Córka Tuśki/Część pierwsza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Ranek jasny, ranek prawie letni. Słońce na świecie. Na dziedzińcu domu, przy ulicy Wareckiej, jakieś resztki się snują tego blasku, tej jasności. Lecz to chwila tylko. Nadciągnął jakiś wicher. Zabłądził zdala, jakby od błot, od bagnisk, od obumarłych stawów — nadciągnął, a z nim szare, dziwne światło zasnuło się dokoła. Jakby pajęczyny oślizgłe, wilgotne zawisły nizko, nad dachami domów. Powietrze zgniłe tłoczy płuca, rozluźnia nerwy. Tęsknotą nieutuloną, wstrętem do życia, aż zieje po ulicach miasta.
Od pościeli leniwo podnoszą się głowy. Och! po co? po co?... Lepiej śnić!...
Pita nad ranem zasnęła twardo. Zbudziła ją Marcysia:
— Proszę panienki, bo ja podaję kawę.
Szybko, machinalnie Pita zesuwa się z pościeli. Chłód ją przejmuje. Ma wrażenie, jakby dziś właśnie czekało ją pójście na cmentarz, czy jakiś pogrzeb — sama już nie wie. Odziewa się i podchodzi do stołu, na którym stoją już przygotowane szklanki, a obok cukierniczka, kilka małych tacek, bułeczki. Ojciec pije kawę przy stole, więc Pita nakrywa serwetką róg stołu, stawia dzbanuszek kamienny, garnuszek ze śmietanką.
— Mama się obudziła? — pyta przechodzącej Marcysi.
— Nie. Ale pan się goli.
Z po za parawanu odzywa się piejący głos Edka:
— Kawa!...
— Zaraz.
— Tylko milion kożuchów i rogalik, żeby chrupiał.
— Dobrze!
— A mogłabyś trochę masła?
— Nie można. Jest trochę, to dla mamy!
— Skąpidło obrzydłe, Pastrana!...
Lecz to Pity nic nie obchodzi. Nawet nie zwraca uwagi.
Marcysia uważa za stosowne wtrącić swoje słowa:
— Panicz też! Może jeszcze miodu?
— Cicho, bo ja ciebie miodem posmaruję, ty... jakaś...
I zaraz podnosi się lament.
— To kawa? To lura!... Daj choć wyskrobać garnuszek z kożuchów.
Lecz Marcysia wraca z saloniku.
— Panicza Mundka niema.
Pita czuje, że blednie.
— Nie ma?
— Tak, i pościel nietknięta. Pewnie się nie kładł.
Pita nic nie odpowiada. Wychodzi do saloniku. Za nią idzie sługa. Rzeczywiście, posłanie Mundka nietknięte.
— Może się długo uczył — mówi Marcysia, zwijając pościel i wynosząc ją na kufer do przedpokoju, gdzie leży nakryta dywanem — może się uczył i potem powiedział sobie, że nie warto się kłaść!...
— Może!
Lecz zaraz Pita zbliża się do Marcysi.
— Moja złota Marcysiu! niech Marcysia nie mówi ani mamie, ani tatce, że Mundek tak wcześnie z domu wyszedł! moja Marcysiu!
— A no dobrze, dobrze. Choć to źle taić. Panicz się rozłobuzuje i szkoda...
— Ale niech Marcysia nie mówi!
— Nie! nie!
Pita powraca do jadalni. Zastaje tam ojca ubranego correct. Pije kawę powoli. Macza rogalik, który wysysa delikatnie. W każdym ruchu widać, że ma czas doskonale obliczony i nie śpieszy się wcale. Pita drży z obawy, aby ojciec nie zapytał o Mundka. Lecz Żebrowski pije kawę i często ku drzwiom kuchennym spogląda. Wygląda tak, jakby na kogoś czekał.
Wreszcie przez kuchnię do jadalni wchodzi Władka.
Żebrowski z pośpiechem zaczyna zbierać okruszynki na serwetce. Udaje, jakby nie widział wejścia szwaczki. Lecz ona swobodna, choć zawsze pokorna, kłania się uprzejmie:
— Dzień dobry, panu dobrodziejowi!
