But w butonierce (tomik)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł But w butonierce
Wydawca Klub Futurystów „Katarynka“
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron




BRUNO JASIEŃSKI
BUT W BUTONIERCE
STRON DZIEWIĘĆDZIESIĄT SZEŚĆ
WARSZAWA ○ 1921 ○ KRAKÓW
NAKŁADEM KLUBU
FUTURYSTÓW „KATARYNKA”


COPYRIGHT BY-BRUNO JASIEŃSKI
50 NUMEROWANYCH EGZEMPLARZY, SYGNOWANYCH
PRZEZ AUTORA, ODBITO NA PAPIERZE
CZERPANYM. CENA EGZEMPLARZA MK. 150.

BRUNONOWI JASIEŃSKIEMU
GENJALNEMU TWÓRCY
„BUTA W BUTONIERCE”
TĘ KSIĄŻKĘ ZIELONYCH
MOŻLIWOŚCI — POŚWIĘCAM






JAK INTRODUKCJA



Całując owrzodzone palce syfilitycznej
kochanki dobrze jest słuchać ostrego
śpiewu mijających tramwajów,
kiedy muzyka w sąsiednim szpitalu
warjatów gra „dreaming”,
a w kinie na vis-a-vis,
onestepiąc czerwone walce
pod niebem water-sky
w zielonej gazowoalce
po raz 30 000
umiera Mia May...



ZYGAJĄCE POSĄGI



Pani Sztuce.

Na klawiszach usiadły pokrzywione bemole,
Przeraźliwie się nudzą i ziewają Uaaaa...
Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole
I napiera się głośno cacao-choix.

Za oknami prześwieca żółtych alej jesienność,
Jak wędrowne pochody biczujących się sekt,
Tylko białe posągi, strojne w swoją kamienność,
Stoją zawsze „na miejscu”, niewzruszenie correct.

Pani dzisiaj, doprawdy, jest klasycznie... niedbała...

Pani, która tak zimno gra sercami w cerceau,
Taka sztywna i dumna... tak cudownie umiała
Nawet puścić się z szykiem po 3 szkłach curaçao.

I przedziwnie, jak Pani nie przestaje być w tonie,
Będąc zresztą obecnie najzupełniej moderne. -
Co środy i piątki w Pani białym salonie
Swoje wiersze czytają Iwaszkiewicz i Stern.

A ja — wróg zasadniczy urzędowych kuluar,
Gdzie się myśli, i kocha, i rozprawia, i je,
Mam otwarty wieczorem popielaty buduar...
Platonicznie podziwiać Pani deshabillé...

Ale teraz, jednakże, niech się Pani oszali, -
Nawet lokaj drewniany już ośmiela się śmieć...
Dziś będziemy po parku na wyścigi biegali
I na ławki padali, zadyszani na śmierć.

A, wpatrując się w gwiazdy całujące się z nami,

W pewnym dzikim momencie po dziesiątym Clicôt,
Zobaczymy raptownie świat do góry nogami,
Jak na filmie odwrotnym firmy Pathé & Co.

I zatańczą nonsensy po ulicach, jak ongi,
Jednej nocy pijanej od szampana i warg,
Kiedy w krzakach widziałem ŻYGAJĄCE POSĄGI
Przez dwunastu lokajów niesiony przez park.



IPECACUARA



Na pierwszym moim koncercie,
(A może mi tylko śni się...)
Siedziała w trzecim rzędzie
Pani w niebieskim lisie.

I miała oczy wklęsłe,
Takie ogromnie dalekie.
I długie błękitne rzęsy.
I białe, zamszowe powieki.

Czytałem strofy rytmiczne.
Po myślach słukł się Skriabin.

Siedziały w krzesłach damy
Z welwetu i z jedwabiu.

Siedzieli w krzesłach panowie,
Patrzyli wzrokiem żabim...
Czytałem rytmiczne strofy.
Po myślach tłukł się Skriabin...

I było wszystko, jak wszędzie.
I było wszystko, jak dzisiaj.
I była w trzecim rzędzie
Pani w niebieskim lisie.

Pluskali miarowo w ręce.
Rozeszli się wolno po domach.
Została kremowa Nuda,
jak duża, ślizka sarkoma...

A potem księżyc stłukłem
I gażę chciałem we frankach,
I noc miała piersi wypukłe,
jak pierwsza moja kochanka...


A wieczór byłem maleńki...
Płakałem w kąciku do rana
O smutnej niebieskiej Pani
Z oczami jak ipecacuana...



MORGA



Przyjechali czarną, zamkniętą karetką.
(Był wieczór... jesienny wieczór...
Błoto — spleen — zapatrzenie...)
Wynieśli coś ciężkiego, nakrytego płachtą.
Postawili nosze na kamienie.
Robili rzecz zwinnie.
Lampa oświetlała ich jasno, biało.
Było cicho... Deszcz śpiewał w rynnie...
Konie cłapały kopytami...
(... Coś się stało... Coś się stało...)

Przystanęło kilku ciekawych.

Patrzyli. Pytali.
Dolatywały pojedyńcze słowa.
jakaś rozmowa urywana, krótka,
Prowadzona sciszonym staccatem...
... 25 lat... Prostytuka...
... sublimatem...

Podnieśli nosze. Weszli do sieni.
(Deszcz padał... krople tłukły o dach...)
Jeden świecił im z przodu latarnią.
(... Taniec cieni...)
Ponieśli wdół po lepkich, wyślizganych schodach
Do ogromnej, sklepionej piwnicy.
Nosze stały rzędem.
Coś czarnego mignęło ...przepadło...
Może szczur?... Może cień z ulicy?...
Jeden świecił latarnią.
Przystanął.
Postawili pod ścianą.
Wytarli głośno nosy.
Wyszli.

Klucz zgrzytnął w zamku...
Jeszcze ciche oddalone głosy...
Jeszcze kroki cichnące na górę...
(... Jak myśli... jak myśli...)
Potem turkot po bruku za bramą...
I nic...
Cisza...
Ciemno...

Zostawili SAMĄ, zupełnie SAMĄ...
Samą jedną na uboczu.

Nosze stały szeregiem nieruchome, nakryte.
Noga przy nodze.
Z kąta błysnęła para zielonkawych oczu...
Jedna... Druga...
Wpatrywały się długo, badawczo...

Coś szeleściało po mokrej kamiennej podłodze...
...........................
Na górze paliły się lampy.

Chodnikiem wlókł się jakiś pijany robotnik,
Wieczny po oceanach ulic argonauta.

Ulicą z świstem syren ścigały się auta.




Jerzemu, jeżeli chce.



CAFE



Motto:
„Pan kapelmistrz zwarjował widocznie...”
Tuwim.


