Przejdź do zawartości

Boleszczyce/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boleszczyce.
Podtytuł Powieść z czasów Bolesława Szczodrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Ukraińskiemu Słowikowi

JÓZEFOWI BOHDANOWI ZALESKIEMU

ZE CZCIĄ SERDECZNĄ


posyła

D. 3 Maja 1877.
Drezno.

AUTOR.
I.



Izba do któréj biskup wprowadził Mścisława, była niewielką komorą, tak ubogą i skromną jak całe domostwo, które Stanisław ze Szczepanowa zajmował. Ściany jéj tylko dźwigały skarby wielkie, zajmowały je pułki prawie całe zapełnione ogromnemi księgami w drewnianych okładzinach z mosiężnemi i kościanemi ozdoby. Leżały one, stały, pojedyńczo i jedne na drugich, ciągle snać chwytane i odkładane; niektórych z nich niezapięte klamry świadczyły, iż tylko co używane były.
Tę nieocenioną naówczas zdobycz biskup przywiózł z sobą, na polską ziemię, po siedmioletnim pobycie w Paryżu. Pierwszy to był po Benedyktyńskich zbiór tak obfity, a cała pono ojcowizna biskupa poszła na jego zakupienie, bo rękopisma płaciły się na wagę złota.
W pośrodku izdebki, stał stół z pulpitem do czytania i pisania, z podwyższoném siedzeniem, i wszystkim przyborem do pisania ówczesnym, trzcinami, inkaustem, pargaminami. Tu leżała w woreczku jedwabnym pieczęć biskupia owalna, sznury i wosk na którym ją wyciskano. Przy nich paliła się lampka włoska, z knotem zanurzonym w tłustości, która przyświecała biskupowi do czytania rozłożonéj na pulpicie księgi.
Przerwało je zjawienie się Mścisława i wrzawa... Biskup patrzał nań i ręce załamał z boleści.
Wyglądał strasznie więzień Bolesławowski i litość obudzał. Zbrukana twarz, rozczochrane włosy, wzrok oszalały, spalone usta, drżące a okrwawione od powrozów ręce, odzież podarta i zwalana, z pod któréj piersi obnażone i wychudłe widać było, nogi bez obuwia. Cała postać wynędzniała osłabionego niewolą i męczarnią człowieka, ledwie w nim dozwalały poznać owego Mścisława, którego biskup znał dawniéj pełnym życia, wesołym, ochoczym i zawsze dostatnio a pańsko występującym ziemianinem. — I majętności i rycerskie sprawy stawiły go niegdyś na czele — dziś spadł na ostatni szczebel nędzy i boleści.
Wiedział biskup o jego uwięzieniu, znajdując go wolnym, ale z rękami skrępowanemi, posądził iż się cudownym jakim sposobem z królewskiéj dobył ciemnicy.
— Bóg niech będzie pochwalon! — rzekł, lecz jakżeś i przez kogo wolność odzyskał?
Mścisław jeszcze odpowiedzieć nie mógł, dłońmi twarz okrył i czoło, wzdychał ciężko, głosu mu z piersi uciśniętéj trudno dobyć było.
Jęczał długo i rzucał się nim mu się odemknęły usta.
— On! on! — zawołał, puścić mnie kazał żywego, ubiwszy wprzódy na wszystkiém... Mordował mnie niżeli precz wyrzucił. Sprowadził z więzienia abym patrzał na to, jak go Krysta miłowała... mnie się wypierała na wieki.
Ale nie może to być — wybuchnął gwałtowniéj Mścisław. Nie! — Krysta mi życie chcąc ocalić kłamała umyślnie — kłamała. Nie — nie — siłą ją tylko trzyma, musi czynić co każe — a niewierną po swéj woli nie jest — nie! — nie! —
Biskup z uśmiechem niewymownéj litości, smutnie spojrzał na niego, niechcąc przeczyć temu, co dlań było pociechą jedyną.
— Dziecko moje nieszczęśliwe — rzekł: idź a spocznij, pomódl się by cię Bóg pocieszył i ja za ciebie modlić się będę; — pomódl się aby ci Bóg natchnienie zesłał co masz czynić!
— Co? — zawołał uderzając pięścią o ławę Mścisław z gwałtownością na którą resztę sił dobył z siebie. Co? — mścić się!
Mścić na nim! — spocznę bylebym sił nabrał; potém jak stoję pojadę między ród mój i ziemian, od dworu do dworu, pokazując im co ze mnie łaska pańska uczyniła! — Niech znają i niech wiedzą co ich czeka... Mnie dziś, jutro im! — Mścić się! — powtórzył jeszcze raz i osłabły pochylił się na ławę, bo wybuch ten ostatek siły wyczerpał.
— Ukoj się, dziecko moje, rzekł biskup biorąc go za głowę — ukoj się. Nie ty, a sam Bóg się pomści za krzywdę twoją.
Idź teraz i spoczywaj.
„Oczy twe ujrzą pomstę nad grzesznemi.“
To mówiąc biskup, którego ręce Mścisław całował, przeżegnał go, jeszcze raz dłoń mu na rozpalonéj położył głowie, i przywiódłszy do chwilowego uspokojenia, oddał klerykowi, aby go na spoczynek odprowadził.
Od kilku już tygodni biskup umyślnie unikał od swojego katedralnego kościoła św. Wacława na zamku, mszy nawet świętéj nie odprawując w nim, aby w podwórzu jadąc albo wracając z królem się nie spotykać i nie wywołać zajścia jakiego.
Nie obawa o siebie, ale chęć dania jeszcze królowi czasu do namysłu i ukorzenia się, powodowała biskupem. Mszę swą ranną odprawiał albo w domowéj kaplicy lub w małym tym kościółku św. Michała na Skałce, przy którym czasowo przebywał.
Dnia następnego jednak wypadła potrzeba znajdowania się w zamkowym kościele, a biskup spodziewał się uniknąć z królem spotkania, ufając w to, że Władysław, którego z pobożności znał i pokory, u boku króla się znajdował.
Zrana więc, wysławszy naprzód kleryka, aby rozpatrzył co się na zamku działo, przygotował się biskup ze mszą do św. Wacława.
Gdy spytał o wczorajszego nocnego gościa swojego, powiedziano mu, że już go nie było. Zerwał się on do dnia i uszedł nieopowiadając co pocznie z sobą.
Ranek był piękny i pogodny, około zamku ludu gwarnego mnogo się już kręciło.
Od wrót zamkowych, w odległości niewielkiéj, stał szczupły jeszcze naówczas, z ciosowego kamienia, z kryptą pod nim, kościołek na pozór skromny, ale wewnątrz przyozdobiony bogato. Poprzednicy biskupa i on sam o zaopatrzenie go i zasoby dlań się starali.