— Dzień dobry — odpowiada Żebrowski szybko, jakby się zakrztusił śliną.
— Taki był ładny ranek — mówi dalej Władka — i znów ma się na deszcz.
— A...
— Tak. Już nawet doróżki budy popodnosiły.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
Pita nie słucha nawet tej zajmującej rozmowy. Przez chwilę przechodzi jej przez umysł, czy nie dobrze byłoby zwierzyć się Władce — prosić o radę. Lecz prędko myśl ta mija. Nie! nie! — woła w niej instynkt — tobie powierzono tajemnicę, nie masz prawa rzucać ją na pastwę pierwszej lepszej istocie. Ty dręcz się i... czekaj!
Tak, Pita czeka.
Wie, że czeka na coś strasznego i powoli zaczyna się do tego przygotowywać. Rośnie w niej jednocześnie jakaś siła nerwowa, jakaś moc. Uspokaja się. Drętwieje w niej duch i radaby wyzwała już czemprędzej to nieszczęście, aby raz na nią padło i pozwoliło jej wyrwać się z tego bolesnego oczekiwania.
Co więcej, pragnie sama, sama jedna iść na powitanie tego wroga:
— Ode mnie zależało odwrócić go od nas, od nich, od wszystkich! nie miałam sił, nie potrafiłam. Niech we mnie to trafi przed wszystkimi, może mnie zabije... i samo zginie...
Pita czuje się jakby wyższa, jakby urosła. Chodzi sztywno i brwi ma ściągnięte. Chciałaby zostać w domu sama, sama jedna. Z uczuciem ulgi widzi, że matka wybiera się „do miasta“, Marcysia wyszła po zakupy, Władka jedna terkoce na maszynie.
Bije na zegarze jedenasta. Pita ubrana w swą szarą sukieneczkę i koronkowy kołnierz, obciera kurz z liści palm w saloniku. Czyni to machinalnie. Duszą jest ciągle przy drzwiach wejściowych. Nikt ich dziś jeszcze nie otworzył. Wszyscy wchodzą i wychodzą przez kuchnię.
Szkoda nowej słomianki i świeżo zafroterowanej podłogi. Lepiej oddychać zgnilizną i wykręcać nogi. Lecz Pita, która zwykle dziwi się dlaczego jej mama taka elegancka, chodzi po tych brudnych schodach, rada jest, że dziś drzwi wejściowe pozostały zamknięte. Patrzy na rygle, na łańcuchy, na zakrętkę, którą ojciec kilka tygodni temu sam na dodatek wkręcił.
— Tyle zamków! tyle zamków! — myśli Pita.
Wreszcie wychodzi i Tuśka, a twarz jej wydaje się prawie lila-rose pod szafirową w kropki wualką.
— Wrócę niezadługo... — rzuca, stojąc już we drzwiach kuchennych.
— A niech pani dobrodziejka nie zapomni kupić zatrzasek większych i mniejszych — odzywa się Władka.
— Dobrze, dobrze, przecież po to tylko idę.
Wychodzi przez kuchnię i pozostawia drzwi otwarte.
(Kuchenne drzwi są zwykle otworem, tylko te „frontowe“ zabarykadowane, jak w fortecy).
Pita skończyła z palmami i teraz obchodzi zdaleka „serwantkę“. Nie jest w stanie dotknąć żadnego cacka, ani nawet spojrzeć na Jezuska. Widzi tylko, że kwiatki, które wkładała zawsze w kubeczek srebrny, zabrany przez Mundka, leżą porzucone na półeczce.
Chowa je czemprędzej w bombonierkę i w tej chwili myśli:
— Na co Mundkowi były potrzebne srebrne drobiazgi, stanowiące, ogólną, rodzinną własność?
Co on z niemi zrobił? Może dał któremu ubogiemu koledze, może... sprzedał... Ale w takim razie: na co mu były potrzebne pieniądze? Ma wszystko w domu. Może na wpis dla tych, co to o nich Kurjer pisze? A może na jakie przyjemności? Może do teatru, do cyrku, może na jakie dobre jedzenie?...