Karasiński, i Verdi, i Strauss, i Bizet,
Filiżanki, łyżeczki, i obłęd, i chichot.
Kapelmajster zziajany w skrzywionem pince-nez
Jeden z całą orkiestrą walczy, jak Don Kichot.

Ci się pchają! Ratunku!! Jeszcze jeden gość!
Powiedzcież niech raz na klucz drzwi zamkną odźwierni!
Paanowie! Ja nie mogę! Paaanowie!! Już dość!!
Nie róbcie że z kawiarni jakiejś ekstazerni!

Utlenione, liljowe moje vis-à–vis
Pije grog, jak wytrawny stary alkoholik.

Ma w sobie coś z kościoła i coś z chambre garnie,
Półprofilem efroncko oparta o stolik.

Pani umie cudownie nosić swoją twarz...
Ale dlaczego Pani dziś tak dużo pije?
Pani jest taka „w tonie”... i ten dacolletage...
Jak dyskretnie odsłania wszystko... a nie szyję.

Niech się Pani nie gniewa. Ja dziś nie wiem sam!
I myśli zaprawione mam abrykotyną.
Jestem słodki dla wszystkich przestarzałych dam
I upaja mnie nawet... tango argentino.

Coś rozrasta się we mnie i gnie mnie przez pół
W jakichś linjach komicznych, rytmicznych i prostych.
Czuję, że zaraz wstanę i wskoczę na stół
I recytować zacznę nowy futurostych.



PANIENKI W LESIE




Zalistowiał cichosennie w cichopłaczu cicholas,
jak chodziły nim panienki, pierwiośnianki, ekstazerki,
Kołysały się, schylały, rwały grzyby w bombonierki,
Atłasowe, żółte grzyby, te, co rosną tylko raz.

Opadały pierwsze liście na sukienki crêpe de chine,
Kołysały się rytmicznie u falbanek walansjenki,
Zapłakały białe brzozy, podkrążone demimon-dainki

I złe buki, stare mruki, pogrążone w wieczny spleen.

Zalistowiał, zakołowiał, zaechowiał w cichośnie,
Posypały się kropelki na pluszowe pantofelki,
Zostawiły żal maleńki, zostawiły żal niewielki...
Pójdą dalej cieniem alej. Będzie płacz... a może nie...



MIŁOŚĆ NA AUCIE



Było złote, letnie rano w szumie kolnych heksametrów.
Auto szło po równej szosie, zostawiając w tyle kurz.
Zbity licznik pokazywał 160 kilometrów.
Koło nas leciały pola rozpluskanych, żółtych zbóż.

Koło nas leciały lasy, i zagaja, i mokradła,
jakaś łąka, jakaś rzeka, jakaś w drzewach skryta wieś.
Ja objąłem Panią ręką, żeby Pani nie wypadła.

Wicher zdarł mi czapkę z głowy i po polach poniósł gdzieś.

Pani śmiała się radośnie błyskawicznem tremolando,
Obryzgany pani śmiechem śmiał się złoty, letni dzień
I w dyskretnym cieniu ronda z żytnich kłosów ogirlandą
Nasze usta się spotkały jeszcze pełne świeżych drgnień...

Może pani chciała krzyczeć? Świat oszalał jak od wina...
Wiatr gwałtowny bił w policzki, wiatr zapierał w piersiach dech.
Auto szło warjackim tempem 160 wiorst godzina.
Koło nas leciały pola, kępy drzew i czuby strzech.



PERCHE?



Mary


Dlaczego nie przyszłaś wczoraj?
Czekałem... Czekałem...
Mówiłaś że spotkamy się w naszej kawiarni.
Obiecałaś...
Cały wieczór siedziałem.
Wypiłem 4 czarne kawy.
Wchodzili różni ludzie, głośni, ordynarni.
Mówili. Pili. Gestykulowali.
Przy mnie siadł jakiś szlagon wąsaty w węgierce...
A ja byłem taki smutny, smutny...
Tak na mnie dziwnie patrzył ten kelner kulawy...

Wiesz.... On musi mieć dobre serce...

Dlaczego nie przyszłaś?

Może jesteś chora?...
(... Na dworze deszcz płacze i płacze
Rozwiewny, bezkonturny...)
A może mąż był wczoraj w domu?...
jaki on niedelikatny, gruboskórny.
Gdyby wiedział jak mi było przykro...
Nie mówiłem nic nikomu,
A tak bardzo liczyłem, że Cię zobaczę...

Dziś pójdę znów, jak będą zapalać latarnie.
Będę chodził i patrzył w twoje okna,
W twoje okna zasłonięte firanką.
Zaczną zamykać sklepy, otwierać kawiarnie.
Deszcz będzie padał...
Będzie kapać z dachów...
Przejdzie koło mnie jakiś starszy pan pod parasolem...
Spytam się go, dlaczego Cię niema...
Co robisz?... Tak bym chciał wiedzieć...

Może wie, a może nie wie,
A może tylko nie chce odpowiedzieć?...
Będę chodził tam i napowrót po ulicy,
Taki smutny, jak wczoraj,
I liczył okna w twojej kamienicy...
Ulica będzie pusta...
Może wyjdziesz, może staniesz w oknie
W swojej czarnej, taftowej sukience...
Zresztą nie wiem czy bym Cię nawet poznał.
Wiem tylko, że masz słodkie purpurowe usta
I takie wązkie, białe, aksamitne ręce...

Dlaczego nie przyszłaś?...



ŚMIERĆ PANA PREMJERA
— Rapsod —



Eleganckie, otwarte landau
Z fantazyjnie filmową szybkością
Elastycznie tańczyło po nierównym bruku
Zaprzężone w dwa białe, rasowe ogiery.

Pan Premjer z wysokości pluszowej poduszki,
Oddając zlekka-grzecznie ukłony en gros,
Jak ktoś, kto ma cylinder i dobre maniery,
Myśli z przyjemnością:
— Świat jest, w zasadzie, piękny.
I słońce jest piękne. Niewątpliwie... —
(Pan Premjer jest, jak zwykle, po dobrem śniadaniu)

— I piękne są dziewczęta w wiosennych manteaux
Na swoich śpiewnych biodrach kroczące leniwie.
Np. ta blondynka — pulchna, jak ciasteczko... —
(Pan Premjer zakurzył buty przy wsiadaniu,
Otrzepuje je zlekka chusteczką)
— I jaka nadzwyczajna we wszystkiem harmonja! —
(Pan Premier myśli filozoficznie)
— Przecież nie widzi chyba niewidomy!
Przez to, że węglarz jest brudny i czarny,
Jaśniej i bielej wyglądają domy.
(Zdaje się nawet jakiś myśliciel już to rzekł)
I czemby było np. resorne landau,
Gdyby nie było wcale trzęsących dorożek?
Albo czy kwitłyby tak pięknie drzewa,
Gdyby zbrakło na świecie zwyczajnego... gnoju... —
(Pan Premjer poetyzuje.
Jest dziś w wybornym nastroju.
Wiosna go olśniewa.)
— I jak wobec tych pięknych rzeczy są komiczni

