Córka Tuśki/Część druga/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Córka Tuśki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1907 |
Druk | T-wo Akc. Orgelbranda S-nów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z drewnianego pudełka bije jakiś szmer i fikcyjne życie. Na okienku kasy tablica, zawiadamiająca, że „wszystko sprzedano.“ Tryumfalnie i krótko. Co chwila ktoś pomyka w stronę budki kasowej. Odchodzi zawiedziony i ginie w alei ogrodowej. Rodzaj zmierzchu zapada wolno i przepływa, jakby z trudnością zakurzone liście drzew. Dokoła teatru letniego ruch, ale jeszcze przyciszony, stonowany. Maszyniści kręcą się, milcząc. Koło ogrodzenia jakiś artysta pali papierosa i czyta gazetę. Służąca, niosąca kosz ubrań, wyrosła nagle z zakrętu, jakby z pod ziemi i kopnąwszy bramkę nogą, weszła ciężko w głąb gmachu. Aktor spojrzał na nią przygasłym wzrokiem i oparłszy się o balustradę, zapalił świeżego papierosa.
Tuśka, dochodząc do teatru, zwolniła kroku.
Biegła jednym pędem, oddychając ciężko, z krwią bijącą silnie do skroni. Teraz, gdy była blizko gniazda, w którem znaleźć miała się oko w oko z Porzyckim, ogarnął ją lęk. Zaczynała czuć pustkę pod czaszką.
— Co mu powiem? Jak zacznę? — myślała.
Turkot wozu ocucił ją na chwilę. Zajechał wóz, naładowany meblami w fałszywym stylu Ludwika XIV, lakierowanemi biało i obciągniętemi vieux rose adamaszkiem. Tuśka mimowoli zaczęła śledzić zrzucane brutalnie przez maszynistów z wozu meble.
— Połamią — ozwała się w niej cząsteczka duszy z ulicy Wareckiej.
Lecz nagle ogarnął ją znowu lęk i szał. Jakiś mężczyzna zeszedł szybko z pomostu, prowadzącego do głównych drzwi scenicznych i zbliżył się do aktora, opartego o balustradę. Był ubrany jasno, rosły i kształtny. Tuśce zdawało się przez chwilę, że to Porzycki. Zabrakło jej tchu. Lecz niebawem poznała swą pomyłkę. Myśl jej jednak nie rozpraszała się więcej. Pozostała skoncentrowana w głównym punkcie. Mimo to, Tuśka nie mogła się ośmielić wejść za kulisy.
Cofała się pod cień drzew, nie śmiejąc usiąść na ławce, aby być zawsze gotową do ucieczki. Patrzyła tylko bystro w małe, wązkie okienka, pozasłaniane żaluzyami. Wiedziała, że to są właśnie garderoby aktorów. Lewa strona należała do mężczyzn, bo widziała dawniej panią Trapszo, jak zasłaniała żaluzye z prawej strony gmachu.
Pewną była teraz, że musi, wszedłszy za kulisy, oryentować się ku lewej stronie kurytarzy. Lecz gdzie, za którem okienkiem charakteryzuje się obecnie Porzycki-Priola, o tem nie miała pojęcia.
Czepiła się teraz tych technicznych trudności widzenia się z Porzyckim i usprawiedliwiała przed sobą zwłokę wejścia w głąb gmachu.
— Może go dostrzegę w którem okienku. Nie będę potrzebowała błąkać się niepotrzebnie.
Z wnętrza budynku odezwał się długi, przeciągły dzwonek.
Tuśka drgnęła. Ze swych zakopiańskich teatralnych występów wiedziała, że ten dzwonek daje sygnał, iż niebawem rozpocznie się przedstawienie. I rzeczywiście alejami ciągnęły teraz szeregi osób, a zmierzch sypał na nich szarawe, niepewne tony. Jakieś dwie artystki przeszły, rozmawiając półgłosem. Jedna z nich obejrzała się na Tuśkę. I to ją zdecydowało. Powstała z ławki. Pomyślała, że gdy przedstawienie się rozpocznie, mogą nie wpuścić jej za kulisy. Teraz wejdzie jak krewna, znajoma artystek lub... żona aktora.
Żona!
Pita będzie może tak wchodziła niezadługo, idąc prosto do garderoby męża. Tylko iść będzie śmiało, z czołem podniesionem, uczciwie, bo będzie... żoną!...
