Córka Tuśki/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Łzy ciężkie, gorące płyną z oczu Pity.
Klęczy przed niewielkim kuferkiem Mundka, który spakowała już cały, układając starannie drobiazgi, które mu na drogę przeznaczono.
Kosz z większemi pakunkami wysłano przez dom ekspedycyjny. Mundek nie interesował się tem wcale.
— Po co to wszystko? — powiedział raz do matki, widząc, że układa pościel do kosza. — Czy można wiedzieć, co ze mną będzie?
Lecz od chwili, gdy wyjazd jego postanowiono, ożywił się nagle. Być może, iż było to podniecenie sztuczne, nerwowe, lecz było. Ze łzami w oczach śledzi brata Pita. Widząc go pełnego pragnienia, aby jechać jaknajprędzej, nie może pojąć, jak mało żył on z nimi w tych ścianach, jak lekko odrywa się od tego, co było jego mimo wszystko.
I zdaje się jej, że dopiero teraz poznała, jakie nici wiążą ją z tym bratem, który przechodził mimo niej wyniosły i obojętny. W serduszku jej tworzy się bolesna rana, próżnia, której już nic zapełnić nie zdoła.
Dlatego w to południe wiosenne Pita, klęcząc przed kuferkiem Mundka, cicho płacze.
Zajęta jest obecnie układaniem w małem pudełeczku szpilek, igieł, nici — drobiazgów kobiecych.
— Dam mu to do kuferka — myśli. — Może mu się przydać nieraz.
Ogląda się, pragnie coś jeszcze wziąć z tego „domu“, aby mu przypominało ich wszystkich.
— Dałabym mu Jezuska! — myśli. — Ale co? on nie wierzy... on mnie wyśmieje.
Mundek jedzie dziś wieczorem do Krakowa. Żebrowski się zapożyczył i daje mu na drogę i pierwsze wydatki. Przygotowano kurczę, trochę szynki, bułeczki. To wszystko Władka zawinęła w czysty papier, owiązała sznurkiem.
— Trzeba mu to włożyć do wagonu; — mówi Tuśka — inaczej on nie weźmie.
Wszyscy mają jakiś niezrozumiały lęk przed Mundkiem, lęk, który im jakby ciężył niewyraźnie, jakby im ból sprawiał.
Wszyscy, z wyjątkiem Pity. Ona nie lęka się Mundka, ona ma dla niego bezgraniczne uwielbienie.
I teraz, gdy stoi tak przy oknie, łzy jej padają gradem po twarzy i to uwielbienie wzrasta do takiego ogromu, iż opisać go nie jest w stanie.
— Musi jechać, musi do tej Galicyi... — myśli — on, taki on, musi... przecież to straszne, że człowiek nie może żyć tam, gdzie chce. Ptak, motyl ma wolę. A on, taki on...
I znów łzy i łzy.
Nagle do pokoju wchodzi Mundek.
Ubrany po cywilnemu, zmienił się zupełnie. Wydaje się smuklejszy i drobniejszy. Na twarzy znać bliznę i pewne skrzywienie. Ale wyraz ust, oczu dojrzał, zmężniał znacznie. Jest w nim jakieś gorączkowe podniecenie i zainteresowanie się, które wyrugowało poprzednią apatyę. Mimo to jednak, to „przeżycie“ siebie wlecze się za nim ciągle, jak piętno już niczem niestarte.
Szybko wkłada do walizki jakieś notatki, świstki, papiery, poczem zwraca się do Pity.
— Józiu! — mówi, dotykając z lekka jej ramienia.
I on teraz tak, jak Tarnawicz, nazywa Pitę: „Józią“.
— Józiu!
Pita śpiesznie ociera oczy. Nie chce, aby Mundek widział, że ona płacze. Ale on na to nie zwraca uwagi.
— Słuchaj! — mówi do niej, skandując każde słowo — słuchaj, co ci powiem.
Pita podnosi na niego swe cudne, błękitne oczy.
— Słucham cię, Mundku.