Wszyscy posłowie socjalistyczni
Z tym swoim brudnym ludem, którym ciągle straszą.
Oni są po pierwsze nie-e-ste-tycz-ni...
Tak przesiąkli kapustą i kaszą...
Nie potrafią ocenić jak cudnem jest życie.
I wogóle, gdy świat jest cały taki piękny, —
Bezwątpienia
Jest poprostu nieprzyzwoicie
Robić w nim jakieś zatwardzenia... —

Hoppp...
Intermezzo.
Lekkie wstrząśnienie.
Szprycha zadziała koło w ciężarowym wozie.
Białe konie kłusowieją dalej.
Pan Premjer uprzytamnia sobie, że siedzi w powozie
I jedzie na posiedzenie.
Na poduszce, w skórzanym portfelu
Leży jego mowa,
Którą ma dziś wygłosić przed plenum.
Rzecz niby, w zasadzie, nie nowa...

Dobrze jednak, że dziś jest w humorze,
To mu w takich razach dodaje tlenu.
Pozatem mowa mu się udała,
No... i teraz jest tak pięknie na dworze...
Gdy przymknie oczy, bezmała
Zdaje mu się, że jest Wielkim Księciem
I jedzie gdzieś po miękkiej fiołkowej łące...
(I ludzie najtrzeźwiejsi mają swe poezje...)
— Jednak to wszystko jest strasznie męczące... —
Myśli Pan Premjer z dystyngowanym ziewnięciem,
Z którym mu jest bardzo do twarzy...
— Dzisiaj w Sejmie 3 interpelacje,
Nie licząc samych wniosków nagłych...
Ten pasztet wczoraj na kolację
Na intencję holenderskiej misji
Był stanowczo cokolwiek nieświeży...
Pozatem interview 8 dziennikarzy
W sprawie nowej państwowej emisji...
(Strasznie ciekawy naród — ci Polacy...)
Potem bankiet u Ministra Zdrowia
Z 50-ej okazji urodzin...

Wszystko to, jeśli się zmierzy, —
Wypadnie napewno 12 godzin pracy.
Robotnicy krzyczą ośmiu godzin!
Zobaczyli-by ile mamy ich my, Ministrowie!
Ale to ich nie obchodzi... —
Tymczasem słońce świeci tak różowo...
Na ulicach bieleją kasztany...
Pan Premjer nie wie co się dzieje z jego głową
Jest zupełnie słońcempijany.
Budzi się w nim odwieczny u człowieka kult Rha.
Stara się myśleć nad swoją mową.
Na porządku jest kwestja agrarna.
Mowa jest stanowczo non plus ultra.
Mocna. Zwięzła. Lapidarna.
Przytem kwiecista i patrjotyczna.
Wynalazł nawet piękną cytatę z Verhaerena...
Jutro już będą o tem czytać sojusznicy...
W Sejmie można liczyć na poparcie.
Zrobi się mały rwetes na lewicy...
Zresztą, mówiąc otwarcie,

Zważywszy pro i contra pewnem jest, że chociaż...
............................
Ryży uciekający robociarz
W granatowej, połatanej bluzie...
Smutne niebieskie oczy — sen o eskimosie...
Pan Premier czuje jakiś dziwny swąd...
Coś go kręci w nosie...
Musi kichnąć...
— Zaraz... aale skąd? ... —
............................
i-czi-hi!!!
............................
Białe szalone konie, całe w krwi i w pianie,
Ponoszące na oślep ulicą
Zaplątanego w lejcach siwego stangreta...
Ktoś krzyczący przeraźliwie — Ooooo!! —
Ktoś drugi wystraszony, spłaszczony przy ścianie.
I czarne, roztrzaskane na drzazgi landau...
............................

Ludzie.
Otoczyli.
Krzyczeli.
Machali rękami.
Znalazł się pompatyczny, zaspany constabel
Popychali się. Pchali. Wzdychali.
Wyciągnęli czarne palto z nogami
I z czemś mokrem, zamiast głowy...
Wszystko było fashionabl.
Ktoś pobiegł dzwonić po pogotowie.
Ktoś opowiadał jakąś dziwną okoliczność...
— Proszę się nie tłoczyć, Panowie. —
Powiedział poważnie okręgowy
I zaczął rozpychać publiczność.
Stali. Ubolewali. Wzdychali.
Kołysali domyślnie głowami...
A jeśli?..
Przyjechała karetka —
Podnieśli.
Kapało na ziemię.
Dużo lepkiej, brunatnawej krwi.
Jakaś dama fiołkowo-biała

Powiedziała: „Fi!”
I zemdlała.
Wsadzili. Odjechali.

Każdy cisnął się. Każdy chciał zobaczyć zbliska.
Policjant urzędowym tonem, dla formy,
Poprosił nie robić zbiegowiska.
Tramwaj ruszył z dzwonieniem, zgrzytaniem.
Potoczyły się dorożki, platformy.
Poszli ludzie. Pojechały landa.
Samochody. Karety. Mail-coache.
Długa kołopędna girlanda
Po nieznanej, linijnej wytycznej...
Z akacji opadały białe, ciężkie płatki...
Na rogach dyskutowali jeszcze długo
O sytuacji politycznej.
W drukarniach układali nadzwyczajne dodatki...
Została czerwonawa plama na asfalcie.
Konie ją rozniosły na kopytach.
Rozmazały ję koła, obcasy...
Chłopiec z cukierni lizał palce po biskwitach.

Państwo za wielką szybą jedli ananasy.
Pani mówiła panu: — Jutro nie przyjadę... —

Przyszedł łysy, parszywy pies
I zaczął lizać
Lepką, słodko-kwaśną marmoladę.



DESZCZ


Motto:
„Oh, le bruits de la pluie...”,
Verlaine.

Pada deszcz. Pada deszcz.
Tańczą cienie na firance...
Biały Pierrot, nocny wieszcz,
Deklamuje lilji stance.

Nocą... Cśśścho... Wszystko śpi...
Jacyś... w kryzach... Mrok... rozpływa...
Wynosili coś przez drzwi...
Miękkie kroki wchodzą w dywan...

Krzywy pajac, biedny klown,
Głupi rycerz Beatryczy

Twarz wykrzywił zło, jak faun,
Na podłodze siadł i KRZYCZY...

