szczęściu? Mogę ci opowiedzieć tylko o przejściach moich, które nic wspólnego ze szczęściem nie miały.
— Więc i tobie nie powiodło się tutaj?
— Posłuchaj i sam osądź. Wiesz, że przyjechałem tu z synem Adrjanem i z żoną. Osiedliśmy w głębi stanu Luizjany w mieście St. Louis. Założyłem sklep z futrami, bo znam się trochę na tem, gdyż podobnie, jak ty, byłem leśnikiem w naszych rodzinnych Wogezach. Dochody miałem skromne, ale wystarczające dla nas trojga. Pamiętasz, że żona moja skarżyła się często na duszność w piersiach?
— A tak, pamiętam nawet, że z tego powodu nie chciałeś osiąść w Nowym Orleanie, bo klimat zbyt tu wilgotny — dodał Brisson.
— Po roku żona mi umarła na suchoty gardlane. Ani ja, ani syn mój, Adrjan, nie mogliśmy się zająć gospodarstwem, więc sprowadziłem tu z Francji moją siostrę i, chociaż osieroceni i skłopotani, żyliśmy spokojnie dalej. Przed trzema miesiącami wybuchł straszny pożar i sklep mój wraz z towarem, spłonął zupełnie. Zostało mi tylko trochę grosza u handlarzy, odebrałem więc wszystko i chcę rozpocząć nowe życie.
— Jakie? — spytał zaciekawiony Jan.
— Sądzę, że i ty przystaniesz do nas, gdy ci przedstawię cały projekt. Otóż po pożarze St. Louis zebrało się nas trzydziestu pięciu mężczyzn z żonami i dziećmi, postanowiliśmy osiedlić się w Texas. Chcąc się dobrze a tanio zaopatrzyć w broń i inne przybory, przyjechaliśmy do Nowego Orleanu, za tydzień bowiem wyruszamy.
— Nie wiem, czy moja żona wytrzyma taką podróż; jest jeszcze osłabiona — odpowiedział Jan Brisson.
— Mam dobry wóz, pomieszczą, się na nim trzy kobiety, a my ruszymy pieszo — zachęcał Lion.
— Hm... wóz i parę koni kupię sam, tylko czy żona zechce jechać w takie odludzie, w sąsiedztwo Indjan? — wahał się Jan..
— Ależ pomyśl, Janie, co tu będziesz robił dalej? O pracę trudno, żółta febra gnębi miasto, ruch handlowy ustał; więc myślę, że najlepiej uczynisz, gdy z nami pojedziesz.
— Co za jedni są twoi towarzysze?
— Ludzie odważni i dobrze uzbrojeni; trzydziestu pięciu pobije setkę Indjan z łatwością. Między niemi są Anglicy, Hiszpanie, Francuzi, a każdy ma rodzinę; ogółem zbierze się do stu osób.
— I chciałbym, i boję się — wahał się Brisson.
— Pomyśl tylko, Janie, jak to zapolujemy na bizony i niedźwiedzie! Nasze celne karabiny pozwolą nam uczynić z polowania bardzo dochodowe rzemiosło. Za skóry i futra płacą dobrze, a na tym handlu znam się trochę.
— Więc wiesz co, Henryku, — odezwał, się Brisson — chodź ze mną, a w domu zdecydujemy z żoną i córką, jak urządzić nasze przyszłe życie.
— Z miłą chęcią — odparł Henryk Lion.
I żona, i córka Brissona przyjęły chętnie propozycję Henryka Liona, który, uradowany pozyskaniem nowego towarzysza, ofiarował Loli swój sześciostrzałowy rewolwer, mówiąc z uśmiechem:
— Daję ci, Lolu, ten rewolwer, naucz się strzelać, byś w potrzebie siebie i nas obroniła przed Indjanami.
Lola, ładna blondynka, zgrabna i żywa, podziękowała serdecznie za dar i przyrzekła wyuczyć się wkrótce celnego strzelania.
W kilka dni Jan Brisson sprzedał niepotrzebne meble i lepszą, odzież, kupił wóz, konie i różne sprzęty gospodarskie, nabył doskonały dalekonośny karabin i z wiarą w lepszą przyszłość wyruszył ze smutnego Orleanu, dążąc na zachód, gdzie miał się spotkać z nowymi towarzyszami a przyszłymi osadnikami Texasu.




II.
W DRODZE.

Wyprawa cała składała się z pięćdziesięciu wozów i czterdziestu koni wierzchowych. Przekroczywszy Missisipi, karawana wjechała na rozległe prerje amerykańskie, stepy pokryte bujną roślinnością, obfitujące w mnóstwo ptactwa i zwierzyny. Kierując się słońcem i gwiazdami, wychodźcy dążyli ku północo — zachodowi, do krainy bogatej w lasy i pastwiska, ale mało zaludnionej, do stanu Texas.
Mężczyźni urządzali często polowania, tak że wychodźcom nigdy nie zabrakło świeżego mięsa i zabawy.
Wieczorem przy rozłożonych ogniskach gotowano wieczerzę, śpiewano pieśni narodowe i, dzieląc się na pojedyńcze gromadki, gwarzono o przyszłości; osadnicy grupowali się dowolnie po dwóch, trzech razem, tylko pastwiska dla koni były wspólne i każdy z wychodźców musiał odprawiać kolejno straż przy koniach i obozie.