W pomoc do posług duchownych, przychodzili ks. Stanisławowi ze Szczepanowa, Benedyktyni z Tyńca i nie wielka liczba duchownych, których on sam kształcić się starał.
Chociaż Bolesław rzadko zaglądał do kościoła swego, biskup z obawy, aby swawolni ludzie jego z których wielu na pół pogan było, nie zakłócili nabożeństwa, natychmiast, do kościoła wszedłszy, drzwi główne zamknąć i zaryglować przykazał... Sam udał się do zakrystyi i po krótkiéj modlitwie, ubrany jak do świętéj ofiary, wyszedł przed ołtarz główny.
Cisza panowała w niewielkiéj świątyni, w któréj tylko kilku duchownych i kleryków i kilku ludzi z miasta się znajdowało.
Msza zaledwie dochodziła do ofiarowania, gdy hałas się dał słyszeć przed kościołem, wrzawa i śmiechy.
Trwało to czas jakiś, nagle uderzono we drzwi kościelne. Te, ponieważ z rozkazu biskupa zawarte były, nikt się ich otwierać nie ośmielał — szła daléj ofiara święta nie przerwanie.
W tém bić zaczęto we drzwi, coraz gwałtowniéj, aż się okna zatrzęsły — strach ogarnął duchownych.
Dobijanie się to zuchwałe niemogło być dziełem samowolném prostych ludzi, którzyby się nie ważyli w śród białego dnia takiiéj[1] zniewagi uczynić kościołowi, szturmując doń jak do gospody. Po za temi co tłukli tak gwałtownie we wrota, można się było domyślać króla chyba, i jego rozkazów.
Biskup, gdyby był nawet chciał, wśród ofiary przerywać jéj, i żadnego rozkazu dać nie mógł, choćby mu największe groziło niebezpieczeństwo. Surowy w zachowywaniu wszystkiego co do kościelnych należało obrzędów, duchem ulatywał wyżéj nad to co go otaczało. Nie ruszył się więc on i nikt drgnąć nie śmiał, a dobijanie się coraz gwałtowniejsze trwało ciągle.
Znużeni biciem spoczywali mało, i wracali z wściekłością podwojoną.
W końcu po chwili takiéj odpoczynku, która zdawała się opamiętaniem, gdy sądzono, że napastnicy się oddalili, usłyszeli księża z przerażeniem iż drągami podwalano i siekierami łupano, wyważano drzwi kościelne.
Biskup miał właśnie poświęconą Hostję podnieść gdy pękły wrzeciądze, połowa wrót kościelnych z ogromnym hukiem padła na ziemię — i tłum z hałasem do kościoła się w toczył.
Na czele jego szedł sam król, z ręką na mieczu, w postawie zwyciężcy, za nim bledzi postępowali posłuszni jego Boleszczyce i dwornia pańska.
Wtargnąwszy tak do kościoła gwałtem, jakby szturmem wziętego, posunęli się całą gromadą naprzód, i przybliżywszy niemal pod sam ołtarz, przy którym biskup mszę świętą odprawiał — stanęli króla otaczając kołem szerokiem.
Bolesław wyzywająco zajął miejsce naprzeciw biskupa samego i — stał spoglądając dumnie.
Gdy obrzęd zmuszał celebrującego odwracać się do ludu i ukazać mu oblicze, mógł król dostrzedz, iż na niem śladu ani strachu, ani nawet pomięszania nie było. Blada, poważna, surowa, rozżalona twarz biskupa, w porównaniu do gniewnéj królewskiéj, więcéj znamionowała siły i wiary w siebie, niż rozpłomieniona, namiętna, niespokojna Bolesława. Mniemane to zwycięztwo i w darcie się do kościoła było raczéj słabości niż męztwa dowodem; nikt nie pierzchnął przed nim, nikt w obec Pana nad Pany na ziemskiego mocarza nie wejrzał nawet.
Napróżno Bolesław brzękiem miecza i chrzęstem zbroi dawał znać o sobie, księża się modlili z pospuszczanemi głowami, nie spoglądając nań. Biskup kończył mszę świętą powolnie, jakby mu nic modlitwy jego zamącić i przerwać nie było w stanie.
Buta królewska ustąpić musiała przed namaszczeniem kapłana; dwornia pańska co wpadła do świątyni z wrzawą, teraz coraz bardziéj traciła męztwo i stawała się bojaźliwszą.
Dnia tego nie miał woli ani zamiaru biskup rzucić klątwy na króla — czekał, pragnąc aby wpływ Hermana, prośby dwóch królowych, przywiodły go do opamiętania. Zniósł więc tę napaść cierpliwie. Bolesław dotrwał do końca mszy, lecz i on doznał tego co jego dworzanie; spokój jaki tu zasłał[2], odbił się w nim nieopisaną jakąś trwogą i niepewnością. Spojrzawszy kilkakroć na biskupa, który unikał spotkania ze wzrokiem króla. Bolesław dał znak swoim i z hałasem a brzękiem zabrał się do odwrotu.
Rycerstwo co wpadło wojować z jednym bezbronnym człowiekiem, wyszło męztwem jego pokonane.
Dopiero za progiem Bolesław odzyskał swą śmiałość, odwrócił się ku stojącemu jeszcze przy ołtarzu biskupowi, pięścią mu pogroził z dala, i do samych drzwi kościelnych klacz swą ulubioną kazawszy podprowadzić, siadł na nią, ruszając na łowy.
Nikogo już nie było, oprócz tych co od początku mszy słuchali, gdy biskup przeżegnał lud, odczytał ewangelję i zwolna odszedł nazad do zakrystyi.
Wszyscy co go otaczali stali wylękli, on sam jeden wcale się pomięszanym nie zdawał; ukląkł do modlitwy i dopiero wstawszy od niéj, z chłodną krwią wydał rozkaz, aby wrota kościelne natychmiast, przed wieczorem jeszcze osadzono na nowo.
Było to zuchwałe ze strony króla wyzwanie. Niechcąc się narażać na gorszące napaści podobne, pomyślał biskup, iż mu przyjdzie ulubiony swój kościół katedralny na długo opuścić i pożegnać.
Z tém uczuciem żałości, raz jeszcze poszedł do wielkiego ołtarza, aby tu się pomodlić i na długo może pożegnać z oblubienicą swoją. — Dla ludu złym był widok nieposzanowania miejsca świętego i spełnianych w nim gwałtów — należało obronić świętość od skazy, a chrześcian od zgorszenia.
Pomodliwszy się szedł biskup ku drzwiom wyłamanym, stojąc popatrzał na nie chwilę, i, nieunikając już spotkania, zwykłą drogą, w towarzystwie duchownych na Skałkę się udał.