Jak chcesz wrzeszczeć — ciszej wrzeszcz!
Przyjdą ludzie!... Światła wniosą!...
............................
Pada deszcz. Pada deszcz.
Monotonnie. Capricioso.



Tobie, Reniu.



TRUPY Z KAWIOREM


p. Jance Grudzińskiej.


Pani palce są chłodne i pachną, jak opium,
Takie małe pół-trupki anemiczne i blond,
Marzą o kimś, co by ich w pocałunkach utopił,
Jak w odymce błękitnej papierosa „Piedmont”.

Na nietkniętą serwetę coś bezgłośnie opadnie...
(Białe astry w flakonach umierają przez sen...)
Pani milczy tak cicho, melodyjnie i ładnie,
Jak w najlepszych preludjach lunatyczny Verlaine.

Może smutek zielony z twarzą negra z Zambezi
Owachlarzył dziś Panią, otuloną w pół-zmrok...

Pani słuchać chce moich egzokwintnych syntezji
Tak, jak pije się z kawą jakiś cordial-medoc.

Jednak Pani nie lubi przecież rzeczy zbyt ostrych
A czyż zawsze być można gentlemanem par force?...
Za minutę przyniesie nam szampana i ostryg
Lokaj z twarzą wyblakłą i pomiętą, jak gors.

Zresztą stać mnie dać nawet własne serce na rożen,
Jeśli z niego przyrządzą apetyczne filèt...
Pani pachnie dziś cała ostrygami i morzem,
A ja kocham tak morze, zapłakane we mgle...

Za szybami ponurych, zieleniących się okien
Pierwszy brzask się przeczołgał, znieruchomiał i legł...
Pani dzisiaj jest chora... Pani płakać chce... Shoking!

Wypłowiałe kotary słyszą wszystko... jak szpieg...

Pani widzi w drobnostkach zaraz ton psychodramy...
Chwile życia są kruche i słodkie, jak chróst.
Czy dlatego, że my się, par exemple, nie kochamy,
Nie możemy całować swoich oczu i ust?

A ja chcę dzisiaj pieścić Pani piersi bez bluzki,
Chcę być dziko bezczelny i mocny, jak tur.
Pani dużo ma w sobie z rozpalonej Zuluski.
Pani usta się śmieją i mówią: toujours!

Pani dzisiaj się marzy... jakiś sen o wikingu...
Purpurowe ekscesy niewyspanej Ninon...
Takie, jak Pani, bierze się w pędzącym sleepingu
Na poduszkach pluszowych rozebraną i mdłą.

I, wsysając się w piersi Pani ostro-mdły zapach

W końcach palców poznaje się budzący się wstręt
Do tych kobiet, co dają się na brudnych kanapach
Karmelkowo-lubieżne i pokorne, jak sprzęt.

W Pani spazmach być musi coś z sapiących ekspresów.
Pani nogi falują tak lubieżnie i zło.
W Pani mieszka księżniczka księżycowych ekscesów
I członkini zrzeszenia dla dam comme il faut.

A chce Pani? Zerwiemy raz z tą wszystką hołotą!
Polecimy naoślep w samochodzie, jak w śnie.
U podjazdu na dole niecierpliwi już motor
Ofutrzony mój szofer w swoim czarnym pince-nez.

Zeskoczymy po stopniach i zatrzasną się drzwiczki.
Wszystko zmiesza się razem — to co przed i co po...

Z pocałunków na rękach będziesz mieć rękawiczki
I z mussonu rajera na swoim chapeau!

Zatwostepią latarnie w oszalałym rozpędzie.
Zamigocą się domy i osuną się wdół.
Pójdą słupy i słupy i kosmate gałęzie,
Samym lotem z łoskotem rozcinane przez pół.

A w ustronnym salonie kiedyś późno wieczorem,
Kiedy będzie znów jasno i wesoło i źle...
Blady lokaj we fraku nasze trupy z kawiorem
Poda sennie na tacy wytwornemu milieu...



INTERMEZZO



Czy widzieliście oczy małego,
wystraszonego psa, rozgniecionego przez
automobil ciężarowy, — duże okrągłe
śliwki, maczane w tomatach?...



PRZEJECHALI
 — Kinematograf —




Piegowata służąca w białej bluzce w groszki.
Ktoś wysmukły, z rajerem.
— Przyjedziesz?... — „Nie mogę...”
Hooop!!
Samochody. Platformy. Dorożki.
Kinematograf szprych
Z kółłomotem gruchotał po wyschłym asfalcie.
— Poczekaj... — „Nie, nie, nie proś, bo mogłabym ulec..”
Dzyn! Dzyn!!
Tramwaj czerwony wytoczył się z alej.
Jeden. Dwa.

Minęły się w przelocie, dystansując drogę.
Złowieszczy śpiew szlifowanych szyn...
Mały człowiek w burym palcie...
Trrrrrach!!!
Stoppp!!
Hamulec!
Aaaaaaaaaa!!
Przejechali! Przejechali!!



LILI NUDZI SIĘ



Na kuszetce, przykrytej skórą jaguara,
Słomianowłosa Lili
Z oczami fiołkowo-czarnymi, jak chinka,
Zwinięta w kłębek czyta Maeterlincka,
Cedząc przez białe zęby srebrny dym cygara.
U jej nóg, na szerokiej, śniegopłatej kozie,
Olbrzymi ryżobiały Saint-Bernard
Napoleon
W wyczekującej pozie
Drzemie.

Leniwa czyhająca cisza popołudnia...

Książka z szelestem upada na ziemię.

Lili ziewa, jak kot.
Przeciąga się długo, żmudnie...
Siada,
Miniaturowe stopy opierając o psa...
Jest „interesująco” blada,
O ustach barwy karminowej szminki.
Może trochę za szczupła w ramionach.
Ma drobne, dziecinne plecy
I długie, linijne nogi dziewczynki
Lubieżnie-miękkiej modelacji Ropsa.
Siedzi zapatrzona w okno.
Za oknem deszcz pada.
Drzewa mokną.
Jesień...
Ludzie chodzą w kaloszach po błocie...

Lili jest zimno.
Ściąga z oparcia czarny szal fokowy
I otula się nim po szyję.
Jest, jak małe dzikie kocię.
Miękkie. Drapieżne. Niczyje.

W salonie na zegarze wolno bije druga...
W klatce nad drzwiami,
Walcząc ze snem,
Wielka zielona papuga
Krzyczy swoje wieczne:
„Je vous aime!”

Napoleon macha ogonem.
Łasi się.
Podaje łapę.
Lili głaszcze go miękko, z odwróconą głową...
Nagle pies ze skowytem odskoczył dwa łokcie
I wtulił się w kąt, za kanapę.
Lili śmieje się krótko, nerwowo,
Oglądając pod światło różowe paznokcie....