To byłoby straszne dopuścić się takiego czynu, takiego grzechu dla sprawienia sobie przyjemności; to już dla Pity jest zbrodnią!... Bo jeżeli to dla dopomożenia innym... choć i to!...
Nagle Pita czuje, jakby ją ktoś uderzył w plecy.
Myśli, że to Edek, ale on leży na łóżku ojca, ubrany, bo go bardzo ucho boli. Pita ogląda się. Niema nikogo. Ale to uczucie było wyraźne. Ktoś dotknął ją silnie i kazał jej się odwrócić. W tej chwili biło właśnie wpół do dwunastej. I dziwny lęk ogarnia Pitę! Serce jej drży i kurczy się. Po szybach siecze deszcz cienkiemi strugami. W jadalni ucichła maszyna i jest zupełna, wielka, długa cisza.
Pita siada na taburecie, naprzeciw drzwi, prowadzących do przedpokoju, siada wyprostowana i oddycha ciężko.
Oczy utkwiła we drzwi i tak pozostaje długą chwilę.
Wie, że to spełnić się musi.
I czeka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle rozlega się turkot na dziedzińcu.
Turkot i hałas.
Krzyk płynie z dołu, gwar głosów połączonych. Koła zataczają po asfalcie głuchy szum. I słychać kogoś, jak woła:
— Zamykać bramę!
A potem zaraz:
— „Zakrojtie!“
Pita nie rusza się. Nie biegnie do okna.
Do jadalni wpada Marcysia:
— Panno Władziu! Pogotowie kogoś przywiozło. Wjechali na dziedziniec.
Władka wpada do saloniku. Otwiera okno:
— Panno Pito... Pogotowie... bramę zamykają... stróż wypędza tych, którzy się z ulicy natłoczyli... policyant jest także! Panno Pito!
Ale Pita się nie porusza.
Marcysia rzuca z jadalni:
— Ja lecę na dół!
— O!... a to się tłoczą! — mówi dalej Władka, patrząc przez okno — ludzie nie mogą nawet drzwi otworzyć. To bydło! Pod konie lezą, aby na gawrona!... O! już otworzyli... wyjmują kogoś...
Nagle, jak wicher, wpada Marcysia.
Jest bez tchu prawie:
— Drzwi! — woła — drzwi trza na roźcież otworzyć!!!
Teraz Pita podnosi się szybko i biegnie do przedpokoju.
— Nie ty! — woła dziwnym głosem — ja tylko mogę te drzwi otworzyć!
I silną ręką odkłada łańcuch, odsuwa zasówki, rygle, zakrętki, zamek werthajmowski. Otwiera drzwi, odsuwa rygle. Już słyszy, jak idą po schodach ludzie, stąpając ciężko, jakby nieśli jakiś ciężar, jak ktoś mówi:
— Żebrowscy na drugiem piętrze?
A potem drugi głos:
— Ostrożnie na zakręcie...
— Tak!...
Pita się usuwa. Drzwi są szeroko otwarte. Bije przez nie woń terpentyny i odgłos zbliżających się ludzi.
Pita stoi blada, cicha, zdecydowana na wszystko.
Czeka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Otwarły się drzwi na oścież — otwarły się, i oto skrzydłami orlemi niesiony płynie przez niewielki ogromny, ofiarny Czyn.
Na noszach Pogotowia, okryty szynelami, leży Mundek.
Ma twarz owiązaną — tę śliczną twarz o wielkich brylantowych oczach.
I widać tylko te oczy. Na prawym policzku, na ustach pośpieszny opatrunek. On patrzy przed siebie, ale jakby nie widział objawów życiowych. Nic nie zdoła opisać tego wzroku, skoncentrowanego w sobie, jakby to dziecko w jednej chwili przeżyto największą rozkosz i największe cierpienie, na jakie istota ludzka przeznaczona być może.
Oczy Pity spotykają ten wzrok brata! I ona ma wielkie, rozszerzone źrenice, istot, które stanęły nagle wobec wielkiego czynu, który rozświetla jasnością niezmierzoną cały horyzont szary dotychczasowego jej życia.