Przed kościołem gawiedź tylko gromadziła się ciekawa, która śledziła w twarzy biskupa czy uląkł się groźby, ale nie wyczytała z niéj nic więcéj nad ten sam spokój i powagę, jakie ją zawsze oblekały.
Rozstąpili mu się wszyscy idącemu, mimowoli kilku czapki podniosło a głowy zniżyło, ubogi tłum cisnął się do ręki i błogosławieństwa. — Z orszaku królewskiego nie było już tu nikogo.
Bolesław na błonia pociągnął ze psy i sokoły. Władysław pod tę porę był u matki.
Biskup bez przeszkody żadnéj dojść mógł do domku na Skałce, lecz zaledwie się tu znalazł i wszedł do komory, w któréj większą część dnia na czytaniu ksiąg przepędzał, gdy znać dano, że Władysław przybył i posłuchania się doprasza.
Z całego rodu, jeśli nie najmilszym, to najmniéj wstrętliwym był biskupowi Władysław i Światawa.
Książę ten cichy, skromny, pobożny, choć w młodszym wieku dość swobodne wiódł życie, nie stosując się do przepisów Kościoła, a naśladując dziadów swoich, — szanował duchowieństwo, okazywał mu zawsze pokorne oblicze, dawał się strofować i starał złe naprawić. Przebaczano mu więc nieślubny związek w którym dotąd zostawał — i biskup nie miał doń zbytniego wstrętu. Władysław stawił się przed nim z większą może niż kiedy uniżonością, jakby go za przewinienie braterskie chciał przebłagać. Biskup przyjął go chłodno, z obliczem surowém i poważnem, a niemal dumném.
Weszli tak razem do skromnego mieszkania biskupiego. Władysław patrzał zrazu i badał twarz gospodarza nim się odezwać ośmielił.
— Wielebny ojcze — rzekł w końcu głosem drżącym — zasłyszałem coś — jestem trwogą przejęty. Spór jakiś pono wynikł między królem a przewielebnością waszą?
— Spór? — powtórzył biskup marszcząc się. Mylisz się książe, nie spór to już jest, ale wojna otwarta. Król ją sam kościołowi wypowiedział, posłusznym mu być nie chce. Ja walkę zmuszony jestem przyjąć, bo sobą kościół przedstawiam, a kto mnie dotyka, na kościół się porywa.
Do wszystkich zniewag jakie znosiłem cierpliwie, przybywa jeszcze dzisiejsza, publiczna. Wyłamano drzwi kościelne, znieważono świątynię. — Miara pełna po brzegi — Król chciał i mieć będzie cały Kościół katolicki nieprzyjacielem.
Władysław przypadł do ręki biskupa, który mu ją zlekka usunął.
— Miłościwy ojcze, odezwał się żywo. Znacie króla! — gwałtowny jest i niepomiarkowany, dajcie mu ochłonąć, upamiętać się. — On nawykł do rozkazywania, niezna w niem miary — lecz serce ma dobre!
Jestem pewny iż uległby, gdyby nie lękał się że poddanym rozkazywać nie potrafi, sam będąc zmuszony drugim ulegać.
Oszczędźcie mu upokorzenia...
— Co się stało w oczach ludzi, odwołaném ani zmienioném być nie może — odezwał się biskup chłodno. Kościół musi bronić praw swych i karcić nieposłusznych.
Król Bolesław sam swoim postępkiem popadł pod Anathema kościelne. Nie ja, nie kościół, sam on się wyklął i wyłączył ze społeczności. Moim ustom dostanie się tylko spełnienie obowiązku i wyrzeczenie tego co się już dokonało...
Władysław zbladł, zadrżał, rzucił się do kolan biskupa.
— Ojcze, zawołał — miejcie nad nim i nad nami miłosierdzie!
Stanisław ze Szczepanowa cofnął się unikając zbliżenia.
— On sam, on, on niemiał nad sobą i wami miłosierdzia, zawołał gwałtownie — proście jego aby pokutę czynił!
Odepchnięty niemal Herman podniósł się, spojrzał na nieugiętego biskupa, i krew piastowska w nim zakipiała, gdyż wyprostował się i przybrał niemal groźną twarz.
— Jako duchowny, wy, przewielebny ojcze, wiecie lepiéj co czynić macie, rzekł głosem nieco podniesionym; ja jako chrześcianin a brat króla, odważę się tylko przypomnieć, że ani kościołowi, ani wam, ani ziemi téj, ani duchowieństwu nie wyjdzie na dobre zatarg i wojna. Król wyzwany, gwałtownym jest i niepomiarkowanym będzie.
— Kościół się niczyich gniewów ani gwałtowności nie lęka! — przerwał biskup. Od opoki téj odbiją się ciosy i padną na tych co świętokradzką na nią rękę podnieśli.
— Nie ma więc ratunku! — zawołał Władysław.
— Jest, rzekł biskup — jeden jest tylko; niech się król ukorzy. Niech przyjdzie pieszo z pokorą stanąć publicznie jako winowajca u tych samych drzwi, które czasu ofiary świętéj łamać kazał, niech czyni pokutę, a Rzym nad nim miłosierdzie mieć będzie.
Władysław nic nie odpowiedział; lepiéj niż kto inny znał to że niepodobieństwem było króla skłonić do podobnego kroku.
Biskup dodał po chwili.
— Jak skoro klątwa wyrzeczoną zostanie, a raczéj nim ona będzie rzuconą, jedźcie ztąd. książe, oddalcie się, uciekajcie! — Wszelkie naówczas wspólnictwo z królem i na waszą głowę klątwę sprowadzi, i na wszystkich co z nim zostaną.
Stanął biskup opodal nieco od księcia, jakby chciał go pożegnać i odprawić. Władysław strzymywał się jeszcze, walcząc z trwogą i chęcią niemożliwego pośrednictwa. Spojrzawszy na stojącego zdala i w powadze wielkiéj biskupa, przekonał się iż próżnoby go poruszyć się starał. — Coraz groźniejszy stawał się wyraz twarzy i postawa.
— Nieodwołany więc wyrok wasz? — szepnął cicho.
— Com rzekł to się stanie — odparł biskup, bo nie ja rzekłem, ale Kościół przez usta moje. Idź książe na Wawel, popatrz na złamane drzwi kościoła, i módl się aby Bóg na całym rodzie, krwi i pokoleniach następnych, nie mścił się zniewagi domu swojego.
Władysław pochylił głowę i nie probując się już zbliżyć do zdala stojącego biskupa, wolnym krokiem wyszedł z izby.