Zaciąga się cygarem.
Dymi.
Chłoszcze szpicrutą swoje boskie uda.
Dym sączy się.
Znika.
Wije się, jak szeroka, popielata smuga.
Aż układa się w górze

Literami:
NUDA.

Cicho.
Zegar cyka.
Krzyczy papuga.

Lili zdaje się nagle, że jej pokój ziewa...
U jej nóg
W fałdach spływających tkanin
Szeregiem kart otwartych ziewał Siewieranin.
Pod ścianą z płytkiej, wymoszczonej niszy
Pianino szczerzyło zęby swych klawiszy.
W wazach ziewały kwiaty senne, jak zatrute...
Lili wstaje.
Mnie w ręku szpicrutę.
Tremo odbija ją mętnie.
Podchodzi do okna.
Za okna firanką różową
Pochmurny dzień jesienny nudził się deszczowo...
Paszczami bram ziewały senne kamienice...
Milczy.

Psa, co się powlókł za nią, potrąciła nogą.
Patrzy długo na ulicę.
Ulica pusta.
Jakby ludzie wymarli.
Nikogo...
Dzwoni.
W drzwiach staje czarny, glansowany Charli...
Chwila — Oczekiwanie — Za oknem deszcz leje...

„Podać mi auto. Pojadę w aleje!”



WIOSNA



Jarosławowi Iwaszkiewiczowi

Okrągli gentlemani w zielonych szapoklakach
Na okarynach grają lisztowskie „Funerailles”.

Na brudnym płocie wisi mój jasnożółty plakat.
W kawiarni na werandzie kakao pije Maj.

Ulicą idą wolno dwa długie sznury pensji.
Na płytach trotuaru jak brylant skrzy się dżet.

Spojrzenia powłóczyste przez przymrużone rzęsy
Soczyste są, jak likier i pachną Coeur de Jeanette.



PROZOWIERSZEM



Od zielonej lampy
na białym obrusie
kładą się półkola
ekstatyczne.
Chryzantemy milczą.
Pianino słucha.
Biały mops na pomarańczowym taburecie.
Granatowe niebo jest usiane gwiazdami, jak sztandar amerykański.
Z okna trzeciego piętra wyjrzał lunatyk i nie spotkawszy księżyca wrócił w łoże małżeńskie, jak przyzwoity obywatel.

A księżyca niema. —
Księżyc ma stosunek z kotem na dachu sąsiedniej kamienicy.
Zegar cyka:
Już - czas. Już - czas.
Teraz wrócę już zaraz ze swojego koncertu,
pełen owacji,
recytacji
i wibracji,
jak potrącona mandolina.
Kiedy wbiegnę po schodach i stanę na progu.
mops ugryzie mnie w łydkę,
a ty podniesiesz się wolno ze swojego maleńkiego, utulnego fotelika.
Będziesz wyższa i smuklejsza niż zwykle,
a po końcach loków, co ci spadają na szyję, poznam, żeś na mnie czekała.
Dlatego powiem jaknajobojętniej:
„Dzieńdobry.”
I — „Śliczna pogoda...”
A potem — „Strasznie mi się chce pić.”

Wtedy ty podejdziesz do mnie zupełnie blizko-blizko
i bez słowa podasz mi swoje małe,
wykrojone,
ładne
usta.
Pochylam się nad nimi i piję,
aż powoli lampa, mops i porcelanowy Paderewski zaczynają tańczyć jakiegoś dziwnego cake-walka,
coraz prędzej, coraz prędzej,
a pośrodku tego wszystkiego
siedzi wielki czarny kot z zielonymi fosforyzującymi oczyma,
które znam tak dobrze.
Ale potrochu i te oczy zaczynają się powlekać lekką, puszystą mgłą,
a skądś zdaleka,
z zaświatów
słyszę cichy, mistyczny szept,
jak szelest strun
wieczorem.

— Zanieś mnie na otomanę... —



ŚNIEG



Białe kwiaty gdzieś na korsie... może w Nizzy...
Kołowieje — Cichopada — Białośnieży.
Chodzą ludzie miękkostopi po ulicy,
Końca nosa im nie widać z za kołnierzy.

Uśmiechnęły się panienki w białych lisach
I podniosły wązkie palce aż ku ustom...
Był ktoś biały, co niebieskie listy pisał...
Było cicho. Było dobrze. Było pusto...

Z okna domu ponurego, jak „Titanic”,
Zaechowiał i wysączył się, jak trylik,

Płacz zmęczonej prostytutki, której stanik
Zafarbował ogniokrwisty hemofilik.

Ktoś się nagle chciał roześmiać, ale nie mógł...
(Oczy cichych czasem chłodne są jak marmur)
Czyjeś ręce pochyliły się ku niemu
Z łyżką ciepła, kochaności i pokarmu.

A ulicą chodzi siwa Matka Boska,
Szuka Żalu, Zrozumienia i Pokuty...
Po witrynach, po parkanach i po kioskach
Jaskrawieją rozrzucone moje „Buty”.

Chcesz? — będziemy dziś przy gwiazdach tańczyć nago...
Daj mi dotknąć swoich miękkich ust-atlasów...

...Polecimy na Bleriocie do Chicago
jeść o zmierzchu słodki kompot z ananasów...



SPACER



Śpiew propeliera do słów Heredji,
Kiedyś zgubionych w smaltowej mgle...
Grałem jej jedną z moich komedji
W ekstrapowietrznem tylko-en-deux.

Słońce do głowy biło ekstazą.
Słowa spływały w jeden refrain.
Obserwowała mnie bezwyrazo
Z pod tangoszalu przez face-à-main.

Nie wiem czy brała, com mówił, serjo.
(Dwie lekkie linje w kącikach warg...)
Pod nami warczał rytmiczny Bleriot
I wiatr całował błękitny kark.



MIASTO
— Syntezja —



1.
Noc zimna.
Zła.
Przejmująca. Czarniawa. Chłodnista.
Nie widać ani źdźbła.
Deszcz leje, jak z cebra.
Na rogu policjant-statysta
Pod połę karabin podebrał,
Otulił się ceratowym płaszczem
Chodzi wolno, błyszczący, jak widmo,
Deszcz mu spływa z kaptura na oczy.
Po twarzy go chlaszcze.
Moczy.

Bębni po ceracie woda.
Raz... raz... pach-pach-pach... raz...
Woda...
Eh, czas!!
Psa wygonić szkoda!
Bieda nadała-ż!
Bębni, bębni po ceracie woda.
Brzęczy cicho podwiązany pałasz.
Deszcz... deszcz... deszcz... po butach chlupie...
Chodzi wolny, zziębnięty, miarowy,
Zatrzymując się przy każdym słupie
Posterunkowy.

