Brühl/Tom pierwszy/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Brühl
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.



Było to w pierwszych dniach lutego 1733 roku. Z rana powrócił Fryderyk z łowów w Hubertsburgu, a z nim nie odstępny Sułkowski. Na wieczór przypadało przedstawienie w operze, i nieporównana Faustina śpiewać miała. Królewicz jak ojciec był wielbicielem jéj głosu i wdzięków. Czarodziejka trzęsła dworem, tyranizowała swe współzawodniczki, wypędzała tych co się nie mieli szczęścia jéj podobać, a gdy raczyła podnieść głos, w sali było ciszéj niż w kościele, i ktoby kichnął, mógł być pewien że w niéj śmiertelnego miéć będzie nieprzyjaciela. Grać miano Cleofidę, Fryderyk królewicz cieszył się zawczasu.
Godzina była poobiednia: odziany jedwabnym przepysznym szlafrokiem, królewicz w fotelu z fajką siedząc, trawił z uczuciem tém błogiém, jakie daje posłuszny żołądek i wytworna kuchnia.
Naprzeciw niego stał Sułkowski. Kiedy niekiedy królewicz spojrzał na przyjaciela, uśmiechnął się mu i nie mówiąc słowa, znowu dym wonny ciągnął.
Przyjaciel a sługa patrzał z pociechą na ubłogosławionego pana, w milczeniu dzieląc się szczęściem jego.
Twarz młodego królewicza była rozpromieniona, ale z obyczaju i usposobienia, gdy był najszczęśliwszym, mówił jak najmniej: dumał. Nikt nigdy nie dowiedział się o czém. Czasami spuszczona głowa podnosiła się. Spoglądał w Sułkowskiego jak w tęczę wlepiając oczy, Sułkowski odpowiadał mu wzrokiem, i odzywał się.
— Hm! Sułkowski?
— Jestem.
Kiwnął głową i na tém się kończyło. Kwadrans upływał, królewicz odmienił pytanie i wołał go po imieniu, po włosku pieszcząco. Hrabia odzywał się świadcząc o sobie, i znowu następowało wymowne milczenie.
Mówił bardzo rzadko i to gdy był zmuszonym, nie lubił nic nie spodzianego. Życie powinno dlań było płynąć cichém korytem jednostajnie, nieprzerwanie równém.
Poobiednie godziny gdy nikogo nie przyjmował, lub tylko poufałe i najulubieńsze osoby, najmilsze mu były. Z rana musiał przyjmować, słuchać, stać, kłaniać się, podpisywać, czasem się dziwić a niekiedy trochę pogniewać. Po tych wysileniach spoczynek popołudniowy rozkoszném był wytchnieniem. Jeśli nie było teatru, wieczorem szedł do Józefiny, słuchał muzyki marząc błogo, i wieczerzą dzień się kończył.
Nigdy mniéj trudnego do zabawienia pana nie mieli dworacy. Starczyło mu, byle dzień jeden do drugiego był jak dwie krople wody podobny.
Właśnie poobiednia rozpoczynała się siesta i królewicz fajkę palił już drugą, gdy Sułkowski przez okno cóś spostrzegłszy, chwilę się zawahał i powoli się skierował ku drzwiom. Oczy królewicza poszły za nim.
— Sułkowski! — odezwał się cicho.
— Natychmiast wracam — odparł biorąc za klamkę hrabia i wysunął się. W przedpokoju dwaj paziowie i służba czekała.
— Nikogo nie wpuszczać bezemnie — odezwał się Sułkowski: wszystkie głowy się skłoniły.
Sułkowski wyszedł, przebiegł prędko wschody i we drzwiach stanął zdziwiony.
— Brühl? ty tu?
Okręcony futrem, w czapce na uszach, śniegiem obsypany, zziębły, zmęczony stanął przed nim w istocie ulubieniec Augusta II, blady nieco i pomięszany. W dziedzińcu widać było powóz, którego konie okrywała buchająca z nich para; pocztylioni zmęczeni pozsiadali z nich i stali jak rozbici ledwie się trzymając na nogach.