— Jesteś dobra dziewczyna. Przekonałem się. Szkoda, że się zmarnowałaś głupiem wychowaniem. Skoro jednak dorośniesz już zupełnie, postaraj się to naprawić. Może ci się uda. Zresztą, nie o tem chciałem mówić, bo to jest twoja rzecz. Tu chodzi o Tarnawicza. Wiesz, że mama go ciągle nie lubi. Otóż teraz, kiedy on ma dawać lekcye Edkowi i będzie tu codzień przychodził, może go spotkać niejedno... Więc ty pamiętaj, żebyś starała się ustrzedz go od takich drobiazgów... pamiętaj!
Na twarzyczkę Pity wykwitły rumieńce.
— Dobrze! — odpowiada cichutko.
— Pomiędzy mamą a nim, wiesz... potrafisz. On jest dumny, a mama potrafi dojechać, więc ty... bo jeżeli on nie zechce uczyć Edka, to będzie ciężko, a potem jemu to dopomoże. Rozumiesz?
— Tak, tak.
— No, więc ułożone. Jakby się coś stało, w tej chwili do mnie pisz. W tej chwili!
Odwrócił się i znów zaczął układać papiery. Pita z wielkiej radości, że powierzył jej jakąś misyę do spełnienia, zaczęła się sama do siebie uśmiechać.
Wyszła z saloniku i weszła do kuchni. Ponieważ Marcysi najczęściej po południu w kuchni nie było, Pita mogła na chwilę choćby tam pozostać sama i zebrać myśli.
I znów stanęła przy wodociągu. Niby wodę pije, ale właściwie patrzy w otwarte okno, w skrawek błękitny nieba i myśli, jak to ona wypełni zlecenie brata, jak to będzie „pomiędzy mamą, pomiędzy Tarnawiczem...“
— Będzie może ciężko — przesuwa się jej przez główkę. — Mundek miał tyle do wywalczenia, zanim otrzymał to, że Tarnawicz będzie przygotowywał Edka, który z powodu swoich uszu nie może jeszcze chodzić do gimnazyum. Ale zrobię to, co Mundek prosi; ja nawet bym to zrobiła bez jego prośby.
Jakieś kroki na schodach. Pita spogląda w otwarte drzwi. Idzie Ketling-rządca.
Kłania się jej; ona kurczowo zaciska rękę na kranie wodociągowym.
Poszedł.
Nie zapomniała o nim. Kocha się w nim, jak dawniej, tylko tyle się nagromadza faktów w jej życiu, że poprostu niema czasu często wmyślać się, jak przedtem, w stan swego serca. Gdy tak zobaczy go nagle, czuje jakby wyrzut, iż zaniedbała go, że nie modli się tak do tej swojej udręki, jak wtedy, gdy omdlewała z grozy przed naleceniem na nią nieznanej jej potęgi.
— Nie mam teraz czasu — usprawiedliwia się sama przed sobą — tyle się teraz u nas dzieje. Wszystko przemyśleć muszę.
Teraz dodaje:
— Jak Mundek wyjedzie, zacznę się znów kochać po dawnemu.
I dziw.
Doznaje na tę myśl tylko przykrości. Niema tej słodyczy bolesnej, jakiej doznawała dawniej, a która wykwitła, jak róża polna wśród cierni.
Naturalnie — skoro Pita jest w kuchni, jak wywołany czarodziejską różdżką, zjawia się często Tarnawicz.
Ktoś podejrzliwy mógłby Bóg wie co przypuszczać, ale tak nie jest. Ot... zwyczajnie, mieszka piętro wyżej, jedne ma schody, więc często po nich biega. Pita tak myśli i zawsze rada jest, gdy ta, trochę krępa, postać uczniaka zjawi się we drzwiach.
Dziś zwłaszcza pragnęła bardzo z nim widzieć się jeszcze przed odjazdem Mundka. Chodzi bowiem o ważną kwestyę. Cała klasa dawnych kolegów Mundka chciała odprowadzić odjeżdżającego na kolej. Naturalnie, miała to być dla Mundka niespodzianka. Urządzał tę owacyę pożegnalną Tarnawicz. Picie aż serce biło z radości na myśl o tem.
— Będzie to ślicznie — myślała — i zasłużenie. Dla nich chciał umrzeć, a więc oni mu winni taką radość. Bo choć Mundek uda, że go to tak bardzo nie cieszyło, to przecież będzie rad...