Z dalekiego czarnego zaułka
Zawarczało — zadudniło — zajękło.
Zabłysnęły dwa czerwone kółka.
Wynurzyło się spóźnione auto.
Pędzi, pędzi środkiem, jak burza.
Przeleciało z hukiem po kałużach,
Obryzgało od butów do głowy,
Zostawiło w nosie swąd niezdrowy
I na wargach smak kwaśny, jak ocet.

Jeszcze zdala się trąbką rozlega...
— Też djabeł dał to!
— Będzie się włóczył po nocy!
— Elegant!

A tam znów dwuch.
Wzięli się pod ręce.
Zachlapani po brzuch.
Dobrze cięci.
Idą prosto środkiem —
Nie skręcą.
Brzuchy naprzód wypięli, jak tanki.
Tylko patrzeć zrobią burdę.

Na rogu dom.
Jasno oświetlony.
Różowe firanki.
Ciepło. Przytulnie. —
Burdel.

2.
Na dole w dużej, oświetlonej sali
Z pluszowych bordo mebli pokrowce zdjęte.

Dwaj młodzieńcy, jeden starszy
Czekali.
Wszystkie panienki zajęte.
Siedzą mroczni. Milczą.
Noc ciemna. Dżdżysta.
Pali się elektryczny żyrandol.
Na pianinie student jurysta
Gra powolnie, rozmarzająco
Farandolle...
I pada deszcz...
Eh, życie!..

3.
Jak grywałem ja ci, Stasiu,
Griega, Mussorgskiego,
Powiedziałaś ty mi, Stasiu,
— Nie klej naiwnego. —
Oj, Stasiu, Stasiu,
Nie klej naiwnego.

Jak czytałem ja ci, Stasiu,
Błoka z Tetmajerem,

Powiedziałaś: — Kup mi lepiej
Kapelusz z rajerem. —
Oj, Stasiu, Stasiu,
Kapelusz z rajerem.

Jak uczyłem ja cię, Stasiu,
Składni, Geografji,
Powiedziałaś: — Chciałbyś darmo.
Każdy tak potrafi. —
Oj, Stasiu, Stasiu,
Każdy tak potrafi...

4.
Za portjerą,
Po schodkach,
Na górze
Zabiegały przyśpieszone kroki...
Głosy... Głosy... Gwar... Rumot... Stąpania...
Co?.. Policja?.. Obława?.. Rewident?..
Niee. Nic, nic.
Maleńki incydent...
Z pokojów wychylają się goście przygodni.
Przysłuchują się...

Skandal poczuli.
Na korytarzu stoi łysy staruszek
Bez spodni
I krzyczy.
Dziewczyna rozczochrana, w koszuli,
Wtuliła się w kąt za schody —
Jęczy:
— Nie mogę już...
— On mnie zamęczył... —
Staruszek zaspany
Mruga w świetle oczkami szklistymi od sadła
I krzyczy wkółko:
— Trzymajcie ją! Trzymacie!..
— Ona mnie okradła!... —
— Co-o?.. Kto pana okradł? Gdzie pana okradli?!
— Pijany! Warjat!...
— U nas jeszcze nie było wypadku... —
Ucichło. Ucichło.
W czarnej nocy gdzieś dzwonił telefon:
— Halloo! Dziewiąty komisarjat... —

5.
Deszcz mży. Zacina.
Chłodny. Miarowy.
Moknie na rogu
Posterunkowy.
Naciągnął kaptur.
Okrył się płaszczem.
Deszcz go natrętny
Po twarzy chlaszcze...
I gwiżdże wiatr.

Z czarnego gardła ulicy,
Z samego spectrum
Z sykiem rozdarł ciemności
Żółty reflektor.
Szeleści woda.
Wicher powiał.
Pędzi karetka pogotowia.
Wymościła światłem drogę.
Widno...
Pędzi cicho, bez szelestu.
Węszy po ulicach,

Jak widmo.
Gdzie?.. Gdzie?.. Może tu?..
Tuu — tuu — tuu...

6.
Znowu ucichło.
Deszcz lunął gęstszy.
Zegar na wieży wybił trzy.
W imię Ojca i Syna!!
A to co?!..
Na skręcie ulic
Lampy migocą.
Lampy. Lampy. Lampy.
Wysypały z za węgła łańcuchem.
Białe. Oszalałe.
Biegną gdzieś, uciekają gdzieś, lecą parami
Ulicami. Bulwarami.
Nie zakręcą ani razu.
Raz — dwa — trzy! Raz — dwa — trzy!
Idzie mazur.
Para za parą! Para za parą!
En avant!

Eh, zimno!
Przeleciały armją szybką, stulicą
Nad zziębniętą ogłupiałą ulicą.
Zarzuciły łyse głowy
Na bakier.
Żegna się w trwodze posterunkowy
I spóźniony fiakier.
Popędziły dalej w tańcu
Wywijany, długi łańcuch,
Ulicami.
Zaułkami.
Bulwarami.
Zapędziły się na most nad rzekę.
W wodzie szarej i sinej
Przeglądają łysiny.
Lampy. Lampy. Lampy...
Na moście stał jeden,
Trzymał się rampy,
Wymiotował w czarną wodę żółte bluzgi.
Blask mu oświetla żółty profil starczy...
Pod mostem woda bulgoce.
Przewala się. Jęczy.

Wzdycha i warczy.
Woda.

7.
Na piaszczystym nadbrzeżu stłoczyły się lampy.
Każda 300 świec.
Zaroiły się lampy.
Wiec.
Na brzegu mokną sieci zatknięte na wiosła.
Tam, dalej nieco,
Kilku ludzi. Z latarniami.
Policjant.
Pochyleni nad czemś czarnem, bezkształtnem.
Świecą.
Co?...
Woda przyniosła.
Męty...
Kobieta. Twarzy nie rozpoznać.
Zzieleniała. Cuchnąca. Tragiczna.
Brzuch wydęty.
Ciężarna. W dziewiątym miesiącu.
Z ubrania fabryczna.

Odwrócili głowy chłopi,
Rybacy.
— Nowina!...
— Mało to się kurw topi...

8.
Zimny deszcz.
Sina rzeka.
Woda.
Jęczy. Bulgoce. Narzeka.
Zerwała śluzy.
Wzdyma się. Przybrała groźna.
Toczy z pluskiem czarne bańki.
Po brzegach, bokiem,
Migają domy. Czarne. Pokrzywione.
Gruzy.
Szczerzą zęby ślepych okien.
U Czarnej Mańki
Widno.
Zalatuje harmonja. Wesoło.
Deszcz ścieka...
Eh, dola!...