Rodziny Brissona i Liona w czasie długiej podróży zaprzyjaźniły się szczerze. Na popasach stawali obok siebie, rozpalali wspólne ognisko, razem wieczerzali, a mężczyźni upolowaną zwierzynę oddawali do wspólnego użytku.
Zwłaszcza szesnastoletnią Lolę łączyła przyjaźń braterska z dziewiętnastoletnim Adrjanem Lionem. Próbowali wspólnie celności rewolwerów, rozmawiali dużo i chętnie o Francji, o podróży morskiej i o przeżytych kolejach losu.
Dzień był upalny, znużone konie wlokły się leniwo, ludzie, pomęczeni gorącem, poruszali się jak senni. Wreszcie dowódca wyprawy dał znak do wypoczynku, jakkolwiek słońce stało jeszcze dość wysoko.
Natychmiast wozy ustawiono półkolem, wyprzężono konie, a młodzież ruszyła żywo po suche drwa do pobliskich krzaków.
Tego dnia Brisson i Lion nic nie, upolowali i już miano pożyczyć u sąsiadów kawał mięsa, gdy Adrjan Lion zaproponował, iż pójdzie w step i spróbuje szczęścia.
— Pójdę i ja z tobą — odezwała się Lola — zobaczę celność twych strzałów.
— Idźcie — dodał Brisson — tylko nie oddalajcie się zbytecznie i przed zachodem stawcie się w obozie.
Adrjan nabił jedną lufę swej dubeltówki kulą, a drugą śrutem na ptactwo — i oboje poszli szybko w głąb stepu.
Napróżno jednak Adrjan skradał się, czyhał i podpatrywał zwierzynę — żadna nie przyszła na strzał.
— Wrócisz z próżnemi rękami, Adrjanie, i wszyscy będziemy dzisiaj głodni.
Podrażniony tem — Adrjan pośpieszał dalej w step, zostawiając daleko za sobą obóz wychodźców.
— Adrjanie, słońce już zachodzi, czas nam wracać — upominała Lola.
— Jeszcze tylko tam za temi krzewami i już wrócimy — prosił Adrjan.
Szli cicho, skradając się, nagle Adrjan przystanął i szepnął do Loli:
— Patrz, tam rusza się trawa, może to koza lub sarna? Stój tu, a ja podejdę.
Zaledwie uszedł z dziesięć kroków, gdy z owej chwiejącej się trawy podniósł się Indjanin i, wywijając tomahawkiem, biegł szybko na Adrjana. Ten, widząc niebezpieczeństwo, strzelił. Indjanin padł ugodzony kulą, a Adrjan przerażony wracał pośpiesznie do pobladłej Loli.
Wtem z boku wypadł drugi Indjanin i, zanim Adrjan zdołał broń pochwycić, już czerwonoskóry wyrwał mu strzelbę i usiłował rzucić go na ziemię. Młodzieniec bronił się zawzięcie, lecz pochwycony znienacka za nogi padł. Wówczas Indjanin, uklęknąwszy mu na piersiach, sięgnął po skalpel czyli nóż krzywy, przeznaczony do skalpowania nieprzyjaciół i, dusząc kolanami bezbronnego, podniósł nóż w górę. W tej chwili, gdy życie Adrjana było w mocy Indjanina, z ręki Loli padł strzał. Indjanin zwalił się na bok i wkrótce leżał bezwładny.
Lola przybiegła do Adrjana, który zwolna się podnosił i, podając mu rękę, zapytała z wielką troskliwością:
— Czyś ranny?
— Uniknąłem śmierci dzięki tobie, Lolu. Teraz będę twym sługą i niewolnikiem na całe życie.
— Bądź mi tylko przyjacielem, to mi wystarczy. A teraz wracajmy, już się ściemnia, ja się boję.
— Wpierw pozwól mi, Lolu, nabić strzelbę kulą, bo, kto wie, z ilu wrogami możemy się tu spotkać.
— O, nie mów tak, boję się — rzekła Lola, oglądając się trwożliwie. — Chodźmy już, chodźmy!
W powrotnej drodze nie spotkali nikogo, i już noc zapadła, gdy doszli do obozu.
Opowiedzieli swoją przygodę rodzicom, a Henryk Lion, ściskając Lolę, mówił ze łzami w oczach:
— Uratowałaś mi syna od niechybnej śmierci, czem ci się odwdzięczę?
— Przyjaźnią — odpowiedziała Lola — zresztą jest w tem i pańska zasługa, gdyż rewolwer ten otrzymałam w Nowym Orleanie od pana.
— Błogosławiona ta chwila, gdy ci go darowałem; póki życia nie zapomnę twej przysługi.
— A ja bardzo żałuję, że musiałam strzelić do tego Indjanina, bo nigdy nie chciałabym odebrać życia człowiekowi. Wołałabym, żeby był tylko raniony, a nie zabity.
— Prawda, moje dziecko, ale strzelaliście tylko we własnej obronie.
Gdy inni wychodźcy dowiedzieli się o zjawieniu Indjan, podwojono straże, a starsi i doświadczeńsi zebrali się na naradę.
Jeden z osadników, stary Anglik, który kilkakrotnie walczył z Indjanami i znał dobrze ich zwyczaje i obyczaje, przemówił:
— Ci dwaj zabici Indjanie są szpiegami, wysłanymi przez jakieś plemię. Gdy nie wrócą do swoich na czas oznaczony, plemię wyśle nowych, liczniejszych, a ci po śladach łatwo odnajdą, kto był zabójcą tych dwóch dzikich. Naród to chytry i mściwy, zaczną nas prześladować, więc teraz musimy trzymać się razem i strzec się pilnie, bo o nieszczęście łatwo.