Więc gdy Tarnawicz zjawia się we drzwiach kuchennych, spocony i zgrzany, Pita porywa się ku niemu:
— No... cóż? będziecie? wszyscy? Tylko pamiętajcie się nie spóźnić...
Lecz Tarnawicz jest jakiś zmieszany. Gryzie wargi, pociąga pasek od bluzki.
— Bo... bo... — mówi cicho.
— ?...
— Nie wiem, jak mam to pani powiedzieć.
— ?...
— Oni...
— No co? oni...
— Oni nie przyjdą.
Pita otworzyła szeroko oczy:
— Dlaczego?
— Bo to grozi, grozi...
— No, no...
— Wydaleniem!
Na Pitę uderzają ponsy.
— A!... — mówi z uniesieniem — to tak? a Mundek to mógł dla was chcieć życie poświęcić, a oni, a oni...
Tarnawicz oczy w ziemię wbił.
— Panno Józefo, nie można tak bezwzględnie. Oni chcieli, ale po dłuższej naradzie... poddali się pod głosowanie. To grozi... wilczym biletem dla każdego.
— Och!... wielka rzecz. Mundek ma przecież także wilczy bilet i to przez nich.
— Tak. Ale Mundek ma rodziców, którzy mają za co go wysłać do Krakowa, a my wszyscy...
Z oczu Pity aż strzeliły dwa płomyki.
— To i pan?
Znów milczenie.
Pita brwi ściąga, prostuje się i odwraca.
— Ha... skoro tak...
— Panno Józefo! jeżeli mnie wypędzą, co ja zrobię? Tak ciężko. Panno Józefo! proszę to zrozumieć...
— Nie. To wszystko dla mnie niepojęte. Bardzo dobrze Mundek robi, że wyjeżdża. Co miałby między wami robić! Żegnam.
— Panno Józefo!...
— Ach! proszę mnie zostawić.
Pita wchodzi do pokoju, wzburzona do żywego. Jej nerwowa, wrażliwa natura nie może pojąć postąpienia „tej klasy“...
— Powinni nie dbać o nic, powinni się poświęcić — myśli.
I Tarnawicz w jednej chwili traci w jej romantycznej wyobraźni cały urok.
— Tchórz! — myśli — tchórz!... Gdybym była na jego miejscu, nie ustąpiłabym. Wypędziliby... wielka afera. Zostałby rzemieślnikiem, albo czem. A tak!...
Wzrusza ramionami. Tuśka obserwuje ją zdaleka.
— Pita! co ty wyprawiasz?
Edek śmieje się cicho:
— Sama z sobą rozmawia, proszę mamy.
A panna Władka dodaje od maszyny:
— To bardzo zła nawyczka.
W oczach Pity gasną płomyki, lecz zbiegają się na dnie serca.
— Tchórze! tchórze! — myśli, zabierając się do nakrywania do podwieczorku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Brzydki, brudny dworzec. Ubogi, wiecznie zbłocony i oślizgły.
Już pociąg stoi na szynach. Przed wagonem trzeciej klasy stoją Żebrowscy, Pita, Edek otulony szalem i Mundek trochę blady w zgniłem świetle latarni.
Blady również jest i Żebrowski, natomiast Tuśka ma gorączkowe wypieki na twarzy.
Bo oto odrywa się z ich gniazda to najpierwsze i gotuje się do lotu.
Gotuje się młode, wątłe jeszcze, jako wygnaniec, i to jest najboleśniejsze.
Nietylko iść w świat chce, ale i musi.
Pita patrzy na brata, jak w tęczę i błękit jej oczu zachodzi łzami.
Boli ją nietylko rozstanie z kimś, kto przeżył obok niej lata całe, ale ból jej jest większy, silniejszy, niż codzienna przyczyna dać może.
To poczucie zawisłości, te jakieś ręce wyciągnięte w przestrzeni, ręce, które gniotą, układają, wytrącają — są teraz przed Pitą groźne, żyjące, straszne.
To, co było jakby historyą, to co pozostawało raczej za bramą ulicy Wareckiej, to co było dla niej jakby legendą, teraz spadło na nich, na tę garstkę, stojącą w noc błotnistą u stóp wagonu, do którego schodków uczepiony, bieli się bladą twarzą Mundek.