Z tem wrażeniem wchodzi Tuśka za kulisy. Pusto jest, tylko maszyniści borykają się jeszcze z jakimś ogromnym kredensem i walą w niego pięściami.
— Psia krew... cholera... — słychać wśród ciężkich oddechów i stękań.
Tuśka cofa się w głąb. Przylgnęła do jakiejś ściany z desek. Ponad nią ćmi latarnia „bezpieczeństwa“ i dookoła cuchnie porozlewany olej.
Jeden z maszynistów przechodzi koło niej. Tuśka cicho zaczyna:
— Mój człowieku...
Lecz „człowiek“ przeżuwa jeszcze urazę do ciężkiego bufetu:
— Psia mać, ciężka jak choroba...
I odchodzi.
Tuśka zostaje sama. Drzwiczki garderób szczelnie zamknięte, jak drzwiczki łaziennych kabin. Lecz ona nerwami swemi wyczuwa blizkość Porzyckiego. Jak harfa, tak drga cała, jakby trącały o nią jakieś stalowe szpony niewidzialnej siły. I wszystko koncentruje się teraz w jej mózgu. Tam wibruje cała rozpacz. Chwilami znów czerwone smugi przesuwają się jej przed oczyma.
— Gdzie on tu? Gdzie on tu? — myśli, wytężając z całej siły wzrok.
Oczy jej dostrzegają w półcieniu korytarza jakąś kartę, na niej szereg nazwisk i numery. Instynktownie odczytuje je. To rozkład garderób z nazwiskami aktorów. Odnajduje nazwisko Porzyckiego i numer drzwi. Spogląda i dziwi się. Wszak stoi od długiej chwili właśnie pod garderobą Porzyckiego. Ma tylko wyciągnąć rękę i zapukać.
Tylko to...
Przeciera oczy, prostuje się. Z sąsiedniej garderoby dobiegać zaczyna szmer rozmowy. Niema czasu do stracenia. Lada chwila ktoś wyjdzie. Płomień krwi przebiega wzdłuż krzyża Tuśki.
Puka.
Milczenie.
Puka ponownie.
Milczenie.
Ogarnia ją nagły gniew. Wraca jej energia, siła gorączkowa. Dlaczego ona stać ma pod jego progiem, jak żebrak? Przyszła upomnieć się o swoje prawa. Przyszła przeszkodzić zbrodni! Po jej stronie słuszność.
A więc.
Pchnęła drzwi i weszła.
Pusto.
Widocznie Porzycki, ubrawszy się, wyszedł. Ale Tuśka poznaje, iż nie myliła się. Tak, tu się ubiera. Od razu wzrok jej pada na szkatułkę z lustrem i szminkami, którą widziała w garderobie, w Zakopanem. Duża, wygodna szkatułka, którą się pysznił. Kazał ją umyślnie zrobić w Krakowie, a wierzch wykonano według wzoru Wyspiańskiego. Nikt nie ma takiej szkatułki. Kazał jej wówczas podziwiać ornamenty, rzeźbione na wzór wystrzyganek chłopskich. Pochylali się oboje nad kunsztownemi gwiazdkami i oddech jego gorący owiewał jej kark obnażony.
Tuśka przywarła się do ściany i stoi nieruchoma.
Na desce, naokoło szkatułki, porozrzucane laski szminek Leichnerowskich złocą się owinięciem.
Trochę ciemno-blond krepy uczepiło się drucianego koszyka, w którym płonie lampa. Z porzuconej serwety, zaplamionej tłuszczem i farbą, wydziela się silna woń szminek i mastyksu. Na krześle rozpięty anglez ciemno-szary pachnie wodą kolońską i papierosami. Duszna, gorąca atmosfera, mimo uchylonych żaluzyj, panuje dokoła. Tuśka oddycha z ciężkością. Lecz zdaje się jej, że dobiła do jakiegoś portu, że nic jej się tu złego stać nie może po za temi zamkniętemi drzwiami. Zamyka oczy i pragnie tak pozostać bez ruchu i w milczeniu tej garderoby, w której życie rzeczywiste zdaje się ustąpiło miejsca czemuś nieokreślonemu, nieprawdziwemu, a upajającemu jak haszysz.
Nagle drzwi szarpnięto. Jakiś drobny, młody chłopiec wpadł do garderoby. Niósł w ręku gardenię i położył ją ostrożnie na deseczce koło szkatułki. Spojrzał pytająco na Tuśkę. Ona zmieszała się pod wzrokiem ciekawym i jakby niepewnym.