Król z kościoła wprost na łowy jechał, a otaczający go dwór, dla przypodobania się panu, coraz to prześmiewając się przypominał owo łamanie drzwi kościelnych, odniesione nad biskupem zwycięztwo, i bojaźń mniemaną, jaką niby na twarzach duchownych wyczytał. Drudzy śmielsi odgrażali się głośno na samego biskupa, inni rzucali nań potwarze, wymyślając plotki niedorzeczne.
Nierozumna gawiedź ta niewidziała pewnie iż Bolesław brwi marsząc szyderstw tych słuchał; nieodpowiadał słówkiem na nie, nie zdawał wcale zabawiać niemi, owszém jątrzyło go widocznie samo wspomnienie o biskupie.
Płocha młodzież widziała w tém zwycięztwo, on czuł i rozumiał że to był walki początek.
Tegoż dnia wśród łowów, z pogodnego nieba nagle się zerwała burza, z wichrem, gromami, błyskawicą i gradem, a gdy gromadka Boleszczyców, schroniła się pod dąb na skraj lasu, padł ogień z niebios na drzewo, i w oczach wszystkich zdruzgotał je i zapalił.
Łowy téż wcale się nie wiodły, ptaki z bereł podnosić się nie chciały, psy jakby węch straciwszy, chodziły błędne, zwierz bezkarnie uciekał im z pod stóp prawie.
Borzywój, który żarty stroił zrazu, ucichł nagle, a Dobrogost rzekł pochylając mu się do ucha:
— Król dziś straszno patrzy — nie wspominajcie mu biskupa, wie pewnie co ludzie gadają.
— A cóż gadają ludzie?
— Że dziś króla kląć mają w kościele.
— I co z tego! — spytał Borzywój — mało kto kogo klnie!
— O! — o! — odparł Dobrogost, straszne rzeczy prawią o takiem klęciu w kościele... Mówią że człowiek wyklęty zwierzem się staje, przemienia w wilkołaka, i musi w lasy precz uchodzić od ludzi, gdzie go śmierć czeka...
Borzywój niedowierzająco ruszył ramionami, ale na twarzach obu widać było trwogę, którą się utaić starali...
— Kto z nim będzie przestawał, tego takiż los czeka — rzekł Dobrogost.
— Nie prawiłbyś tego — przerwał drugi.
Gdy się to działo pod Krakowem, na Skałce u biskupa, gości było więcéj niż zwykle. Zebrane zewsząd duchowieństwo otaczało i zalegało dworek biskupi. Na twarzach wszystkich niepokój widać było i przerażenie, inni nie kryjąc się łzy leli i ręce załamywali. Biskup chodził blady i milczący, lecz niezachwiany tém, że otaczający go bojaźń wielką okazywali i strapienie. Kilku starszych kapłanów z pokorą usiłowało doń przemówić, aby go skłonić do łagodności, lecz biskup przerywał im mowę i zwracał ją zaraz na przedmiot inny.
Zajmował się pilno przygotowaniem do tego, po co duchowieństwo ku sobie przywołał.
Księgi otwarte leżały na stołach... ciekawi zaglądali do nich i cofali się przerażeni.
Wieczór się zbliżał gdy wszyscy weszli w ponurém milczeniu do małego kościółka na Skałkę. Ołtarz już, jakby do nieszpornego przygotowany nabożeństwa, płonął światłami, dzwon jakby na modlitwę zwołując lud, odzywał się powoli. W kościółku mroczno było i smutno, jakby się w niém pogrzéb miał odbywać. Za biskupem, posłuszne duchowieństwo weszło do zakrystyi i w milczeniu przyodziewać zaczęło uroczyste szaty i kapy. Biskup wziął mitrę na głowę i pasterską swą laskę w rękę....
Dzwon ciągle odzywał się żałośnie, a ludzie, o niezwykłéj powszedniego dnia godzinie zwabieni nim, ciekawie, niespokojnie cisnęli się do kruchty i kościoła.
Tu cisza panowała; świergot wróbli i jaskółek słychać tylko było u okien, a zbłąkany, ostatni promień słoneczny, otworem jakimś u góry dostawszy się do wnętrza, złotym pasem jakby na pół świątynię przecinał.
Przy drzwiach gromadziła się coraz większa ciżba ludu, cicho sobie rozmaite domysły podając do uszu — gdy szelest się dał słyszeć od zakrystyi, dwoje pacholąt weszło poprzedzając biskupa, przed którym krzyż i księgę niesiono.
Stanisław ze Szczepanowa szedł blady, modląc się po cichu, uroczystą obleczony powagą.
Za nim długim szeregiem postępowali kapłani po dwu idąc, w kapach, ze świecami w ręku, z głowy pospuszczanemi ku ziemi; szli, nie patrząc na lud, jakby pogrążeni w smutku czy modlitwie, szli aż przed ołtarz, ustawili się zwolna po sześciu z każdéj strony, przy pastérzu swym, który zajął miejsce na stopniach wielkiego ołtarza.
W téj chwili, niewidzialny wcisnął się, samowtór do zamku powracający, jakiemś przeczuciem wiedziony, na głos dzwonu żałobny — mężczyzna, obwinięty opończą ciemną, a kilku ludzi, co go na zamku widzieli, poznawali w nim brata królewskiego Władysława i rękami go sobie ukazywać zaczęli.
Ustępowano mu z drogi, lecz książe się cofnął, i szukał sobie niespokojnie miejsca w kruchcie, w którémby mógł pozostać nie postrzeżony. Trwożyło go widocznie iż był poznanym, osłaniał twarz, szukał ciemnego kątka, i towarzyszącemu kazał się zakrywać od ciekawych oczu napaści. — Dzwon bił ciągle zwolna, w jedną stronę, żałobną jakąś nutą przerywaną jak łkanie człowieka.
Uciszył się szmér tłumu, biskup laską potrzykroć uderzył o stopnie ołtarza, i księgę otwarłszy czytać się z niéj zdał cichą modlitwę, zwrócił się potém ku ołtarzowi i zanucił posępnym głosem grobowym psalm. — Deus laudem meam... Duchowieństwo razem z nim go śpiewało, a śpiew był dziwny i przejmujący. Też słowa, pieśń taż sama cale inaczéj brzmiały w inszéj porze, teraz w śpiewie czuć było ból, wahanie się, lament duszy i trwogę... Niektórzy z duchownych ocierali oczy, głosu im brakło...
Dzwon bił jak za umarłych żałośnie. Coś strasznego miał ten obrzęd w sobie, którego lud nie rozumiał znaczenia, nie przewidywał końca, a jednak czuł w nim jakąś groźną potęgę...