Tu i owdzie słychać cichy brzęk ostróg. Pita mimowoli drży.
Tak, tak, poczucie zawisłości!...
Pomiędzy Żebrowskimi milczenie. Wszyscy patrzą w Mundka, wszyscy wyzbyli się w tej chwili drobiazgów i małości swych dusz. Wyszlachetnieli na ten moment, tak ich ten rozpaczliwy smutek rozstania wzniósł wysoko.
— Odjeżdża!... — myślą wszyscy.
Zostanie puste miejsce.
Jakby wyrwany szmat tego gniazda.
I o tę pustkę obijać się będą już zawsze ich dusze, okaleczałe wspomnieniem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Krótkie, gniewliwe gwizdki lokomotywy.
Jakaś gromadka żydów pędzi, roztrąca, krzyczy. Wpadają na Edka, on im się usuwa. Zapomniał, że jest zdecydowanym antysemitą. Skulone pięście przycisnął do piersi i patrzy w brata.
Łańcuchy chroboczą. Jakiś człowiek z kagankiem przelatuje wzdłuż wagonów. Stuk jego młotka przypomina stukot zbijanej trumny. Pita odwraca się na chwilę, aby otrzeć łzy. Pod murem, koło ławki, na której zwalono jakieś posyłki, coś się czerni drobnego, skulonego. Pita wytęża wzrok. Latarnia drży na wietrze. Blask jej pełza to po asfalcie peronu, to po murze. Pita wytęża wzrok. Drobna postać skulona stoi nieruchoma. Żółte światło przepełzło, drżąc, po tej postaci.
To Tarnawicz.
Stoi sam jeden.
Przyszedł.
Nie lękał się wilczego biletu, przyszedł choć zdaleka pożegnać Mundka.
Wielką delikatnością wiedziony, nie zbliża się. Czuje instynktownie, iż u stóp tego wagonu powinni stać tylko swoi.
Lecz jest.
I Pita doznaje wielkiej radości w swym smutku.
Od chwili, gdy wzgardziła tymi, „którzy się boją,“ pełna była jakiegoś zniechęcenia i coś jakby zaciążyło jej na sercu. Tłumaczyła sobie, iż to przekonanie, że ci „wszyscy“ źle się odwdzięczyli Mundkowi za jego czyn bohaterski, wprowadza ją w taki stan zniechęcenia. Lecz oto zjawił się Tarnawicz sam, a ona czuje, że ciężar jej z serca spadł, że jasno jest i że stało się to, co być powinno.
Znów gwizd, chrobot łańcuchów, wagony zakołysały się. Mundek pobladł jeszcze więcej, pochylił się ku swoim, wyciągnął rękę. Oni instynktownie tulą się ku sobie. Taka zbita, drobna gromadka.
I to dziecko pobladłe.
To dziecko gnane w świat.
Odbiega, odbiega, jakby na skrzydłach.
Koło Żebrowskich pomknął ktoś.
Izwinitie!... — mówi grzecznie.
Poszedł dalej.
W szczęku łańcuchów pociągu, kraje powietrze subtelny brzęk ostróg.
I to dziecko gnane w świat!
Jakby sen, ta jego blada twarz, naznaczona blizną Czynu, i jego wzniosły, krystaliczny Duch.
A tu takie grzeczne „izwinitie“...
I mus — mus...
Pociąg pędzi, maleje, ginie.
Już zapadł w przestrzeń, znaczoną światełkami zielonych i czerwonych latarenek na linii.
Po nim jakby jeszcze jęczał jakiś głos.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gromadka chwilę stoi jeszcze na peronie. Patrzą. Łzy im zasłoniły świat mgłą.
— Chodźmy! — mówi wreszcie Żebrowski.
Na peronie pustka zupełna. W oddali jacyś tragarze się kłócą. Żebrowscy idą wolno ku wyjściu. Są smutni, znękani, przybici.
W uszach mają jęk, który włóczy się jeszcze po szynach, w oczach mają bladą twarz dziecka gnanego w świat, w sercu mają rozpacz i ból.
Wielki ból!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.