Czuła, że musi coś powiedzieć.
— Pan Porzycki?
— ?
— Czy... mogę go widzieć?
Chłopiec teraz majstrował coś koło angleza i szybko schyliwszy się, podniósł z ziemi parę nowych butów.
— Można, czemu nie! — odparł — pan już ubrany. Poszedł pewnie do kolegów. Czy mam zawołać?
— Proszę.
Chłopak ustawił buty na krześle, skręcił jedną lampkę i wysunął się na kurytarz. Teraz Tuśka znów popadła w rozdrażnienie. Czuła, że rzeczywista chwila widzenia zbliża się teraz stanowczo. Zacięła usta. Głuchy jęk wydarł się jej bezwiednie z głębi piersi. Zanim wszedł Porzycki, ona już widziała go przed sobą dokładnie tak, jak dawniej. I obłuda, jaką ją otaczał, wypełzła ku niej sycząc jak stado zbudzonych żmij.
— Ach! ty psie podły... ty psie... — szalały jej myśli — zobaczysz... zobaczysz... to ja... ze mną będziesz miał do czynienia.
Oparte o deseczkę duże lustro w jakichś obdartych czerwonym zapałem obciągniętych ramach, odbijało jej postać pomiędzy dwiema lampami. Przetarła oczy ruchem, który zaczynała sobie przyswajać i odzyskała na chwilę całą przejrzystość wzroku. Postać jej, odbita w zwierciadle, wydała się jej mizerną i nędzną. Wyprostowała się, poprawiła kapelusz i boa. Zdawało się jej, że nabrała grozy i siły.
— Niech spojrzy mi w oczy... niech spojrzy mi w oczy...
Gotowała się do samoobrony, zbierając całą moc nienawiści, jaka tkwi na dnie tego pojedynku bez świadków i warunków, jakim jest każdy stosunek miłosny kobiety z mężczyzną. Odrzucała precz kwiaty sentymentu. Pozostawały tylko szpony i te ostrzyła na własnem sercu.
— Niech spojrzy mi w oczy...
Czuła się tak nerwowo silna, że odzyskała nadzieję zwycięstwa.
— Nie będzie śmiał... nie będzie śmiał...
Cicho, miękko otwarły się drzwi.
I przed Tuśką stanął ten, który miał nie śmieć.
Chwilę patrzyła na niego i ogarnęło ją dziwne, nieokreślone wrażenie.
Tak był różny, tak inny od tego, który nie miał śmieć...
Tak był różny...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W karawaniarskim swym stroju, z plamą białą gorsu koszuli i kamizelki miał linię bajeczną i giętką, linię mężczyzny-węża, o smukłych biodrach florenckiego śpiewaka. Było w tej postaci coś z renesansowych wdzięcznych figur i z resztek dzielności napoleońskich cacanych lalek, pomieszanych z umiejętnością stawiania nóg w wyższej szkole tresowanych koni. Było tam wszystko — całe wieki niszczonej i kształconej linii człowieczego ciała i jego Piękna, które on sam najlepiej wyczuć potrafi. Tak, pięknym czuł się ten Priola-Porzycki, trochę srebrzyste mający skronie, z wąsami es ist erreicht, mimo innej, przystrzyżonej mody. Priola mody nie zmieniał. On miał swoją — swoją, dopasowaną do siebie, swoją stronę fizyczną, jak i duchową. Don Juan także musiał mieć jeden system, jedną modę. Kłamstwem bowiem jest, iż mężczyzna, jak kameleon zmienia się wedle potrzeby.
On raczej zmienia i nagina do siebie to, co nagiąć pragnie. A czyni to z taką brawurą, czy ten cichy i miły, czy ten brutalny i silny, że nikt mu się nie opiera i Priola zawsze tryumfuje finalnie, choćby na krótki błysk przelotnego światła.
Z gardenią w butonierce, okryty czernią tajemniczą, jak wenecka gondola, każdy mężczyzna nabiera pewności siebie i zuchwalstwa. Jeżeli jeszcze umie nosić frak, wtedy otacza go, jakby jakaś atmosfera niecodziennej piękności. Staje się vollblutem i dyszy tą rasą, pyszniąc się nią. Zmienia mu się wyraz twarzy, gesty rąk. Porzycki obmyślał swego Priolę, siedząc w pokoju, w hotelu, ledwo odziany, w bieliźnie, śmieszny, z narzuconym paltotem na ramionach. I zdawało mu się ciężko wejść w skórę tego Lavedanowskiego pana, jemu, urodzonemu gdzieś na przedmieściu lwowskiem i niemającemu pojęcia, czem jest właściwie szyk takiego Prioli. Lecz razem z włożeniem doskonale skrojonego fraka wniknął on w ten szyk i w tego ducha Prioli.