Pita nie woła: „Mundku“! nie krzyczy; gestem jednym, pewnym wskazuje ludziom, dźwigającym nosze, wejście do mieszkania.
— Proszę panów! tędy!
Po schodach zaczynają się tłoczyć ludzie. Nosze z Mundkiem wniesiono do saloniku. Pita szybko zamyka drzwi, zakłada zamki i łańcuchy. Nie dostrzegła, że za lekarzem Pogotowia wsunął się także i Tarnawicz. Chłopak ma twarz całą w sine plamy, usta mu drżą, czapkę do piersi ciśnie.
Strzelił do siebie! — mówi, zatrzymując Pitę przy wejściu do salonu.
— Strzelił?
— Tak! na lekcyi... z rewolweru.
Pita milczy. Zdaje się jej, że stanęła nagle nad brzegiem przepaści!
— Ja wczoraj panią ostrzegałem...
— Tak! tak!...
Pita podchodzi do brata. Lekarz zwraca się ku niej:
— Czy niema rodziców w domu?
— Nie!
— Proszę posłać po ojca, po matkę — nie wiem... po kogoś starszego.
Władka wyrywa się naprzód.
— Ja wszystko tymczasem zarządzę...
Lecz Pita odsuwa ją wyniosłym ruchem:
— Proszę pani!...
Zwraca się do lekarzy:
— Poślę po tatkę do biura. Pan zechce mi powiedzieć, co robić. Ja potrafię...
— Przedewszystkiem należy ułożyć chorego. Gdzie jego łóżko?
— Brat sypia na tym szezlongu.
— Wystarczy.
— Zaraz dam pościel.
Lekarz patrzy ciekawie na tę dziewczynkę smukłą, bladą, wiotką, delikatną, a która w tej tragicznej chwili objawia nagle hart ducha i wielkie zapanowanie nad sytuacyą.
Tarnawicz zbliża się nieśmiało:
— Ja pomogę pani, panno Józefo!
Chwilę Pita ma wrażenie, że mówi do kogo innego. Lecz to ona przecież jest tą Józefą — dorosłą do czynu, do działania, skoro nie dają jej tego zdrobniałego, dziecinnego przezwiska. Spogląda z ufnością na spłakanego chłopca.
— Pan? Dobrze, proszę...
Biegnie do szafy, dobywa prześcieradła, poszewki, wydaje dyspozycye Marcysi. Ludzie, którzy wnosili Mundka, stoją jeszcze w saloniku. Władka chce się wypytywać o szczegóły.
Pita daje jej znak, aby wyszła do jadalni.
— Proszę, niech pani tu zostanie, tam trzeba spokoju!
— Tak! — potwierdza lekarz — zwłaszcza spokoju. Nasz chory jest silnie zdenerwowany, choć panuje nad sobą.
Obrzucił Mundka wzrokiem pełnym sympatyi.
— Dzielne dziecko!
Tarnawicz rozściela prześcieradła drżącemi, poplamionemi atramentem rękoma.
— O panie doktorze! — mówi zdławionym głosem — pan nie wie... pan jeszcze nic nie wie...
— Owszem, domyślam się. Zresztą w gimnazyum przecież już mówili. No dosyć rozczulań. Czy po ojca posłano?
— Tak; pobiegł stróż.
Łóżko gotowe. Pita zwlokła z łóżka matki poduszki, materace — wszystko, co najlepszego. Edek śpi na łóżku ojca, odwrócony do ściany. Pita cicho drzwi do sypialni zamyka. Nie trzeba, ażeby Edek zjawiał się w takiej chwili.
— Teraz my chorego ułożymy! — mówi lekarz.
Pita wychodzi do sypialni i drzwi zamyka. Opiera się o stół i stoi chwilę z przymkniętemi oczyma. Przez tę krótką sekundę przebiega myślą słowa, usłyszane od Tarnawicza:
— Strzelił do siebie z rewolweru.