Skoro świt ruszyli mężczyźni na miejsce napadu, gdzie istotnie znaleziono zabitych. Stary Anglik poznał w Indjanach mieszkańców puszczy leśnej Texasu, myśliwców, polujących na bawoły. Pogrzebawszy zabitych, ruszono dalej.




III.
SĄSIEDZI.

Wbrew przepowiedni Anglika podróż odbywała się spokojnie i prócz tych dwóch Indjan nowi osadnicy nie spotkali innych. Gdy dotarli do texaskiej rzeki, Trinidad, Brissonowa uczuła się tak osłabioną, że dalsza podróż bez narażenia jej życia stała się niemożliwą. Wówczas Brisson i Lion postanowili zbudować tutaj swe domy, gdyż bliskość boru i obszerny step nadawały się szczególnie do polowania.
Uproszeni towarzysze wyprawy pomogli im chętnie do zbudowania domów z bierwion grubo ociosanych i w kilka dni obie zaprzyjaźnione rodziny zyskały przynajmniej dach nad głową.
Reszta osadników pociągnęła w głąb kraju, obiecując swe odwiedziny, gdy tylko osiądą na stałe.
Kilka tygodni minęło, zanim obie osady zostały doprowadzone do porządku, a gdy pewnej niedzieli odpoczywano po ciężkiej pracy, Brisson odezwał się:
— Teraz czas pomyśleć o zarobku.
— I ja tak sądzę — odpowiedział Henryk Lion — jutro pójdziemy na polowanie.
Powrót z polowania był bardzo wesoły. Obaj myśliwi przekonali się, że bór jest pełen zwierzyny, zdobycie więc futer będzie łatwe i obfite.
— Dziś na stepie widziałem bizony — dorzucił Adrjan.
— A ja wielkie ryby w naszej rzece.
— Mamy więc wszystko, co nam potrzebne do życia. Myślę jednak, że nasze prace należałoby podzielić.
— Bardzo słuszna uwaga.
— Sądzę — zaczął Brisson — że przedewszystkiem celem zabiegów naszych powinien być powrót do Francji. Wszak całe życie spędzić w tej pustyni nikt z nas nie myśli.
Przyznano mu jednogłośnie słuszność.
— A więc my dwaj starsi — ciągnął dalej Brisson — zajmiemy się polowaniem, by zyskać futra i skóry. Adrjan niech się postara o świeże mięso i ptactwo, a kobiety będą łowiły ryby na czas postu.
Plan ten przyjęto i zaraz nazajutrz wprowadzono go w życie. Ilość skór i futer wzrastała tak szybko, że Brissonowa i siostra Henryka Liona z trudnością nadążały w suszeniu i dopilnowaniu skór.
Lola i Adrjan dostarczali sumiennie żywności, ale jednostajność zaczęła ich nużyć, postanowili tedy zmienić swe role.
— Naucz mnie polować, a sam idź po ryby — rzekła Lola.
Posłuszny młodzieniec chętnie się zgodził i teraz Lola polowała, a Adrjan łowił ryby.
— Wiesz, Lolu — rzekł raz Adrjan — pracować zawsze samemu jest smutno i przykro. Proponuję więc, abyśmy jednego dnia wspólnie polowali, a drugiego razem łowili ryby.
Lola przyjęła chętnie tę propozycję, a że robili dalekie wycieczki, więc Adrjan nauczył ją jeździć konno i teraz wspólnie spędzali ze sobą dnie całe.




IV.
PRZYGODY.

Jednego dnia Lola i Adrjan przyjechali do domu na spienionych koniach, donosząc rodzicom, iż na prerjach zjawiły się bizony.
Postanowiono tedy zapolować, gdyż nietylko skóry tych zwierząt są cenne, ale i mięso ich jest bardzo pożywne i smaczne.
Napróżno Lola prosiła, aby i ją wzięto na polowanie: oboje rodzice odmówili ze względu na możliwe niebezpieczeństwo. We trzech tedy ruszyli w step; Lion wraz z synem konno, Brisson pieszo.
Na ogromnym stepie zieleniła się bujna trawa, perliła się rosa w promieniach wschodzącego słońca, i raz po raz odzywały się głosy rozlicznych ptaków, porywających się z hałasem przy zbliżaniu się myśliwców.
Wtem zdala bystre oczy Adrjana spostrzegły stado bizonów. Stado składało się i dziesięciu sztuk, a prowadził je wielki, grzywiasty samiec, który od czasu do czasu głucho porykiwał.
Natychmiast powzięto plan napadu. Adrjan miał im zajechać drogę z jednej strony, Henryk Lion z drugiej, z trzeciej stanął Brisson, a czwartą, jako zasłoniętą lasem, pozostawiono wolną, gdyż pyszne te zwierzęta, jedynie koniecznością zmuszone, kryją się w lasy, natomiast chętniej uciekają w otwarte pole.
Spłoszone bizony porwały się do biegu w kierunku Brissona, który przypuścił je dosyć blisko. Padły wreszcie dwa strzały i dwa bawoły przyklękły, znów się porwały, lecz legły w trawie. Reszta stada, przerażona niespodziewanym hukiem, przystanęła, dopiero na znak dany przez starego samca rzuciła się w kierunku Adrjana, podczas gdy ojciec jego gonił naprzełaj uciekające zwierzęta.
Adrjan, widząc zwierzęta biegnące ku niemu, wstrzymał konia, zmierzył i dał ognia.