Na zapytanie, Brühl nie odpowiedział nic, oczyma wskazywał tylko że co najrychléj chce wnijść i spocząć. Przybycie to tak cóś tajemniczego miało w sobie, tak dziwnego, iż Sułkowski mocno poruszony co prędzéj ku sali dolnéj pospieszył. Służba dworska zobaczywszy Brühla cisnęła się do niego, odprawiał ją skinieniem ręki; on tylko sam i Sułkowski weszli do gabinetu. Brühl szybko począł z siebie zrzucać ubranie. Hrabia stał czekając choć słowa.
— Brühl, na miłość bożą... z czém przybyłeś?
Jakby nie słyszał pytania, wszedł roztargniony Brühl do gabinetu i na pierwsze krzesło się rzucił, rękę sparł na stole, twarz była ułożona aby wyrazić smutek i przerażenie. Przed nim stał ulubieniec królewicza z widocznym niepokojem i trochą niecierpliwości.
Duma nie dozwalała mu nalegać... czekał podparłszy się obok.
Brühl wstał i westchnął, obejrzał się wkoło, jakby z rozpaczą, załamał ręce i zawołał:
— Król a pan mój najmiłosierniejszy nie żyje!
Po twarzy Sułkowskiego jak błyskawica przeleciało wrażenie do określenia trudne, trwoga i radość zarazem; ruszył się jak gdyby chciał już biedz i wstrzymał.
— Nie przybył przedemną żaden kuryer z Warszawy?
— Nikt.
— Nie wiecie więc nic? Królewicz?
— Nie domyśla się ani przeczuwa — rzekł Sułkowski, i powtórnie ruszył się jakby iść chciał, a po namyśle zawrócił.
— Należy natychmiast oznajmić o tém królewiczowi — odezwał się — lecz jakże się to stało! Król był zdrów...
Brühl wzdychał ciężko.
— Szesnastego przybyliśmy do Warszawy — rzekł cicho. Drogę mieliśmy niegodziwą, miejscami śniegi, to znowu roztopy i błoto. Król był znużony, zniecierpliwiony, ale zobaczywszy Warszawę, wyjaśniła mu się twarz nieco. Przodem wysłaliśmy kuryerów, przyjęcie było świetne, mimo szkaradnéj pory, działa grzmiały, regiment wielkich muszkieterów wystąpił. Wyglądał wspaniale. Kareta zatrzymała się przed gankiem pałacu saskiego. W chwili gdy król wysiadał, uderzył się o stopień w toż samo miejsce, które go zawsze dolegało, gdzie Weiss odjął mu wielki palec. Ujrzeliśmy go zbladłym i opierającym się na lasce, dwóch paziów poskoczyło podać mu ręce i tak przyprowadziliśmy go do pokojów, w których go oczekiwało duchowieństwo, senatorowie i panie.
Król musiał natychmiast usiąść i żądał od marszałka aby skrócono przyjęcie, gdyż czuje się znużonym.
Zaledwieśmy z nim weszli do sypialni, kazał natychmiast przywołać Weissa i lekarza, skarżąc się że czuje jakby ogień i wilgoć w nodze. Rozcięto but: pełen już był krwi. Weiss pobladł, noga nabrzmiała była i sina.
Pomimo to...
— Skracaj — zawołał Sułkowski, królewiczowi donieść kto może o twém przybyciu.
Brühl zbliżył się do niego.
— Hrabio — rzekł — zdaje mi się że nim cokolwiek przedsięweźmiemy, rozmówić się powinniśmy. Królewicz czule był przywiązany do ojca, to wrażenie jakiego dozna. Czyż nie należałoby go przygotować?
— Przygotować? jak?
— Jestem tego zdania — wyszeptał Brühl cicho — iż bez porady O. Guaryniego i królewiczowéj, nic przedsiębrać nie należy.
Sułkowski spojrzał nań ze źle pokrytém nieukontentowaniem.