Płacze, beczy harmonja zdaleka.
Przyśpiewuje.
— Poszła dzieucha do miasta.
— Um-ta-ta. Um-ta-tá-ta-ta.
— Powróciła brzuchata.
— Um-ta. Um-ta. Um-ta-ta-tá.
— Oj ty wodo, wodo czarna,
— Śmiertelne kochanie.
— Oj przytulisz ty mnie, wodo,
— Na ostatnie spanie!
— Um-ta. Um-ta. Um-ta-ta-tá.
— Na ostatnie spanie...

9.
Deszcz tnie miarowy.
W szyby wodą pluje.
Chodzi, chodzi na rogu posterunkowy,
Co się zatrzyma — nasłuchuje...
Nic.
Okna zapuściły sztory.
Tam, w hotelu,
Światło całą noc się pali.


Ktoś chory.
Po doktora posyłali.
Przez okno widać czasem wysmuką szatynkę.
Ciemny, głuchy cały parter...
Na trzecim piętrze światełko. —
Starszy pan zwabił do siebie 7-ioletnią dziewczynkę
I gwałci ją na fotelu.
Dziecko ma oczy szeroko rozwarte...

Na rogu posterunkowy chodzi
Tam i napowrót. Tam i napowrót.
I patrzy w czarne okna.
Z za węgła podpatruje go złodziej.
Deszcz pada.
Mokną...

Ciemno. Cicho. Czarno.
Nikt się nie ozwie, nie zbudzi.
Pracuje, pracuje w nocy
MIASTO — FABRYKA LUDZI.
Przewracają się w łóżkach podlotki.
Straszno. Zaparło dech.

Śni im się pierwszy, taki słodki,
Taki bolesny grzech.
Czernieją okna. Wszystko śpi.
Szaaa!... Czyjeś kroki za bramą...
Po burdelach, hotelach, po chambre garnie
Tysiącem tłoków w rytmie krwi
Pracuje gigantyczne Dynamo.
Na kilometry sienników rozparło się Miasto —
Wielki, parzący się kurnik.
Będzie miał jutro robotę
Ze swoją armją krościastą
Dyżurny lekarz skórnik.
Po poczekalniach, po lecznicach
Przepastnych, jak lejki,
Po ambulatorjach szpitali —
Długie, pstre, nieskończone kolejki,
Jak wielka taśma słucka.
Czarny robociarz i biały bankier
Z bijącym sercem
Czekali.
— N-tak... Twardy szankier...
— Sprawa ludzka..


10.
A deszcz pada.
Deszcz pada
Drobniutki.
Aksamitny.
Błękitny.
Powietrzny.
Nad rynsztokiem siadły w szereg smutki.
Płaczą płacz swój odwieczny...
Ulicami chodzi cisza, chodzi.
W czarne okna przez szyby zagląda.
W czarne okna, zamknięte, jak groby.
Wspina się na palców koniuszkach.
Twarz do szyb zapotniałych przyciska
I patrzy... —
Białe rozczochrane łóżko.
Rozrzucone części garderoby.
Pod łóżkiem nieodzownie zwykły sprzęt złowonny...
Na spoconem czole prostytutki
Spoczęły w ciszy tingl-tanglu
Palące usta Madonny.



INTERMEZZO



Zielone są ręce moje,
i zielone są oczy moje,
i zielone są rzęsy moje,
jak peperment...
Biała nuda usiadła w kucki na czarnym dywanie i podaje mi fajkę nabitą antypiryną.
A ze ściany vis-a-vis łysy, wyuzdany zegar uśmiecha się do mnie z wyrazem najdwuznaczniejszych propozycji...



PODRÓŻNICZKI


Towarzyszkom podróży na wszystkich
kolejach świata — poświęcam.

O podróże jednostajne na strzyżonym miękkim pluszu...
Wczoraj Marna, dzisiaj Wołga, jutro może Jan-Tze-Kiang...
Patrzę w oczy smutnej pani w fiołkowym kapeluszu
I już kocham się, jak sztubak, taki duży, sławny pan.

O wytarty plusz poduszki dosyć szorstkie wsprzeć policzki,
Turkot ciszę ukołysze, wszystko będzie, jak przez mgłę.

I znów przyśnią mi się usta długorzęsej podróżniczki
Całowane gdzieś wieczorem koło Moskwy czy Louvain...

Przyjdą myśli wypłowiałe, jak dalekie sny o damach.
Tych, co kiedyś mnie kochały, zapomniały... może czas?...
Panieneczki złotogłówki zmysłowieją w oknoramach,
Ostrym wiatrom się oddają z całej siły, pierwszy raz.

Może śnią im się w wiatrakach baśniejące złotozamki...
Pociąg czhał przez pola wężem z siłą 400 HP...
Panieneczki złotogłówki obudziły w sobie samki,
Z przymkniętymi powiekami leżą wparte w kąt coupé.


Znowu zacznie się sonata, tylko nie ta nasza, Jana.
Moja biedna, moja cudza, biała matuś małej Li...
Coś podkradnie się do okna, jakaś bajka Kellermana,
Będzie patrzyć niewidziana w tańcu spermy, ciał i krwi...

Może jestem trochę senny?... Może jestem trochę chory?...
Niestrawiony, pieprzny obiad wywołuje refleks żal...
W rozdziawioną paszczę nocy depeszują semafory:
Jadę, król, do Polinezji, na swój autorecital!



NIC













MARSZ



Siostrom od św. Samki.

Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
Tutaj. I tu. I tu. I tam.
Jeden. Siedm. Czterysta-cztery.
Panie. Na głowach. Mają. Rajery.
Damy. Damy. Tyle tych. Dam.
Tam. Ta. To tu. To tu. To tam.
W willi. Nad morzem. Płacze. Skriabin.
Obcas. Karabin. Obcas. Karabin.
Ludzie. Ludzie. Ludzie. Do bram.
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.

Tam. Tam. Dalej. Za kantem.
Pani. Biała. Z pękiem. Chryzantem.

Pani. Biała. Czekała. W oknie.
Kwiat. Spadł. Kapnie. Na stopnie.
Szli. Szli. Rzędem. Po rzędzie.
Tam. I tam. I dalej. I wszędzie.
Młodzi. Zdrowi. Silni. Jak byki.
Wozy. Wiozły. W kozły. Koszyki.
W tłumie. Dziewczyna. Uliczna. Stała.
Szybko. Podbiegła. Pocałowała.
Ach! Krzyk. Tylko. To jedno.
Kwiaty. W pęku. Na ręku. Więdną.
Wolno. Cicho. Padają. Płatki.
Wdół. Na bruk. Na konfederatki.
Eh! Pani. Pani. Biała.
Kurwa. Prosta. Przelicytowała!
Nam. Nam. Dajcie. I nam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.