Raniony bizon zaryczał groźnie, roziskrzonym wzrokiem szukał przeciwnika, a spostrzegłszy Adrjana, pędził wprost na niego. Jeszcze raz udało się Adrjanowi strzelić, lecz i tym razem strzał zranił, lecz nie zabił bizona.
Rozwścieczony zwierz dopadł go, a gdy koń, z przerażenia nieposłuszny Adrjanowi, skoczył w bok, Adrjan wypuścił nogi ze strzemion, zachwiał się i spadł na ziemię.
Bawół poszukał oczyma swego wroga, a dostrzegłszy leżącego, biegł, schyliwszy potężny łeb ku ziemi. Już Adrjan czuł dudnienie ziemi pod ciężkim biegiem bizona, już oblewał go oddech gorący zwierzęcia, gdy padł strzał. Zwierz przystanął, zachwiał się, zatoczył, zwrócił pół ciała jak do ucieczki i runął na ziemię.
W tej chwili Adrjan podniósł się i w ręku swego ojca ujrzał dymiącą jeszcze po strzale lufę.
— Zdrów jesteś, mój synu? — zawołał Lion.
— Dzięki ci za ocalenie — odpowiedział wesoło Adrjan.
Pobiegł do ojca, ucałował go i obaj szli obejrzeć zabitego samca.
Wkrótce nadszedł Brisson, który zdala widział całą przygodę.
— Będziesz żył długo i szczęśliwie — mówił, ściskając rękę Adrjana — już dwa razy śmierć ci zajrzała w oczy, a zawsze wymknąłeś się bez szwanku.
Po chwili Lion rzekł:
— Dziś mieliśmy świetny dzień: trzy bizony upolowane i żadnego nieszczęścia.
— Adrjanie! Siądź na konia i sprowadź tu wóz, trzeba zawieźć zdobycz.
Adrjan nie dał sobie powtórzyć tego rozkazu, wskoczył na siodło i pogalopował w kierunku osady.
Zaledwie Adrjan znikł w wąwozie, gdy od strony boru zjawiła się konno Lola i szybko zbliżyła się do ojca.
— Co tu robisz? — spytał Brisson.
— Jadę łowić ryby. Wczoraj nastawiłam więcierze, chcę zobaczyć, ile się złapało.
— Niepotrzebne dziś ryby — zaśmiał się Lion — mamy trzy bizony.
— Aż trzy?
— Ojciec twój zabił dwa, a ja trzeciego.
— A Adrjan żadnego? — spytała Lola.
Brisson opowiedział szczegóły uratowania Adrjana.
— Na cały tydzień zwolnimy was od dostarczania mięsa i ryb, — rzekł Lion — wystarczą nam bizony.
— W takim razie muszę zabrać moje więcierze; są niedaleko, pójdę, a może ojciec zaczeka na mnie.
— Pójdziemy razem — odezwał się Lion.
Spętawszy konie, poszli nad rzeczkę. Lola prowadziła ich, opowiadając, że gdy nastawiła w małej zatoce więcierze i już wyskoczyła z łódki, zobaczyła jakąś ogromną rybę.
Szli brzegiem stromym i śliskim. Wtem z pod nóg Loli usunęła się wielka bryła ziemi i dziewczyna wpadła do wody. W tej samej; chwili wynurzyła się z głębi wstrętna paszcza aligatora, świecąca białemi, ostremi zębami, i posuwała się w kierunku Loli.
Z przerażenia obydwaj mężczyźni stanęli jak wryci. Loli groziła niechybna śmierć, gdyż wskutek przemoczenia sukien nie mogła dość szybko płynąć. Henryk Lion pochwycił wiszącą na ramieniu strzelbę i już miał strzelić, gdy usłyszał plusk wody i tuż obok Loli ujrzał w rzece Indjanina. Trzymał on w ręku twardą, nabijaną gwoździami maczugę, u pasa wisiał mu nóż myśliwski, a na głowie sterczały pióra orle, oznaka godności wodza plemienia.
W jednej chwili zbliżył się do aligatora i wraził głęboko swą maczugę w rozwartą paszczę, tak że aligator nie mógł jej zamknąć, lewą zaś ręką Indjanin objął Lolę i niósł do brzegu. Napróżno aligator chciał chwycić jego rękę; silna prawica wytrzymała parcie i po chwili Indjanin wyszedł z wody i złożył omdlałą Lolę na brzegu.
Zanim ktokolwiek zdążył mu podziękować, czerwonoskóry znikł w nadbrzeżnych zaroślach.
Ocucono Lolę i wszyscy smutni wracali do domu. Wprawdzie dziewczyna została szczęśliwie uratowana, ale to spotkanie Indjanina i nagłe jego zniknięcie nie wróżyło nic dobrego.




V.
NAPAD.

Przez dłuższy czas nikt jednak nie zamącił spokoju mieszkańców puszczy leśnej. To też upewnieni dwaj osadnicy postanowili wyjechać ze skórami i futrami do miasta i zakupić tam różne potrzebne rzeczy, a zwłaszcza proch i kule, których zapas był już niewielki.
Po ich wyjeździe pani Brisson zasłabła i musiała się położyć, Lola więc pilnowała chorej i zajmowała się gospodarstwem. Gdy zabrakło mięsa świeżego, Adrjan, któremu poruczono opiekę nad kobietami, wyszedł raniutko na polowanie, obiecując rychły powrót.