— Ale, zdaje mi się — odparł — że królewicz w tém nie potrzebuje ani pomocy Najjaśniejszej królewiczowéj, ani duchownéj pociechy spowiednika.
— Jabym sądził... — rzekł zmieszany Brühl i spojrzał na drzwi.
Otwierały się one właśnie i O. Guarini wchodził. Zkąd się dowiedział tak rychło o przybyciu Brühla, trudno się było domyśléć. Szedł ku niemu milczący, z twarzą smutną mimo zwykłego jéj wyrazu, który mu trudno było pokryć: otwarł ręce szeroko, jakby go chciał uścisnąć. Brühl byłby może jedną z tych rąk ucałował, gdyby nie świadek nie potrzebny. Postąpił krok tylko i skłaniając głowę, rzekł:
— Król nie żyje!
Eviva il Re! — odpowiedział cicho Guarini podnosząc oczy do góry — wyroki boskie są nie zbadane.
— Wié już królewicz?
— Nie jeszcze — rzekł sucho Sułkowski, który na księdza rzucił wzrokiem nie zbyt przyjaznym, ani nawet tak pokornym jak Brühl i drudzy. Guarini téż jakby z umysłu nie zwracał się ku niemu.
— Życzeniem mojém jest oszczędzając o ile możność królewicza czułość — dodał Brühl — naradzić się z N. królewiczową.
Guarini skłonił głowę, a Sułkowski nieznacznie ramionami ruszył i na Brühla rzucił przelotne wejrzenie wyrażające niezadowolenie.
— Idźmy więc wszyscy do pani — rzekł sucho — bo chwili niéma do stracenia.
Brühl spojrzał na swój ubiór podróżny.
— Nie mogę się tak przedstawić — odparł — idźcie wy, panie hrabio z ojcem Guariniem; ja suknie każę przynieść do zamku i przebrać się muszę.
Sułkowski w milczeniu przyjął ten wniosek O. Guarini potwierdzając go skinieniem i zwrócił się ku drzwiom. Brühl padł na krzesło jakby się na nogach utrzymać nie mógł.
Dosyć niechętnie wysunął się za Jezuitą Sułkowski, zostawiając za sobą Brühla, który się sparł na ręku i zadumał.
Dumanie to i spoczynek wszakże, nie trwały tylko tyle czasu, ile potrzeba było, ażeby oba wysłańcy znikli w ciemnych przejściach pałacu; Brühl podniósł się żywo, prędko podbiegł ku drzwiom, otworzył je i okiem rzucił po sieni.
Kamerdyner stał jakby na rozkazy czekając.
— Proszę was, pazia Berlepsch’a do mnie, a żywo...
Ruszył się posłuszny sługa, a w pięć minut z pośpiechem wielkim i zadyszany, wbiegł chłopak w mundurze paziów królewicza.
Brühl stojący u drzwi, położył mu rękę na ramieniu.
— Berlepsch, ufasz mi, spodziewam się; nie pytaj jak i dlaczego, dostań się do pokoju królewicza i na własną odpowiedzialność, rozumiesz mnie: na własną odpowiedzialność, wypaplaj się że Brühl przyjechał. Ale prędko! Jeśli co przeszkodzi ci, to się już na nic nie zdało.
Roztropny chłopiec spojrzał w oczy mówiącemu, klamki nie puszczając z dłoni, nie odpowiedział słowa i wyszedł. Brühl na wszelki wypadek znać siadł u stołu i w rękach głowę zanurzył.
Cicho było dokoła, lecz najmniejszy szelest wywoływał w nim drgnienie. Na górze poruszyło się żywiéj, po wschodach słychać było żywe kroki: zbliżyły się one do drzwi i mężczyzna młody jeszcze, pięknéj twarzy, na któréj szyderstwo i ironia się wypiętnowały wyraźnie, ukazał się w progu. Zobaczył Brühla i powitawszy go dziwnie jakoś satyryczną excellencyą, odezwał się:
— N. królewicz przypadkiem uwiadomiony o przybyciu waszém, żąda abyście natychmiast przynieśli mu depeszę.