Pieśń się skończyła i cisza trwała chwilę, biskup z księgą od ołtarza odwrócił się ku ludowi. Twarz jego była straszna, jak sędziego, który miał wydać wyrok śmierci. Zdala nawet stojący czytali w niéj groźbę, mimowolnie ściskając się i cofając ku głębi... Wszystek niemal lud instynktowo zbił się w kruchcie... Biskup głosem podniesionym, uroczystym, piorunującym czytać począł:
„Wyklęty jest Bolesław Kaźmirzów syn, król — ze wszystkiemi wspólniki i doradzcami swojemi, ze wszystkiemi co mu pomoc nieśli, którzy mu radę dawali, którzy cieszyli się tém co czynił, którzy wiedzieli o uczynkach jego, a nie powstrzymywali go od nich i nie głosili ich za bezecne.“
Przeklęty niech będzie Bolesław w domu swoim i na dworze, przeklęty w grodzie, w mieście i na roli; przeklęty niech będzie gdy siedzi, stoi, gdy je i pije, gdy pracuje i usypia; przeklętym niech będzie tak, aby w nim zdrowego członka nie było, od wierzchu głowy jego aż do podnóża stóp jego, niech wypłyną zeń wnętrzności jego, a ciało niech robactwo roztoczy. Niech będzie przeklęty z Ananjaszem i z Zafirą, niech będzie przeklęty z Judaszem zdrajcą, niech będzie przeklęty z Abironem i z Datanem, których ziemia żywych pożarła, niech będzie przeklęty z Kaimem bratobójcą. Mieszkanie jego niech się stanie spustoszone, niech będzie wymazan z księgi żywiących i ze sprawiedliwemi niechaj pisanym nie będzie; a pamiątka jego niechaj przepadnie i zczeźnie na wieki.
Niech na sądzie ostatecznym przeklęty będzie z djabłem i anioły jego i na wieki niech ginie, „jeźli się nie upamięta!“
Straszne te wyrazy biskup wymawiał powoli, głos jego rosnął razem z ich znaczeniem i potęgą, a skończywszy świecę którą trzymał w ręku cisnął przed siebie na ziemię.
W téjże chwili duchowieństwo otaczające go do koła, zaczęło rzucać świece, wołając głosem donośnym:
— Amen! — Amen! — fiat! — fiat.
Łoskot tych świec padających na posadzkę kościelną, zabrzmiał jakby piorun leciał z nieba... lud się cofnął. W kruchcie pomiędzy gromadą z kąta dał się słyszeć krzyk straszliwy, bolesny i hałas jakby brzemienia upadającego na ziemię.
Wszystkich oczy zwróciły się ku miejscu gdzie kupka ludzi gromadziła się około omdlałego człowieka, którego się ocucić starano.
W ciemności coraz większéj pogrążał się kościółek, na podłodze tylko rzucone świece dymiąc dogorywały. — Biskup stał jeszcze czas jakiś nad straszną księgą, z któréj klątwę przeczytał, dał znak aby ją zamknięto i pokląkłszy przed ołtarzem, krokiem poważnym, wiodąc za sobą duchowieństwo, nazad do zakrystyi powrócił.
Dokonało się co zapowiedzianém było.
Obrzęd ten byłby może zgromadzonemu ludowi niezrozumiałym pozostał, gdyby dwaj klerycy postawieni u wnijścia do kruchty, przy kropielnicy i przeciwległym filarze, słowo po słowie nie wykładali znaczenia każdego powolnie wymówionego wyrazu. Zaledwie znikł biskup, gdy płacze jęki i krzyki boleści a strachu rozległy się wpośród tłumu. Trwoga padła na wszystkich. Jedni rzucili się chcąc uciekać z kościoła, drudzy szlochając padali na kolana i kładli się na ziemię krzyżem...
Zdało się im, że z królem całe państwo wyklęte zostało, że jak burza klątwa zamąci kraj i zniszczy go a w popiół i zgliszcza obróci.
Dzwon jeszcze ciągle pogrzebowym swym odzywał się głosem.
Krzyki i płacz, które się z kościoła słyszeć dawały, zaczęły u drzwi jego ściągać przechodniów, mieszczan, ziemian, lud prosty...
Od bliższych kościoła miejsc i domostw straszna nowina niosąca trwogę niewysłowioną jak pożar szła szerząc się coraz daléj.
Z ust do ust lud podawał sobie.
— Król został wyklęty!!...
Niemamy króla...
Wyrazy te, których znaczenie i skutek dla większéj części gminu obce były, zamykały w sobie tajemnicę pełną groźb, siłę jakąś któréj nikt rozmierzyć nie umiał, co ją tém straszniejszą czyniło.
Niektórzy rozpowiadali płacząc iż siła klątwy ciężyła nie tylko nad winowajcy głową, ale nad wszystkiemi ziemianami jego, wszystkiém co z nim w jakimkolwiek było związku, co go dotykało, co mu służyło, co go słuchało. — Każda piędź ziemi jego stopą dotknięta, przeklętą być miała z nim razem...
Zajałowieć miały pola, pomór wszystkie żywe wybić istoty, studnie wyschnąć, rzeki z brzegów wyjść miały i zalać osady, ogień paść z niebios, ziemia otworzyć wnętrzności swe dla pożarcia wyklętych...
Mdlały niewiasty tuląc do piersi niemowlęta; ludzie twarzą na ziemię padali i z płaczu ryczeli taką trwogą dnia ostatecznego brzmiała dla ludu ta klątwa niesiona po grodzie, przedmieściach i sąsiednich siołach. Jęcząc i płacząc podawali ją sobie rozbiegli na gościńcach ludzie. Tłumy gromadziły się coraz większe, mimo ciemności, oblegając kościół i mieszkanie biskupa; kładli się strwożeni na stopniach zamkniętéj świątyni szukając przytułku, łkając i zawodząc jękami.
Nikt nie śmiał wnijść do domostwa aby dach nie padł mu na głowę, oglądano się z trwogą na niebiosa czarne, w którego głębinach spokojnie, cicho, po burzy dziennéj, jakby obmyte świeciły jasno gwiazdy błyszczące.
Noc już była, gdy król ze złych łowów wracając, z wesołą gromadą swoją zjawił się u stóp Wawelu, gdzie zalegały jeszcze tłumy owe płaczące i rozwodzące jęki i żale.
Samo spojrzenie na to nocne, niezwyczajne zbiorowisko ludu, coś strasznego zwiastowało. Król ubodł konia chcąc sam spytać stojących bliżéj co się to działo, gdy na widok jego, krzyk straszliwy rozległ się wpośród gromad, czarne te massy poruszyły się nagle, ścisnęły, rozbiły, rozproszyły i z jękiem a wrzaskami zaczęły się trwożliwie rozbiegać na wszystkie strony.