Lola siedziała właśnie u wezgłowia śpiącej matki, głęboko zamyślona i zmartwiona nieobecnością ojca.
Zmrok zapadał i taka cisza była wokoło, że dziewczę słyszało cichy oddech matki i bicie własnego serca.
Nagle drzwi się otwarły i do chaty wpadł Indjanin. Okrywał go płaszcz z bawolej skóry, w ręku miał tomahawk, a na głowie barwne pióra.
Spojrzał wokoło, a widząc kobietę, leżącą w łóżku, poskoczył ku niej.
Pani Brisson obudziła się i z przerażeniem spojrzała na dzikiego, a przewidując śmierć niechybną, zawołała drżącemi ustami:.
— Panie Boże, zmiłuj się nade mną, w ręce Twoje oddaję ducha mego!
Indjanin zaśmiał się chrapliwie, ucieszony widokiem przerażenia kobiet.
— Ciebie zabiję, — rzekł, wskazując na Brissonową — a ciebie, biała dziewczyno, wezmę do niewoli.
Pewnym krokiem zbliżył się do łóżka. Wtem Lola padła mu do kolan i, odpychając go, zawołała:
— Zabij mnie, ale mamie mojej daruj życie!
Indjanin spojrzał drwiąco, a pochwyciwszy Lolę, rzucił ją na drugie łóżko, mówiąc:
— Tu leż cicho, niewolnico, twój pan ci każe!
Sam zaś śpiesznie skierował się do łóżka chorej.
Lola, upadając na łóżko, spojrzała na ścianę i spostrzegła zatknięty swój rewolwer, a gdy Indjanin się odwrócił, powstała szybko, pochwyciła broń i w chwili, gdy dziki zamierzył się tomahawkiem, strzeliła, trafiając w samą głowę wroga.
Indjanin runął na ziemię, chora zaś, z powodu tylu wzruszeń, omdlała. Wtem drzwi się otwarły i weszła siostra Henryka Liona, z przerażeniem patrząc na to, co się stało.
— Usuńmy naprzód tego Indjanina, ale ostrożnie, bo może nie jest zabity; lecz zdaje się, że nie żyje, gdyż nie rusza się.
Nie cucąc zemdlonej, obie wywlokły martwe ciało napastnika i dopiero potem zaczęły ratować chorą.
Noc przeszła spokojnie; wszystkie trzy kobiety nasłuchiwały każdego szelestu, każdego szczekania psa, któryby im oznajmił upragniony powrót Adrjana.
Lecz i noc minęła, i słońce zaszło, a Adrjan nie wracał. Obawa kobiet wzrastała. Nagle, wśród ciszy, Lola rzekła:
— Pozwól mi, mamo, pójść poszukać Adrjana... Może leży gdzieś ranny, może osaczyły go dzikie zwierzęta, pójdę, przekonam się.
Matka, widząc niepokój i obawę swej ukochanej córki, pozwoliła, a siostra Henryka Liona zobowiązała się tymczasem dopilnować chorej.
Nieprzyzwyczajona jednak do śledzenia na ziemi, nie dopatrzyła też nigdzie śladów przejścia, postanowiła wreszcie dać znak o swej obecności wystrzałem. Echa powtórzyły huk rozgłośnie, odpowiedziały mu krzyki spłoszonego ptactwa, ale po chwili umilkło wszystko, tylko bór wygrywał przeciągłym szumem drzew swą odwieczną piosenkę. Lola szła dalej w nadziei, że pomiędzy skałami leśnemi, znanemi jej z poprzednich wypraw, spotka Adrjana.
Nagle posłyszała szelest, obróciła się i tuż za sobą ujrzała Indjanina, uzbrojonego w strzelbę, tomahawk i maczugę. We włosach jego tkwiły pióra orle, oznaka wodza, i Lola poznała tego, który ją wyratował z rzeki. Pełna przerażenia, zawołała bezwiednie:
— Nie zabijaj mnie!
— Wąż Prerji nie zrobi nic złego Białej Lilji; uratował ją, od aligatora, uratuje i teraz. Pójdź, Biała Liljo, ze mną, podzielisz mój wigwam, jako moja żona.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknęła dziewczyna.
W okamgnieniu Indjanin, uderzył ją maczugą w rękę, a przyskoczywszy, zarzucił na nią pętlę i związał. Tym sposobem Lola została ubezwładniona.
Indjanin kazał jej iść przed sobą.
Lola szła, nie wiedząc, dokąd ją wódz prowadzi, ale wkrótce ujrzała namioty, posłyszała głośne krzyki i wrzaski czerwonoskórych, które ucichły na chwilę, gdy ujrzano wodza.
Na widok skrępowanej Loli podniósł się okrzyk radosny:
— Hugh! Hugh!
Indjanki zaczęły grozić Loli maczugami, a niektóre gotowały się już teraz do bicia jej.
Lecz wódz spojrzał groźnie i zawołał:
— Biała Lilja jest pod opieką Węża Prerji!
Umilkli wszyscy, patrząc z bojaźnią na niego, on zaś szedł dalej w głąb osady. Wtem na placyku ujrzała Lola gruby słup, a przy nim przywiązanego, skrępowanego człowieka. Przypatrzywszy mu się zbliska, krzyknęła:
— Adrjanie! ty tutaj?
Zawołany spojrzał z żałością na Lolę i rzekł:
— Więc i ty w niewoli!
— Szukałam ciebie i ten dziki pochwycił mnie.
— Milczeć! — rozkazał groźnie Wąż Prerji.