Brühl udawał zmieszanego.
— Nie jestem ubrany.
— Jak stoicie.
— Czy takie są rozkazy?
— Co do słowa.
Spojrzawszy jeszcze na swój strój Brühl ruszył się jakby zmuszony, nie mogąc utaić w twarzy się malującego pewnego zadowolenia.
W milczeniu szli oba na górę.
Otworzono drzwi, Brühl wszedł powoli ze smutkiem tak wyraźnym na licu i postawie, że królewicz, który jeszcze fajkę palił w fotelu, upuścił ją z rąk i powstał.
W téj chwili zamknęły się drzwi i Brühl padł na kolana.
— Przynoszę W. K. M. najsmutniejszą nowinę i pierwszy składam hołd u stóp nowego monarchy. Król, a pan nasz najmiłościwszy nie żyje...
Fryderyk stał przez chwilę jak osłupiały: zakrył sobie oczy.
Chwila milczenia była z obu stron: Brühl klęczał, Fryderyk dał mu rękę do pocałowania i wskazał aby się podniósł.
— Brühl, kiedy się to stało? jak się to stało?
— Dnia 1 lutego skonał król August Wielki na rękach moich, mnie powierzył ostatnią swą wolę, mnie oddał klejnoty koronne i papiery sekretne. Korony i precyoza i droższe nad nie akta przywożę sam i składam u nóg W. K. Mości.
Fryderyk podał mu rękę do pocałowania, Brühl schylił się, o mało nie pokląkł znowu i udał że płacze: chustką okrywszy oczy, zanosił się. Królewicz sięgnął także po chustkę i na prawdę po ojcu, którego kochał i czcił, rzewne łzy lać zaczął.
— Mów mi Brühl jak się to nieszczęście stało! — zawołał cicho.
Cichym głosem, przemagając wzruszenie począł opowiadać przybyły: przyczynę choroby, przebieg jéj cały, przytomność króla, stoicyzm i spokój z jakim umierał. Naostatek dobył z wielką pieczęcią list ostatni i złożył go na kolanach królewicza, który skwapliwie rozerwał kopertę. Był on pisany obcą ręką, podpis nawet widocznie cierpienie zmieniło, ale królewicz do ust go przyłożył.
Pismo zawierało pożegnanie, błogosławieństwo i polecenie synowi najwierniejszego, najlepszego ze sług, oddawcę ostatniéj woli. Królewicz spojrzał na Brühla i westchnął.
— Stanie się zadosyć żądaniu i radzie niezapomnianego rodzica! I ręce podniósł do góry.
List jeszcze na kolanach leżał roztwarty, Brühl stał w progu jeszcze, gdy wewnętrzne drzwi do komnat królewiczowéj prowadzące otwarły się i czarno ubrana Józefa, Sułkowski, ojciec Guarini procesyonalnie weszli.
Jakież było zdziwienie ich widząc królewicza we łzach, u drzwi Brühla w ubraniu podróżném, a na kolanach ów list ostatni rozpieczętowany.
Fryderyk łkając jeszcze rzucił się w objęcia żony, która płakała ale wedle prawideł hiszpańsko-austryackiéj etykiety, która i formę żalu i wyraz boleści przepisywała panującym i ich otoczeniu.
Sułkowski rzutem głowy dał poznać Brühlowi swe nieukontentowanie, zbliżył się doń i szepnął: mieliście czekać na nas.
— Królowi ktoś zdradził tajemnicę mojego przybycia; zawołano mnie: musiałem być posłusznym.
— Kto?
— Watzdorf.
Sułkowski zdawał się sobie notować to imię w pamięci.