Posłuszni panu Boleszczyce, na skinienie jego, napróżno puścili się gonić za uchodzącemi, każdy chroniąc się od zetknięcia z niemi, biegł i krył się — przeskakiwano płoty i rowy, chowano się do dołów, zamykano po domach, bo rzeczono im było, że jedno z wyklętemi zamienione słowo, mogło klątwę przenieść na głowę każdego człowieka...
Popłoch rozległ się daleko po mieście, przedmieściach i polach.
Król i ci co z nim byli długo nic zrozumieć nie mogli, ale dwornię ogarniała téż zaraźliwa trwowa[3], przeczucie jakiegoś nieszczęścia, które wszystkich dotknąć musiało.
Zdala rozbiegający się tłum ryczał i jęczał na okół gdziekolwiek oko i ucho sięgało. Niewidzialną siłą przeniesiona trwoga szerzyła się, rosła, potężniała i jednym jękiem boleści napełniała powietrze..
Wśród ciemności nocnych i ciszy, ryk ten całego ludu, miał w sobie coś tak przerażającego, iż król, co się nigdy nie uląkł niczego, uczuł dreszcz przebiegający mu po skórze i włosy pnące się do góry.
Jedno tylko przyszło mu na myśl, że wróg jakiś napaść mógł na gród jego, że trzeba było zbierać się, zbroić i bronić. — Czesi i Niemcy stawali mu na oczach, ręką ściągnął po miecz i z ust dobyło się przekleństwo.
Spiął konia wściekle czwałem puszczając się ku górze na zamek. Tu w podworcach stały kupami rozpłakane niewiasty, potrwożona czeladź. — Rozbite było wszystko, w bezładzie, łzach i jękach. Widok króla i tu wywarł ten sam co na tłumach skutek, — spostrzegłszy go pierzchało wszystko co żyło, rzucały się na ziemię niewiasty, krzyki boleści podwoiły.
Boleszczyce skoczyli z koni otaczając pana, który już zsiadł był i gniewny kroczył do dworu swojego. Twarz jego pałała gniewem, oczy ciskały pioruny.
Pierwszemi postaciami, które tu ujrzał tulące się u ściany, była zgrzybiała matka w osłupieniu stojąca nad omdlałą żoną jego, którą rozpłakane dziecię, Mieszek klęcząc w martwe lica blade i po rękach skostniałych całował... Tuż stał na pół obłąkany Władysław, który na widok brata wpadającego z gniewem, mimowolnie się cofnął.
Ludzie wszyscy uciekali od niego.
Wśród tego rozbicia i popłochu, Bolesław stał chwilę, niepewien jeszcze co pocznie, rękę drgającą trzymał na mieczu i cisnął nią rękojeść jego.
Wzrokiem mierzył tłumy, biegał po twarzach, usiłując śmiać się, lecz usta ciągle mu się do pogańskich przekleństw ściągały. Gromadka tylko Boleszczyców, choć strwożona także, stała przy nim wierną, zdając się oczekiwać na rozkazy, gdy, zmierzywszy ich oczyma tylko, król nagle się zawrócił i wszedł sam do dworca swojego.
Nikt mu nie dał słowa strasznéj zagadki, ale ono było w powietrzu. Bolesław wiedział że padła nań klątwa biskupia. W podwórzu stały kupy zebrane, niepewne co z sobą czynić miały. Trwożliwsi już chcieli z zamku uchodzić, rzucając nawet w nim co mieli, inni błądzili wahając się, nie śmiejąc ani odejść, ani chcąc pozostać. Ręce łamali w rozpaczy.
We drzwiach swoich z rozpuszczonemi włosami, blada, z rękami załamanemi stała Krysta, bez tchu, na pół omdlała, sama jedna, opuszczona, to się zanosząc od płaczu, to ręce i głowę tuląc do ściany, to oczyma obłąkanemi mierząc groźny tłum, który do koła snuł się i dworce oblegał. — Sługi jéj siedziały na ziemi i zawodziły rwąc włosy, jak płaczki pogrzebowe.
Nieład na całym grodzie zwiększał się coraz, rozprzęgało się wszystko, brakło ludzi, — ci co byli głowy tracili, nikt rozkazów nie słuchał, mało kto śmiał je dawać.
Wypuścił ktoś ulubioną klacz królewską wolno, lub sama się z klatki wyrwała; nawykła do swojego pana, pobiegła pod okna dworca, gdzie ją chlebem karmiono i rżała głośno, jakby boleć chciała z innemi. Psy podwórzowe jękami ludzkiemi podrażnione przeraźliwie wyły.
Długo król z izby nie wychodził. Późno w noc, znużenie samo nieco spokoju sprowadziło, rozchodzili się po kątach ludzie; poukrywali, pokładli — dworzec stał ciemny, pusty i jakby wyludniony.
Tylko drużyna królewska w izbie swéj siedziała niema i wylękła, czekając na skinienie pana, któremu wierną została. — Straże u drzwi trwały na zwykłych miejscach. Król nie zawołał nikogo. O drugich kurach sam wyszedł z izby w któréj leżał.
Z włosami rozrzuconemi, w jednéj sukni wysunął się z sypialni, stojącego u drzwi pominął nie mówiąc słowa i wolnym krokiem puścił się, jak na przechadzkę w podworce.
Nikt nie śmiał doń przemówić, gniewu się obawiając, on ani spojrzał na nikogo.
W izbie mu było duszno, szukał powietrza aby odetchnąć. — Przez puste podwórza poszedł tak sam, psy tylko wierne ciągnęły za nim, to podbiegając, to stając, jak niepewne czy mu towarzyszyć miały. Król szedł niewiedząc dokąd i dlaczego, szedł aby iść, aby się poruszać, by oddychać i w miejscu myślami nie skostnieć i nie zdrętwieć.
Noc była ciemna, ale na tle jéj rozeznać było można budowy zamkowe, które stały jak uśpione w mrokach. — Znużony pochodem gwałtownym a bez celu, król razy kilka obiegłszy dziedzińce, stanął wreście i podniósł oczy aby dostrzedz gdzie się znajdował.
Przed sobą rozpoznał kościół i drzwi, które z rozkazu jego wyłamali służalcy. — Podwoje już dźwignięte, stały w miejscu zaparte znowu, ale na nich widać było jaśniejsze ślady włamania świeżego na zczerniałym drzewie nawet wśród mroku łatwo dające się rozeznać.
Były to jakby rany świeże na ciele świątyni.
Król podniósł na nie oczy, wlepił je i pozostał tak, ręce założywszy, naprzeciw żelazem okutych podwojów — w myślach jakichś zagłębiony.