Po chwili skinął na starą Indjankę i rzekł:
— Białą Lilję oddaję twej pieczy. Zanim zostanie żoną Węża Prerji, ty jej pilnuj i doglądaj, aby na niczem jej nie zbywało.
Stara z pokorą ucałowała rękę wodza i, zwracając się do Loli, rzekła:
— Niech Biała Lilja pójdzie do mego wigwamu, tak rozkazał Wąż Prerji!




VI.
W NIEWOLI.

Jan Brisson i Henryk Lion, przybywszy do Jeffersonu ze skórami i futrami, trafili szczęśliwie na chwilę wielkiego zapotrzebowania towaru. Sprzedali więc bardzo zyskownie futra i skóry, porobili potrzebne zakupy i po kilku dniach wyjechali do domu.
Jeszcze pół dnia drogi dzieliło ich od osady, gdy spotkali dwóch jeźdźców, w których poznali swoich towarzyszów wyprawy z Nowego Orleanu do Texasu. Po przywitaniu spytał Brisson o cel podróży:
— Jedziemy do Jeffersonu, gdyż piętnastu nowych osadników chce z nami zamieszkać, wskażemy im więc drogę — odpowiedział zapytany.
— Droga prowadzi obok naszych siedzib — dorzucił Lion — prosimy was serdecznie, wstąpcie do nas; wszak przyrzekliście dawniej odwiedzić nas!
— To też nasi wybierają się do was, aby wspólnie zapolować na bizony. Jakże wam się powodzi? Czy Indjanie was nie niepokoją? — rzekł drugi jeździec.
— Dotychczas wszystko dobrze i spokojnie — odpowiedział Henryk Lion. — A u was jak?
— Mieliśmy kilka utarczek z tymi czerwonymi djabłami, ale nas jest duża gromada, więc boją się porażki. Skąd wracacie?
— Z Jeffersonu — rzekł Brisson, — Sprzedaliśmy skóry.
Jeszcze chwilę pogawędzili i rozjechali się w swoje strony. Gdy obaj mężczyźni usiedli na wozie obok siebie, Lion zaczął nucić wesołą piosenkę, lecz Brisson zawołał:
— Przestań śpiewać, Henryku, mam jakieś złe przeczucia. Zbyt szczęśliwie się nam wiedzie, a gdzie dużo szczęścia, musi przyjść i nieszczęście.
— Przesądy! — zawołał ze śmiechem Lion. — Co może stać się złego? Kobiety nasze zostawiliśmy zdrowe, mają opiekę Adrjana, a i Lola strzela celnie.
— Ciągle obawiam się Indjan — mówił zamyślony Brisson.
— To prawda; ten dziki, który, uratowawszy Lolę, znikł, nie żądając podarunku, jest dosyć podejrzany; ale bądź dobrej myśli, w razie napadu potrafimy się obronić. A teraz mówmy o naszych interesach.
Rozmawiając tedy o przyszłych korzyściach handlu futrami i skórami, dojechali do domu. Gdy się dostatecznie zbliżyli, Lion krzyknął:
— Hej! Hola! Adrjanie!
Na te wołania z domu Brissona wyszła siostra Liona:
— Co nowego, Marjo, u was? Wszystko dobrze? — spytał ją brat.
— U nas źle i smutno — odpowiedziała ze łzami w oczach.
— Na Boga! Mów, co się stało?
Obydwaj zeskoczyli z wozu i zbliżyli się do płaczącej, która, łkając, z trudnością odpowiedziała:
— Adrjana niema od dwóch dni, a Loli od wczoraj rano.
— Jakże się ma moja żona? — spytał Brisson.
— Leży słaba.
— O moje przeczucia! — zawołał rozżalony i wszedł do domu, za nim poszli Lion z siostrą.
Na łóżku leżała blada i schorowana Brissonowa, która na widok męża zaczęła cicho płakać i zapytała:
— Jak myślisz, Janie, czy Lola żyje?
— Jeśli wpadła w ręce Indjan, to na pewno żyje; pójdę i wyswobodzę ją, lub sam zginę.
— I ja idę z tobą, mój przyjacielu — rzekł również zgnębiony Lion.
— Więc nie traćmy czasu, Henryku, posilmy się i dalej w drogę.
W czasie jedzenia kobiety opowiedziały o Indjaninie, który napadł na dom Brissona, i o obronie Loli.
Wypytawszy się o kierunek, w którym poszli Adrjan i Lola, obaj myśliwi ruszyli na poszukiwanie dzieci.
Wkrótce natrafili na ślad Loli, a po chwili na ślad stóp Adrjana: szedł on w innym kierunku. Obaj ojcowie, uścisnąwszy sobie ręce, rozłączyli się i każdy poszedł śladem swego dziecka.
Już zaczęło się zmierzchać, gdy Brisson, pilnując wciąż śladu stóp Loli i Indjanina, wyszedł z lasu i zobaczył woddali osadę indyjską. Szybko skrył się w gęstwinę i położył się na ziemi. Po chwili posłyszał jakieś kroki, ostrożnie wychylił głowę i zobaczył swego przyjaciela, Liona. Porozumieli się na migi, by cofnąć się w głąb lasu i tam porozmawiać.
— Lola u Indjan — szepnął Brisson, gdy przyszli w bezpieczne miejsce.
— Adrjan również — odpowiedział Lion — widocznie bronił się, bo znalazłem ślady krwi, lecz później ranę musiano przewiązać, bo więcej krwi nie widziałem. Jak ich uwolnić?