Linia, gardenia, przysłonione powiekami oczy, świadomość piękna, tryumfu, ta niedostępność wabna i pełna gracyi, to „dziś“ bez „jutra,“ ta chustka sułtańska w zanadrzu, to coś nieuchwytne, jakby obietnice rozkoszy, a zarazem sąd surowy i jakby zgaszona i ledwo tlejąca lampa życia...
W to wszystko jednym skokiem wpadł Porzycki.
I oto przed Tuśką jest ten, który ma nie śmieć.
Ale on będzie śmiał wszystko.
Bo umie nosić frak.
Ten Priola-Porzycki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wszedłszy do garderoby, patrzył przez chwilę zdziwiony na stojącą przy ścianie kobietę.
— To... pani?
Nie odpowiedziała nic.
Milczała.
W jednej chwili zrozumiała, że szanse jej są żadne.
Patrzył na nią z pod lekko podczernionych oczu, był piękny, tryumfujący, silny. Przytem to był Priola, już cały, od czubka do pięt, ten aktor, który szczęśliwie uchwycił za kark indywidualność stworzonej przez autora postaci. I ten Priola wykwintny i estetyczny, pełen eleganckiej kultury Zachodu, imponował silnie mieszkance ulicy Wareckiej. Patrzyła na niego, jak na istotę wyższą, obcą, zimną, niedostępną. Było jej tak, jakby Porzycki ukazał się jej nagle wysoko na bloku marmurowym, a ona zapadła w jakąś ciemną jamę.
Milczała.
On przez chwilę zdawał się zmieszany, ale to była sekunda. Podsunął jej krzesło wytwornym gestem.
— Proszę!
Skinęła ręką.
— Pani może po bilety... trudno dostać... prawda? Ale już rano była kasa wyprzedana.
Uśmiechnął się tryumfująco.
— Coś niebywałego... ha?... w lecie. Wszyscy się dziwią.
Znów podsuwał jej krzesło.
— Proszę... pani wygląda zmęczona.
Zaczął sobie czyścić paznogcie.
— Jakże tam u państwa? zdrowi? Nie mogłem być do tej chwili, bo ciągle gram...
To jednak dopełniło miary. Gdy ona konała, on zdołał odnaleźć w głosie tak spokojne, obojętne tony!...
Teraz patrzyła znów na siebie w lustrze, lecz już widziała ich dwoje — siebie i jego. I podziwiała jego wytworną wielkość i swoje coraz bardziej kurczące się ramiona.
— Tylko niech tak dalej... tylko niech tak dalej... — drgało w niej spazmatycznie.
On odłożył pilniczek i odsunąwszy rękę, przypatrywał się paznogciom. Migotały różowawym blaskiem, podobne do perły, którą miał na małym palcu.
— A panna Pita? — zapytał nagle ze swobodą zupełną.
Porwała się nagle i wstąpiła w nią znów nerwowa siła.
— Pita? — zawołała chrapliwie — Pita?... Ja co do niej tu przychodzę. Pan nie śmiesz myśleć o niej...
Spojrzał na nią tak, że nie można było nic w jego wzroku wyczytać.
— Ja? dlaczego?
Chwilę szukała słów. Lecz podcięła swoją energię batem musu.
— Potem, co pomiędzy nami było — zaczęła, a wstyd ją dławił straszny, że to ona właśnie przypomnieć musi.
Teraz on odwrócił się ku niej i był cały pogrążony w cieniu.
— Cóż takiego? — zapytał.
Jeszcze nie mogła go zrozumieć. Teraz, kiedy już przekroczyła tę granicę wspomnień, porwała ją egzaltacya, właściwa kobietom, które kochały i są poniewierane właśnie w tej dziedzinie, będącej dla nich treścią ich istnienia.
— Po tem, co między nami było, żenić się z moją córką — ciągnęła — niegodne... ohydne... potworne... To grzech... rozumiesz? grzech!... Ja, ty... i ona!... Ja, ty... ona...