A potem:
— Ostrzegałem panią, panno Józefo!...
Więc ona temu winna?
Wzdrygnęła się cała.
— Nie, nie — myśli — napróżno! To było postanowione — tak stać się musiało... Ja nic nie mogłam przeciw temu podołać. To było silniejsze nade mnie...
Władka zbliża się do niej:
— Jezus Marya! panienka wie... on się postrzelił! Co państwo na to powiedzą?!..
Pita patrzy na nią jakoś twardo z pod brwi ściągniętych.
— Dlaczego on to zrobił? — pyta Władka.
— Widocznie musiał — pada z ust Pity jakimś dziwnym nieznanym jej głosem.
Drzwi od saloniku otwierają się cicho.
— Panno Józefo! proszę panią! — mówi Tarnawicz, podając skrwawiony kołnierzyk, chustkę, koszulę lekko od szyi zabarwioną krwią.
— Ach Boże! — woła Władka — trzeba schować. Matka, jak zobaczy, gotowa zemdleć. Takie zmartwienie zrobić rodzicom! i takim dobrym rodzicom!...
Tarnawicz chmurnie spogląda na Władkę.
— Czego pani na niego?... — mówi wreszcie zdobywając się na odwagę. — Pani nie wie nic. Pani niema prawa...
— Ach, Boże mój! Cóż tu wiedzieć! To zgroza! taki młody, takie dziecko!
Lecz Tarnawicz powtarza z uporem:
— Pani nie wie nic!
Władka się czerwieni, widocznie ze złości.
— I nie ciekawam!... Zobaczymy, co ojciec powie! Właśnie idzie!...
W kuchni słychać szybkie kroki Żebrowskiego. Nie idzie, lecz biegnie. Na twarzy płoną mu dwie prawie sine plamy.
Ubrany, w palcie, zmoczony, zatrzymuje się na chwilę w jadalni.
— Gdzie Mundek? — pyta.
Tarnawicz zbliża się. Jest zdecydowany. To widać. Żyły mu nabiegły na skroniach. Jego anemiczna, zbiedzoną twarz nabiera jakiejś stanowczości i odwagi:
— Proszę pana dobrodzieja... nim pan do niego pójdzie, ja muszę powiedzieć...
— Kawaler kto taki?
— Kolega Mundka.
— Ten z trzeciego piętra, co to pani dobrodziejka... — wtrąca szybko Władka, a potem zwraca się do Tarnawicza:
— Niech kawaler nie zastępuje drogi panu dobrodziejowi. Co to znów nowego?
Lecz Pita znów wyniosłym gestem odsuwa ją na bok.
— Tatko! — mówi, stając przed drzwiami saloniku — nim pójdziesz do Mundka, wysłuchaj, co ci pan Tarnawicz ma do powiedzenia.
— Tak... tak... — podejmuje szybko Tarnawicz — ja powiem krótko. Pan szanowny nie może gniewać się na Mundka. Pan szanowny zrozumie... on się dla całej klasy poświęcił...
Panuje chwila milczenia.
Jest to jeszcze nie jasne, a przecież jakby jakaś zorza, jakiś blask bije z tych słów.
— Jakto? jakto?... — wyrywa się wreszcie ze zbielałych ust Żebrowskiego.
— Pan wie... my mieli ciągłe prześladowania od Korffa. On nas tak gnębił, tak prześladował... My zrobili, co mogli. Nic nie pomagało. Nam życie zbrzydło. My znów wiedzieli, jakie będą cenzury. A potem to zachowanie się względem nas! My się skarżyli. Nic. Groch na ścianę. Tak my myśleli, że jak się stanie wreszcie jaka straszna rzecz, to wreszcie klasę od Korffa uwolnią i nas oswobodzą od takiego prześladowania. My chcieli coś zrobić... niewiedzieliśmy co. Ale Mundek sam powiada. Trzeba, żeby się który z nas w klasie na godzinie zastrzelił... My się przelękli. A on mówi: „Ja to zrobię!...“ I zrobił.
Żebrowski aż oparł się o ścianę.
— Dlaczego... on?