— Zaczekamy do nocy, ale wpierw muszę zbadać osadę.
— Zobaczą cię.
— Nie tak łatwo; pójdę na skraj lasu i wejdę na drzewo, a ty zaczekaj tutaj.
— Pójdziemy razem — rzekł Lion — ty będziesz obserwował z góry, a ja stanę na straży.
— Niech i tak będzie.
Brisson z wysokiej sosny dojrzał istotnie dwa wigwamy, przed któremi stała straż. Dostęp do tych wigwamów był łatwy, gdyż znajdowały się na samym skraju osady.
Rozpatrzywszy tedy dokładnie miejsce, zlazł z drzewa i opowiedział Lionowi spostrzeżone szczegóły.
— Ilu Indjan stoi na straży?
— Po jednym przy każdym wigwamie.
— Dwom dzikim łatwo poradzimy, idzie tylko o to, aby dojść.
— Zaczekajmy do nocy — radził Brisson. — Niebo chmurne, więc mimo księżyca będzie ciemno. Podsuniemy się pocichu, trzeba będzie bez hałasu straż podusić.
— Miłość dla syna doda mi sił — rzekł Henryk Lion, ściskając nóż myśliwski.
— Najmniejsza nieostrożność może zgubić nietylko nas, ale i uwięzionych.
— Niepotrzebnie mi to mówisz, Brissonie, wiem, wszyscy ruszyliby na nas, gdyby straż krzyknęła.
Cofnęli się obaj w głąb boru, a gdy noc zapadła, zbliżyli się do osady. Napozór wszystko spało w osadzie, wódz jednak przed nocą nietylko podwoił straż u wigwamów, lecz nadto rozkazał dwudziestu ludziom stać wpogotowiu na wypadek napadu; przypuszczał bowiem, że biali zechcą ratować uwięzionych i urządzić niespodziewany atak.
Obaj myśliwi, cicho skradając się, ruszyli ku namiotom, mając wpogotowiu broń, by w razie pogoni stawić opór.
Posuwali się naprzód tylko wówczas, gdy księżyc krył się za chmurami; wreszcie dopełzli blisko, może jakie dwadzieścia kroków od więziennych wigwamów. Przylgnęli ku ziemi, gdyż właśnie księżyc, odsłonięty z chmur, przyświecał bladawem światłem.
Na płaskiej, odkrytej równinie dwaj leżący myśliwi przedstawiali szarą bryłę, jednak bystre oczy Indjanina na straży dostrzegły niezwykły przedmiot i dziki już zeń nie spuszczał wzroku. Niecierpliwy Lion ruszył, zanim księżyc skrył się za chmury. Indjanin zahuczał jak sowa, na znak, że ktoś się zbliża, i nagle, prawie bez szelestu, przybiegło do niego dziesięciu Indjan, czekając wyraźniejszego hasła,.
Brisson i Lion, nie podejrzewając takiej siły, a korzystając z ciemności, pośpieszali żywo. Już Brisson schwycił w swe silne ręce jednego ze strażników, a Lion drugiego, gdy wokoło rozległ się wojenny okrzyk Indjan:
— Hugh!
— Jesteśmy zgubieni! — zawołał ojciec Loli.
— Brońmy się! — krzyknął Lion.
I w cieniach nocy rozpoczęła się rozpaczliwa walka.
Już trzech czerwonoskórych broczyło krwią ziemię, już Brisson był ranny w ramię tomahawkiem, gdy w osadzie huknął ogień i myśliwi spostrzegli, biegnących ze wszech stron, uzbrojonych Indjan.
Wąż Prerji, dopadłszy do miejsca walki, krzyknął wielkim głosem:
— Żywcem ich wziąć! żywcem! zginą na palu!
W odpowiedzi Indjanie wrzasnęli:
— Hugh!
Na broniących się zarzucono powrozy, obalono na ziemię, skrępowano i wciągnięto do wigwamu.
Ośmiu zabitych Indjan postanowiono pogrzebać, ale dopiero po zamęczeniu uwięzionych myśliwców.




VII.
OFIARA.

Skoro świt wszczął się w osadzie indyjskiej niezwykły ruch. Jedni przyciągali kłody i drwa na ognisko, inni dźwigali ciężkie pale, część kopała doły; kobiety piekły zwierzynę i przygotowywały napoje, gdyż miała się odbyć wspaniała uroczystość. Trzech białych zginie na palu męczeńskim, krwią ich pokropią zabitych w nocnej walce Indjan, a wieczorem wódz, Wąż Prerji, wyprawi ucztę weselną z Białą Lilją. To też radość Indjan była nadzwyczajna!
Gdy pale były już wkopane i umocowane, wyprowadzono najpierw Adrjana. Blady, w obdartem odzieniu, szedł śmiało, a nawet uśmiechał się, aby ochronić się od drwin i złośliwości wrogów. Przywiązano go do pala tak, że ruszyć się nie mógł i dopiero wówczas przyprowadzono drugiego więźnia, Jana Brissona.
— Witaj i żegnaj! — zawołał Brisson.
— Nie boję się śmierci — odpowiedział Adrjan — lecz przeraża mnie los biednej Loli.
— Widziałeś ją? — spytał ojciec.
— Widziałem. Żywa i zdrowa, ale czeka ją hańba — odparł z boleścią młodzieniec.
— Niech blade twarze milczą! — wrzasnęli Indjanie — jeżeli nie chcą mieć poucinanych języków.