O te drzwi zaparte, pokaleczone miała się rozbić cała siła jego i potęga. — Obalił je, powstały, stanęły i znowu żelaznemi obręczami ujęte, zamykały mu drogę.
Niemogąc od nich oczów oderwać król długo pozostał tak niemy, gniewny, prawie nieprzytomny. On co wielkiego swego imiennika chciał naśladować i prześcignąć, wspomniał jego Szczerbiec i Złote Bramy i tamte wojny i swoje. Jakże mu doń było daleko!. — Tu jednym jeden człowiek stał przeciw niemu, śmiał mu wydawać wojnę i urągać się jego potędze. — Miałżeby to ścierpieć ten co rozdawał korony i na tronach osadzał?
Dniało już gdy król na zamek wolnym krokiem raczéj znużony niż uspokojony powrócił.
Ludzie budzili się tu teraz ze wspomnieniem wczorajszéj trwogi wstając i z przestrachem wychodząc przeciw sobie, jakby ta noc zmieniła wszystko i nowych stworzyła ludzi. Patrzali sobie w oczy milczący, niepewni, wahający się powątpiewając czy życie wczorajsze na nowo się mogło rozpocząć.
Wielu bojaźliwszych z wieczora już dwór opuściło ukradkiem, inni powymykali się z rana.
O zwykłéj godzinie jednak usłyszano na Skałce dzwonek wołający na mszę świętą. Na zamku kościół pozostał niemy i zaparty.
Służba czekała rozkazów.
Późniéj niż innych dni, król na nią zawołał. — Boleszczyce wszyscy i dworska czeladź znalazła się na miejscach zwyczajnych. Gdy weszli odzianym go już znaleźli i zbrojnym, z twarzą groźną, bladą, ale wielką mocą nad sobą, jakby uspokojoną. Wnet posypały się rozkazy i pytania, jak dni powszednich, ani słowa o wczorajszém wzburzeniu i trwodze.
Wczorajszego dnia wracając król w drodze dał rozporządzenie na nowe łowy w okolicy; powtórzył je teraz, nakazując by natychmiast wszystko było w pogotowiu do ciągnięcia w lasy.
Brat Władysław jechać miał z nim razem — wysłano po konie, sokolników i psiarzy. — Borzywój poszedł do izb, w których Władysław stał gospodą, lecz mieszkanie znalazł puste, książe ze dworem całym, nocą jeszcze ujechał po cichu.
Nieśmiano nawet o tém zwiastować królowi — zobaczywszy Borzywoja powracającego niemo, domyślił się może i nie zapytał go raz wtóry. — Na wychodném tylko sam jeszcze zboczył ku komorom książęcym, drzwi rozwarł, zajrzał w pustkę, w któréj tylko rozrzucone leżały posłania, uśmiechnął się dziko i słowa nie mówiąc, poszedł ku koniom, które nań w podwórzu czekały. Był nie swój — drżeli wszyscy — śmiejąc się zagadywał do drużyny, hałaśliwie, krzycząco kilka razy na głos się odezwał wydając rozkazy — oczyma powiódł po zamku, który i teraz wydawał się straszliwie pustym i oniemiałym — konia spiął i pierwszy puścił się drogą z zamku wiodącą ku Wiśle. Miano się przeprawiać przez nią i puścić w lasy sąsiednie.
Dzień był jasny i piękny, niebo pogodne lekkiemi białemi zasiane chmurkami, wiosenne wesele wiało w powietrzu — porankowy ten świat, na którego licu żadnéj zmiany widać nie było, na wszystkich strwożonych wczoraj podziałał uspokajająco, i królowi téż męztwo a buta zwykła wracała.
To co się wczoraj stało wydawało się jakby snem, zmorą jakąś gorączkową, marzeniem i ułudą. Bóg nie przestał być łaskaw na ziemię.
Słońce weszło jasne i ciepłe, powietrze czuć było wiosną, wiatr przynosił wonie młodéj roku pory, drzew rozwitych zaledwie, kwiatów co się otwierały, roli ożywionéj rosą.
Na przedmieściach nie widać było ani ruchu wielkiego, ani nadzwyczajnego nic, życie zdawało się znowu płynąć dawném swojém korytem.
— Widzicie! — odezwał się Borzywój do Dobrogosta, jadąc za królem, widzicie, nic się nie stało! — Nic się nie stanie. Tchórze od nas pierzchnęli, to ze wstydem wrócą, a że tam klecha jakiś zuchwały, króla się ośmielił kląć publicznie, czy to pan Bóg zaraz ma tego słuchać.
Toć to przecie król, namaszczony i koronowany pan!. Z nim nie łatwo, a klesze damy naukę!
Dobrogost niemiał téj odwagi co brat, popatrzał nań, głową pokiwał i rzekł niby z innéj beczki poczynając.
— Co to nam na dworze ludzi wczoraj ubyło? Mnie się zdaje że z polowania powróciwszy, znowu się ich dużo nie doliczemy. Jak tak daléj pójdzie, to kto w końcu przy królu zostanie?
— My! — odparł rzeźko Borzywój — my. Kto chce iść niech rusza, obejdziemy się bez niego. — Niech się tylko oglądają dobrze za siebie, bo im król tego płazem nie puści. Ja go lepiéj znam niż ty. Widziałeś jak się dziś na głos śmiał i krzyczał, jak wesół był — wtenczas on najgorszy kiedy tak dokazuje. Niechciałbym być w skórze tych co mu teraz zawinią.
Dobrogost zmilczał.
O kilkaset kroków za promem i Wisłą, na drodze spostrzegli orszak. Byli to Władycy i ziemianie udający się w gromadzie znacznéj do Krakowa.
Zrazu jechali gościńcem wprost na orszak królewski, lecz gdy się zbliżyli i mogli w nim poznać Bolesława, widać było jak się strzymali, zbili w kupkę strwożeni, niepewni co począć mieli, a potém w lewo nagle wązką drożyną puścili się na pola, aby uniknąć z królem spotkania.
Było to widoczném i do zrozumienia łatwém. Król się odwrócił do swoich i na Borzywoja skinął.
— Na przełaj jedź! — zawołał zburzonym od gniewu głosem — jedź i patrz mi, którzy to są!
— Miłościwy panie, odezwał się Borzywój, niepotrzebuję po to jechać aby ich poznać. Po zbroi, koniach i postawie ztąd ich już widzę. — Leliwa, Kruk i Brzechwa z czeladzią.
Król wybuchnął śmiechem szorstkim.
— Jadą do biskupa, przyjaciela swojego na radę. Niechajże dobrze radzą, bo im i jemu nie wiele czasu zostało.