Już teraz nie mogła znaleźć więcej słów, tylko te trzy, które właściwie zawierały syntezę całego, jej bólu.
— Ja... ty... ona...
Cofnęła się w puch swego boa. Tylko czoło jej i oczy świeciły z tej czerni. I wciąż powtarzała konwulsyjnie ze łzami i uśmiechem zarazem:
— Ja... ty... ona...
Porzycki wyprostował się tak, że urósł jeszcze w jej oczach. Lecz „trzymała się.“ Ani na chwilę nie dała się zdemontować sobie samej.
— Ja... ty... ona...
Wzruszył ramionami.
— Cóż? ja... pani... ona?...
Gdyby Tuśka była spokojniejsza i więcej subtelna, uczułaby to „pani,“ pomiędzy nimi dwojgiem. Uczułaby, że on bezwiednie pojmuje, że pomiędzy nim a Pitą niema miejsca na owo ty zakopiańskie.
Lecz ona w zaślepieniu swojem tego nie rozumie. Pojmuje natomiast tylko to, a raczej instynktem odczuwa, że zbliża się ku niej ręka, mająca zadać cios śmiertelny istocie duszy jej kobiecej.
— Jakto? jakto? — dyszy Tuśka. — Przecież to niemożebne, przecież to moja córka...
— ?...
— Ależ... ależ... po tem, co między nami było?
— Co? Przecież między nami właściwie nic nie było!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Padło tych słów kilka.
Nic nie było.
Tuśka wygięła się wężowo, otworzyła usta, jakby chciała coś odpowiedzieć i nagle odczuła, że wobec tych słów nie ma nic już do powiedzenia, że wszystko, co dalej ze swego mózgu i nerwów wysnuje, będzie już tylko niepotrzebnym dźwiękiem.
Bo między nimi nic nie było!
Dla niego było to nic.
Dla niej było to... wszystko!
Dla niego niczem była ekstaza miłosnych pieszczot, słów, myśli, tęsknot, uniesień. Nie było aktu tryumfalnego, w którym zaznacza się całą potęgą przewaga mężczyzny. Więc tamto było wszystko niczem, bo ciało nie miało pełnego, finalnego zadowolenia. Ona wychyliła kielich cały i zdawało się jej, że to, co pozostało, jest już dodatkiem, bez którego obejść się potrafi. Uniosła w sobie tragedyę miłosną i miała ją przeżytą całą, pełną, skończoną. Zmysły jej nie zbudzone przez męża, przedstawiały jej chwilę, która była dla Porzyckiego właściwą miłością w niepewnej mgle nudnej raczej konieczności. Wibrowała w tych przedwstępnych uniesieniach, w których duch jej i mózg drżał życiem silniej, niż ciało.
I tu zaznaczyła się wielka różnica miłości męskiej i kobiecej. Mężczyzna wyjątkowo żyje pełną miłością, nie uważając za punkt kulminacyjny chwili spazmatycznego zapamiętania. Dlatego też miłość w jego życiu jest epizodem, bo chwila taka jest błyskawiczną i trwa jak błyskawica. Dla kobiety miłość składa się z tych drobiazgów, okalających błyskawiczną chwilę wieńcem sentymentów i gracyi uczuciowej.
Ztąd dla Porzyckiego między Tuśką a nim nie było nic.
Ztąd dla Tuśki między nią a Porzyckim było wszystko.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przez chwilę patrzyli na siebie duchowo, nie widząc się oczyma. I Tuśce nagle zdawało się, że ktoś ją za rękę uprowadził tam, gdzie były przed nią dotychczas drzwi szczelnie zamknięte. I zrozumiała także, że jest bezradna i niema nic, nic, czemby mogła się obronić w tej nowej jakiejś krainie, do której się tak późno dostała. Stała martwa i zimna, jak ten w pojedynku, któremu od pierwszego złożenia, brutalnie broń z ręki wytrącono. Czuła, że każde słowo, które, czy on, czy ona teraz wymówią, będzie puste i bez znaczenia. To, co było główne, już wypowiedziano.
Lecz on nagle nabrał jakiejś sztucznej werwy i zaczyna mówić.
Dużo i prędko.
Tuśka słyszy cały szmer słów, klekoczących przed nią. Jakby ktoś rozsypywał paciorki bez celu, a ona nie raczy się schylić po to, aby choć jeden z tych okrągłych, oślizgłych drobiazgów podnieść i sobie przyswoić. Jest tam coś o tem, że lepiej przecież oddać dziecko komuś, kogo się zna, że aktorzy teraz mają doskonałe moralne stanowiska, a o materyalnym bycie już się nawet nie mówi... że jego matka będzie z nimi mieszkać... że...