Panie. Panny. Panowie. Konie.
Jedzie. Dzwoni. Auto. W melonie.
Praczki. Szwaczki. Okrzyki. Kwiatki.
— Chodźmy. Panna. Do. Seperatki. —
Panna. Płacze: — Idą. Na wojnę.

Takie. Młode. Takie. Przystojne. —
Rzędem. Za rzędem. Z rzędem. Rząd.
Wszyscy. Wszyscy. Wszyscy. Na front.
Eh by. Było. Młodych. Mam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.

Ktoś się. Rozpłakał. Ktoś. Bez czapki.
Liście. Kapią. Jak gęsie. Łapki.
W parku. Żółknie. Gliniany. Heros.
Chłopak. Z redakcji. Pali. Papieros.
Ktoś. Ktoś. Upadł. Nagły. Krwotok.
Ludzie. Ludzie. Skłębienie. Potok.
Co?... Co?... Leży... Krew...
Łapią... Kapią. Liście. Z drzew.
— Puśćcie! Puśćcie! Puśćcie! Ja nieechcę! —
Kurz. Kłębem. W zębach. Łechce.
Krzyk. Popłoch. Włosy. Drżą.
Krew... W krwi... Pachnie. Krwią...
Tam. Tam. Poszli. Pobiegły.
Duszno. Pusto. Usta. O cegły.
Tu. I tu. I na rękach. Krew.
Bydło! Dranie! Ścierwy! Psia krew!

Eh tam! Gdzie już. Nam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.

Poszli. Przeszli. Ile tu. Kobiet.
Panie. Idą. Gotować. Obiad.
Ktoś. W żałobie. Nie wie. Gdzie. Iść.
Stanął. Stoi. Ogląda. Liść.
Podniósł. Z drogi. Pomięty. Kwiatek.
Tyle. Panien. Tyle. Mężatek.
Tyle. Przeszło. Tyle ich. Szło...
Słońce. Świeci. Żółto. I mdło.
Zaraz... Zaraz... Zaraz wam... Zagram...
Panie. W kawiarni. Piją. Mazagran.
Wieczorem. W domach. U św. Samki.
Przed. Matką Boską. Paliły się. Lampki.



TANGO JESIENNE


Z. K.

Jest chłodny dzień ponsowy i olive.
Po rżyskach węszy wiatr i ryży ceter.
Aleją brzóz przez klonów leitmotiv
Przechodzisz ty, ubrana w bury sweter.

Od ściernisk ciągnie ostry, chłodny wiatr.
Jest jesień, szara, smutna polska jesień...
Po drogach liście tańczą pas-de-quatre
I po kałużach zimny ciąg ich niesie.

Dziś upadł deszcz i drobny był, jak mgła.
W zagonach błyszczy woda mętno-szklista.

Wyskoczył zając z mchów i siadł w pół pas,
Słońcempijany mały futurysta.

Po polach straszą widma suchych iw,
A każda iwa, jak ogromna wiecha...
Aleją brzóz przez klonów leitmotiv
Przechodzisz ty samotna, bezuśmiecha...

I tyle dumy ma twój każdy ruch
I tyle cichej, smutnej katastrofy,
Gdy, idąc drogą tak po latach dwuch
Ty zcicha nucisz moje śpiewne strofy...



BUT W BUTONIERCE



Zmarnowałem podeszwy w całodziennych spieszeniach,
Teraz jestem słoneczny, siebiepewny i rad.
Idę młody, genjalny, trzymam ręce w kieszeniach,
Stawiam kroki milowe, zamaszyste, jak świat.

Nie zatrzymam się nigdzie na rozstajach, na wiorstach,
Bo mnie niesie coś wiecznie, motorycznie i przed.
Mijam strachy na wróble w eleganckich windhorstach,

Wszystkim kłaniam się grzecznie i poprawiam im pled.

W parkocieniu krokietni — jakiś meeting panieński.
Dyskutują o sztuce, objawiając swój traf.
One jeszcze nie wiedzą, że, gdy nastał Jasieński,
Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff.

One jeszcze nie wiedzą, one jeszcze nie wierzą.
Poezyjność, futuryzm — niewiadoma i X.
Chodźmy biegać, panienki, niech się główki oświeżą, —
Będzie lepiej smakować poobiedni jour-fixe.

Przeleciało gdzieś auto w białych kłębach benzyny,
Zafurkotał na wietrze trzepocący się szal.
Pojechała mi bajka po za góry doliny
I nic jakoś mi nie żal, a powinno być żal...

Tak mi dobrze, tak mojo, aż rechoce się serce.
Same nogi mnie niosą gdzieś — i po co mi, gdzie?
Idę młody, genjalny, niosę BUT W BUTONIERCE,
Tym co za mną nie zdążą echopowiem: — Adieu! —



NA BIS.



Czytały mnie białe panienki
Z podkrążonymi oczyma
I podkreślały ołówkiem
Pornograficzne stroniczki...
Ja jestem małym lift-boyem,
Którego nikt nie trzyma...
Ja jestem małym lift-boyem
W domu ponsowej księżniczki.

Na 120 piętro
Wożę jej bladych kochanków.
Wożę naiwnych kochanków

Do zamku Chryzolindy.
A potem czekam za drzwiami,
Czekam cierpliwie poranku.
A potem strącam każdego
W zieloną przepaść windy...

Ja jeżdżę tam i napowrót.
Ja jeżdżę tam i napowrót.
Ja nie śpię nigdy we dnie.
Ja nie śpię nigdy w nocy.
Szeregi nowych kochanków
Pukają ciągle do wrót
I nikt nie pyta, dlaczego?
I nikt nie krzyczy, pomocy!

Bezszumnie chodzi winda
Ciągle i ciągle głodna.
Bezszumnie wchodzą ludzie.
Bezszumnie trzaskają drzwiczki.
Dopiero tego wieczoru,
Kiedy nie dojdzie do dna,
Mnie będzie wolno nareszcie
Przekroczyć próg księżniczki...

Czytały mnie chore dziewczynki,
Jak bajkę z różowej feerji.
Czytali mnie starsi panowie,
Spierali się z sobą czasem...
Ja jestem małym lift-boyem
W szytej, złocistej liberji.
Ja jestem małym lift-boyem
Z szerokim czerwonym lampasem...

Czytali. Czytali. Czytali.
Kiwali głowami do taktu.
Ścierali się z sobą czasem.
Miarowo. Rytmicznie. Na głos...
I jak tu nie tańczyć na głowie,
Kiedy świat jest cudowny? I jak tu...
Panowie, Panowie, pozwólcie!
Ja chcę pocałować was w nos!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.