Ciekawy obraz stanowiły zgromadzone tu osoby, wśród których prawdziwy żal tylko rysy królewicza wydawały. Nawykły czcić ojca, przywiązany do niego, przejęty jeszcze i stratą i jakąś obawą ciężaru jaki nań spadał, Fryderyk miał twarz zmienioną. Zwykle wypogodzona i spokojna, wykrzywiona była płaczem i bólem, który taić się nie myślał. Żal królewiczowéj Józefiny był przybrany więcéj niż rzeczywisty, a wiele uczuć i myśli z nim się mieszało. Na chwilę nie opuściła ją pamięć na swą godność i etykietę; Sułkowski był zadumany ponuro, jak ten, który przychodzi do władzy i rachuje jak z nią ma poczynać. Wielka pewność siebie nie opuściła go nawet w obec pani, któréj winien był poszanowanie. O. Guarini załamane trzymał pobożnie ręce pod brodą, głowę spuszczoną, oczy przymknięte, twarz skrzywioną wyrazem, który nadto dobrze odpowiadał chwili, aby nie był nieco wystudyowany. Brühl nie zapominając o tém, iż powinien był być pogrążonym w boleści, nie mógł się wstrzymać od biegania ukradkiem oczyma po twarzach, a najczęściéj spoglądał na Sułkowskiego. Zdawał się mierzyć oczyma współzawodnika.
Gdy królewiczówna kilką słowami pociechę starała się wlać w męża pogrążonego jeszcze w żalu, Sułkowski nie wyczekując dłużéj, ośmielił się zbliżywszy podać radę, aby zwołać najwyższych dostojników i dać znać uderzeniem we dzwony miastu i krajowi, że straciły Wielkiego Augusta.
Józefa spojrzała na natrętnego doradzcę z pewnym wstrętem, szepnęła mężowi coś, podała rękę i z całym majestatem swym skierowała się ku drzwiom z O. Guariniem, idącym za nią w téj saméj postawie, w jakiéj go przed chwilą widzieliśmy.

Między pozostałemi panowało milczenie. Brühl na rozkazy czekał, królewicz dawać ich nie śmiał; Sułkowski najśmielszy poruszał się z pewną niecierpliwością. Fryderyk miał jeszcze twarz zakrytą chustką: korzystając z téj bezwładności jego Sułkowski wskazał Brühlowi by wyszedł. Oczy jego padły już były na list Augusta i odgadły go więcéj niż przeczytały.
Zawahał się zrazu przybyły, lecz wprędce chwycił za klamkę, wyjścia jego nie posłyszał Fryderyk. Zostali sam na sam z Sułkowskim: jakby przeczuwszy to, odjął chustkę od oczów królewicz i obejrzał się po pokoju.
— Gdzie Brühl?
— Wyszedł.
— Niech nie odchodzi. Każ mu być tu, proszę!
Sułkowiski chciał się sprzeciwić, ale nie śmiał; wychylił się za drzwi, szepnął coś i powrócił.
— Trzeba po królewsku i po męzku znieść co Bóg zesłał — odezwał się w tonie poufałym. — Królowie nie mają czasu oddawać się smutkom.
Fryderyk ręką rzucił tylko.
— Tajna rada się zbierze natychmiast...
— Więc idź i przewodnicz jéj, ja nie mogę — rzekł królewicz — i niech tu przyjdzie Brühl.
— Ale do czegóż tu Brühl potrzebny? — szepnął z wymówką Sułkowski.
— On? na jego rękach skonał król mój i ojciec, ostatnie tchnienie jego on przyjął. Ojciec mi go polecił, ja chcę go miéć: niech przyjdzie.
— Posłano już po niego — poruszając ramionami odezwał się Sułkowski, nie tając niecierpliwości.
— Ale nie gniéwajże się Józku — płaczliwie dodał Fryderyk.
W chwili gdy to mówił, dzwony kościołów stolicy saskiéj ozwały się wszystkie jękiem żałobnym. Królewicz padł na kolana i modlić się zaczął, Sułkowski poszedł za jego przykładem. Jedne po drugich odzywały się dzwony i zléwały w ponury chór, któremu szmér i wrzawa miasta rozbudzonego żałobną nowiną towarzyszyła.












Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.