Tarnawicz oczy spuścił. Chwilę milczał. Wreszcie cichym głosem wyrzekł:
— On jeden miał odwagę!... Poświęcił się za nas wszystkich!
— Za wszystkich!... — powtarza Żebrowski.
I znów milczenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nikt nie płacze. W niczyich oczach łez niema, tylko serca biją przyśpieszonem tętnem.
Poświęcił się dla wszystkich...
Oto jest ten Czyn wielki, to jest to poświęcenie nie poszukiwane mozolnie, aby uczynić zadość wewnętrznej potrzebie, lecz ofiara taka, która obejmuje sercem całe światy i trupem młodym pada na stos ofiarny.
I zdało się tym wszystkim, którzy milczeli, że stoją na samym szczycie wyniosłości duchowej, a przed nimi otwarto wrota ogromnego Tumu i że z wnętrza tej niedostępnej dla nich Świątyni bije fala Światła prawdziwego, wielkiego dobra dla dobra, szlachetności dla szlachetności samej.
I wrota te przed nimi otwarło to wątłe dziecko, które szło w objęcia śmierci, walcząc nadludzko z silnem przywiązaniem do życia, to dziecko skrwawione i ciche, które, wpatrzone w Ideał, otuliło się, jak skrzydłami, ciepłem poświęcenia tajemniczego i bezinteresownego.
Nikt nie płacze.
W niczyich oczach łez niema, tylko serca biją przyśpieszonem tętnem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tarnawicz zaczyna mówić przyciszonym głosem:
— Na godzinie... Korff dokazywał więcej, niż zwykle... Jakby się uwziął. Ale my wszyscy patrzyliśmy tylko w Mundka. Bo wiedzieliśmy, że to... będzie dzisiaj. Mundek poszedł do ostatniej ławki i tam usiadł, a taki był blady, jak ściana. Ja poszedłem za nim. Usiadłem obok. Błagam go jeszcze, aby dał spokój. On mi nic nie odpowiada. Zęby zaciął, a patrzy wciąż tylko w Korffa. Wreszcie, jak już czwartego Korff przewalił, tak Mundek dobywa z kieszeni rewolwer...
Żebrowski się rzucił:
— Zkąd wziął?
— Nie wiem... Kupił.
— Za co? za co?...
Pita czuje, że blednieje. Ona wie za co. Ten kubeczek srebrny, ta papierośnica, wczoraj przez Mundka wzięta; tak, tak, to za te pieniądze.
Tarnawicz mówi dalej:
— Wyjmuje rewolwer... otwiera usta...
Żebrowski dyszy. Pita zakrywa oczy rękoma.
— Otwiera usta, kładzie w nie rewolwer... Ja go wtedy szarpię za rękę. Strzał poszedł w bok... przebił policzek... Kula gdzieś zginęła... Mundek zemdlał... Zanieśli go do pokoju nauczycieli... Tam był inspektor... przyjechało Pogotowie... i to już wszystko!
Pita patrzy na ojca. Widzi, że ta jego nieruchoma, jakby drewniana twarz ma wyraz jej nigdy nieznany. Małe oczy, zwykle szklane i blade migocą pod drżącemi powiekami. Bez słowa, odsuwa Tarnawicza i chwiejnym krokiem idzie ku drzwiom saloniku. Wszyscy się usuwają przed tym ojcem, który ma w sobie cały Majestat bólu i trwogi.
Oto wszedł do pokoju. Stanął chwilę i patrzy na Mundka, który swe ogromne, tajemnicze źrenice skierował ku ojcu.
Patrzą na siebie długą chwilę. Nie mówią nic słowami, lecz wzrokiem porozumieli się, odczuli wreszcie i dusze ich wybiegły ku sobie.
Syn wyciąga wreszcie powoli rękę, bladą, bezsilną.
I oto dzieje się rzecz wielka i wzniosła.
Ojciec do tej ręki przypadł...
I całuje ją!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tę rękę dziecka — ojciec całuje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bo on poświęcił się za wszystkich.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

I dlatego rękę syna — całuje ojciec!

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.