Przywiązano do słupa Brissona i wkrótce nadszedł trzeci więzień, Henryk Lion.
— Synu mój! — zawołał ojciec i mimo więzów rzucił się ku Adrjanowi.
Pochwycili go Indjanie i zawlekli do słupa, stojącego pośrodku.
Henryk Lion, patrząc na syna, zapłakał. Dzicy, widząc łzy, a sądząc, że płyną z obawy śmierci, zaczęli śmiać się i wołać:
— Tchórz! Blade twarze mają zajęcze serca!
— Ojcze mój! — zawołał Adrjan. — Nie płacz nade mną, wszak umrzemy razem i zobaczymy się na tamtym świecie.
— O mój synu! mój synu! — załkał Henryk Lion.
— Umierajmy mężnie! — zawołał Brisson.
— Milczeć! milczeć teraz! — krzyknęli Indjanie, widząc zbliżającego się Węża Prerji.
Na dany przez niego znak rozpoczęła się zabawa. Najpierw wystąpili łucznicy i celnemi strzałami dziurawili odzież jeńców, nie drasnąwszy ciała. Po tym popisie wystąpili Indjanie z tomahawkami. Rzucali temi siekierkami tak zręcznie, że każdy tomahawk trafiał w słup, nie raniąc związanych. Wąż Prerji uśmiechał się, rad z widoku zręczności swych wojowników.
Dał znak, Indjanie się uciszyli, a on rzekł:
— Podajcie mi mój tomahawk, a temu młodemu przywiążcie włosy do słupa.
Gdy rozkaz spełniono, Wąż Prerji stanął przed słupem Adrjana, zamierzył się i rzucił tomahawk tak zręcznie, że uciął włosy, tuż nad głową. Radosne „Hugh!“ rozległo się wokoło, a wódz z uśmiechem dumy siadł na dawnem swem miejscu.
Wtem w głębi osady podniósł się krzyk. To Lola biegła ku słupom; goniło ją kilka Indjanek.
Indjanie rzucili się, pochwycili dziewczynę i przywiedli do wodza. Na jego znak puścili ją, a ona uklękła i, wznosząc ręce w górę, zawołała:
— Wszechmocny Boże, zlituj się nade mną!
— Czego Biała Lilja chce tutaj?
— Wielki wodzu, przyszłam prosić o zmiłowanie twoje. Puść tych jeńców! Puść ich wolnymi!
— Biała Lilja nie chce być żoną Węża Prerji, a żąda wolności dla białych.
— Puść ich! puść! — prosiła Lola.
— A wówczas Biała Lilja dobrowolnie zostanie w moim wigwamie?
— Odmów! odmów! — zawołał Adrjan.
— Ja jedna tylko będę nieszczęśliwa, a was trzech uratuję — odpowiedziała Lola ze łzami w oczach.
— Wąż Prerji nie pozwala rozmawiać z więźniami! — krzyknął czerwonoskóry. — Co Biała Lilja postanowiła?
— Będę twoją żoną — odpowiedziało dziewczę pewnym głosem — tylko puść ich wolno.
— Wąż Prerji jest szlachetny i mężny, zrobi to dla Białej Lilji i puści wolno blade twarze.
Lola uśmiechnęła się radośnie przez łzy.
Wąż Prerji kazał rozciąć więzy, a gdy wykonywano jego rozkaz, wszczął się w tłumie Indjan szmer; narzekania rosły stopniowo, gdyż żal ogarnął dzikich, iż biali unikną śmierci. Wódz spochmurniał i krzyknął:
— Wąż Prerji, wódz mężnych wojowników, puszcza ich wolno. Kto się sprzeciwi, jest synem śmierci.
Szmer ustał. Wąż Prerji nie pozwolił Loli pożegnać się z więźniami, lecz wziąwszy ją za rękę, szedł do swego wigwamu.
Zaledwie trzej myśliwi wyszli z osady, gdy z lasu wysunął się oddział białych.
Byli to właśnie owi nowi osadnicy, którzy przybyli z Jeffersonu.
Dowiedziawszy się od Brissonowej, że w osadzie indyjskiej znajduje się jej córka, ruszyli cwałem.
Lecz i Indjanie spostrzegli przybywających i gotowali się do obrony.
Rozpoczęła się zacięta walka, w której biali, posiadając doskonałą i szybko strzelającą broń, wkrótce uzyskali przewagę.
Indjanie, widząc, że wielu z nich jest już zabitych i rannych i że nie zdołają wytrzymać ataku białych, rozproszyli się po całej osadzie.
Brisson i Adrjan nie brali udziału w walce, śpieszyli do wigwamu wodza, do uwięzionej Loli.
Zaledwie wpadli do wigwamu, gdy za nimi wbiegł Wąż Prerji. Walka trwała krótko, kordelas Adrjana przeszył serce wodza.
Indjanie, straciwszy wodza, poddali się dobrowolnie i prosili o pokój. Biali wypalili z nimi kalumet, fajkę pokoju, i wrócili do osady myśliwców.
W kilka dni potem, w czasie uczty wyprawionej obrońcom Loli, stary Lion wstał i rzekł:
— Przyjacielu Brissonie! Ku uświetnieniu tej uczty pozwól, bym cię poprosił o rękę twej córki, Loli, dla mego syna, Adrjana.
A gdy Brissonowie zgodzili się na to i młodzi siedli obok siebie uszczęśliwieni pozwoleniem rodziców, obecni goście krzyknęli, podnosząc kielichy w górę:
— Niech żyje młoda para!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.