Słowem, i to i tamto.
Mówiąc to, Porzycki zakłada świeżą gardenię w butonierkę. Tuśka śledzi jego gesty i ten biały kwiat na czarnem tle sukna. Coś przesuwa się jej przez umysł. A potem znów nic, nic...
Nawet łzy.
Zadźwięczał gdzieś w oddali przenikliwy dzwonek i przeszył drzwi garderoby.
Jednocześnie zastukał ktoś.
— Czy można?
Porzycki ku drzwiom poskoczył, uchylił je.
— A... pan redaktor! Natychmiast służę.
Ku Tuśce się zwrócił.
— Pani daruje... ale interwiew... siła wyższa.
Błysnął rzędami białych zębów w obramowaniu lekko ukarminowanych ust.
I gibkim ruchem, ruchem człowieka, który już czuje się obserwowanym, na korytarz się wysunął.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tuśka pozostała sama.
Zdziwiła się, jak łatwo i gładko im poszło to rozstanie. Raz, dwa. Już go niema. Kwestya skończona.
Z korytarza dobiega ją głos Porzyckiego:
— Widzi redaktor... ja inaczej to robię, ja inaczej pojmuję Priolę. Dla mnie ani Le Bargy, ani Kamiński... Najwięcej Sobiesław w Krakowie... Widział go redaktor?
— Nie.
— Wcale, wcale?...
Głos Porzyckiego brzmi swobodnie zupełnie, równo, bez wysiłku.
— Tak — myśli Tuśka — lepiej, kiedy ktoś znany już weźmie dziecko.
I doznaje, jakby zbudzenia ze snu, jakby ją ktoś targnął za serce.
Co ona właściwie robi tu, w tej garderobie aktora? Czego ona chce od tego obcego człowieka, który sam przed chwilą zaznaczył dostatecznie, że jest mu obca? Szalona była, przychodząc tu, szaloną i bez cienia własnej godności.
Ma uczucie, że ktoś ją wypoliczkował i wzruszył potem ramionami gestem wspaniałym.
I niczego więcej nie pragnie teraz, jak uciec ztąd, uciec choćby do własnego domu, byle tylko zniknąć z tej klatki, a zwłaszcza nie widzieć więcej tego człowieka.
Nie bacząc na ruch, który zaczyna się na korytarzu, na głośne rozmowy, naciska klamkę i otwiera drzwi.
Jednocześnie na sali zaczyna grać orkiestra, i ta moc dźwięków uderza całą falą w Tuśkę, która jednak nie cofa się i wybiega na wązki korytarz.
Widzi, jak przez mgłę dużo ludzi — aktorów ucharakteryzowanych, we frakach, w liberyi, maszynistów, strażaków.
O ścianę oparty stoi Porzycki z teatralnym wzmiankarzem w żarliwej konferencyi.
W pozie, w geście, w głosie aż bije łuną chęć reklamy za jaką bądź cenę.
Zobaczywszy wychodzącą Tuśkę, kurtuazyjnym gestem ku niej się zwraca:
— Pani odchodzi?
Tuśka nie patrzy na niego, idzie dalej.
Porzycki, chwilkę, jakby się wahał, lecz reklama zwycięża. Powraca do swego interwiewera.
Ten z zajęciem śledzi znikającą u wejścia sylwetkę kobiety.
— No... no... aż tu... w garderobie... — mówi, śmiejąc się pod wąsem.
Lecz Porzycki wzrusza ramionami:
— Co znowu! To moja teściowa!
— Pan żonaty?
— Nie, ale się żenię.
Reporter rozjaśnił się cały.
— Czego mi pan o tem odrazu nie mówisz! — zawołał — żenisz się pan? To nadzwyczaj ważne i clou mego interwiewu. Opowiadaj mi pan coś o narzeczonej. Co mi pan wiercisz dziurę w brzuchu pojmowaniem Prioli. Szczególiki intimne... szczególiki te... z życia...
Zasunęli się w głąb kulis, obaj rozweseleni, rozgrzani myślą tego przyszłego małżeństwa.
— A więc? panienka młodziutka?...
— Dziecko prawie.
— Ładne?...
— Cukierek...
Notatka bieli się w ręku wzmiankarza...