Pomimo tego szyderstwa i lekceważenia, zburzony był król mocno, niepewien siebie; zrazu wzgardliwie pominął oddalających się, potém zawahał, stanął, chciał ich ku sobie powołać i podjechawszy kawałek drogą, kazał w róg zatrąbić, aby ich ku niemu zwrócono.
Dano znak... Jadący się zatrzymali, zdawali naradzać między sobą, a gdy król gwałtownym ruchem ręki sam ich ku sobie powoływać zaczął; czeladź w polu zostawiwszy podjechali samotnie.
Leliwa, Kruk i Brzechwa, wszyscy szłyki mieli na głowach i nie myśleli ich uchylać przed królem. Zbliżywszy się ku niemu na pół stajania zatrzymali konie i daléj nie postępowali.
Tedy, król sam jeden, czeladzi swéj kazawszy w miéjscu pozostać, poskoczył ku nim. Natarł na nich mierząc grożno oczyma, ci, nieporuszeni stali na koniach, nie zsiadając z nich i zwykłéj czci mu nie oddając.
Król znał ich wszystkich bardzo dobrze, niemniéj zapytał.
— Coście za jedni!
Leliwa po namyśle rzekł.
— Ojczyce téj ziemi jesteśmy, jam Leliwa, a oto Kruk, który Cześnikiem był u nieboszczyka pana, a to Brzechwa.
— Azali mnie nie znacie? krzyknął król.
— Znaliśmy wczoraj — odezwał się śmiało Leliwa — a no dziś cię nie znamy.
— Chcecie abym się ja wam dał znać!
— Gotowiśmy na wszystko, mruknął Kruk.
Król patrzał milcząc, jakby niewiedział co powiedzieć miał.
— Przecz że mnie znać niechcecie? — krzyknął groźnie.
Leliwa chwilę się namyślał, inni téż nieodzywali się, jemu głos zostawując.
— Bo wy matki swéj znać niechcecie — rzekł powoli.
— Jakiéj matki!
— Kościoła świętego i sług jego — mówił Leliwa.
Król szydersko na nich spozierał.
— Tak was klechy nauczyły — zawołał, — a ja klechów i was nauczę posłuszeństwa dla ojca. Jam ojciec wasz, matka idzie nie przed a za ojcem w małżeństwie. Rozumiecie!!
Władykowie milczeli.
Król miał widać na duszy wiele, bo, choć zwykle nie rad rozprawiał, teraz rozmowę przedłużał namiętnie.
— A wam co do mojéj kłótni z tym klechą? co wam do kościelnéj sprawy! Wasza powinność ziemiańska nie klesza! — Słyszycie!
Leliwa znowu pomilczawszy, rzekł poważnie.
— Myśmy nie poganie, chrzest święty przyjęliśmy, a na nim posłuszeństwo kościołowi przysięgali.
— A mnieście to posłuszeństwa niewinni?
— Kto pod klątwą kościelną jest, odezwał się Leliwa, ten rozkazować niema prawa.
Rzekł to z zimną krwią i powagą wielką, przeciw któréj król nie miał co postawić oprócz śmiechu swojego, ale oczy mu pobłyskiwały jak u zwierzęcia dzikiego, i trzymał się za pas u miecza, jakby go chciał dobywać.
— Precz! Won mi z oczów, chcecieli łby mieć całe! wrzasnął won — klecha za siebie i za was zapłaci, bo on was głupich wiedzie do nieposłuchu — precz!
Ręką wskazał w stronę.
Leliwa, Kruk i Brzechwa zwolna poczęli konie zawracać i ani głowami nie kiwnąwszy, odjechali nie oglądając się na niego. Król jak stał w miejscu pozostał chwilę jeszcze, oczyma ich ścigając, potém konia spiąwszy, w czwał ruszył daléj, a cały dwór puścił się téż i gnał za nim pędem.
Pomijając ziemian Boleszczyce podnieśli tylko ręce groźno, ukazali im pięście, a niektórzy nawet obnażone miecze. Garstka téż ziemian nieulękniona podniosła dłonie i dobyła żelaza. Tak łajać się nawzajem i bezczeszcąc minęli, a król pędził daléj.
Na zamku po wyjeździe królewskim cicho było. W komnatach dwu królowych, jak wczoraj płacz ciągły i modlitwy. Babka i matka tuliły przerażonego Mieszka, któremu wytłómaczyć nieśmiały i niemogły co się stało, ani wyjawić co groziło. Obie powtarzały że ani w Kijowie, ni na Rusi nigdyby takich dni nie przeżywały. Z rana wysłała królowa dworzanina do księdza staruszka, który zwykle u niéj modlitwy odprawiał i nauczał religii królewicza. Ale z rana nie znaleźli go nigdzie ludzie i nie wiedziano gdzie się znajdował.
Był to Benedyktyn, mnich już podeszłego wieku, włoch, który z pierwszemi jeszcze księżmi w Tyńcu się osiedlił, a po zburzeniu klasztorku za Masławowskich czasów, schronił się do Krakowa.
Staruszek wyuczył się był języka, i dawnoby napowrót przyłączył się do swéj braci, którą Kaźmirz do Tyńca znowu sprowadził, a Bolesław sam osadził w Mogilnie, gdyby królowa, nawykła doń, dla syna go nie zatrzymała.
Obcy krajowi, w którym długie i ciężkie przebył lata, zatopiony w modlitwie a zarazem kunsztmistrz, bo obrazy świętych na cześć i chwałę Bożą do kościołów przedziwnie malować umiał. Ojciec Otton siedział na zamku odosobniony, msze o świcie po cichu odprawiał w kościele, godzin kilka trawił przy małym Mieszku, zresztą z duchowieństwem nawet nie częste stosunki miewał. — Biskupa widywał tylko zdala, znał go mało i nie narzucał mu się wcale.
Szukano teraz O. Ottona po całym dworze, długo znaleźć go niemogąc. Izba jego nie zamknięta, nie była jeszcze opróżnioną; stały w niéj złocone deski na których malował, skorupki z farbami i pęzle, leżały porozkładane pargaminy i księgi, nic nie zwiastowało ażeby się już wyniósł z zamku na zawsze. Naostatek, powracającego z miasta, wylękłego i bladego, schwycił na drodze królowéj posłaniec i prosił go usilnie, ażeby natychmiast szedł z nim do pani.
Staruszek, mało mówny zawsze, zawahał się zrazu, powzdychał, zdał się niepewnym co czynić ma, obejrzał się trwożliwie do koła, w ostatku leniwym krokiem pójść musiał za przewodnikiem, chociaż widać było, iż niewielką do tego miał ochotę.
Ujrzawszy go na progu królowa młodsza porwała się z siedzenia biegnąc przeciwko niemu. Mieszko, który się do staruszka przywiązał wielce, poskoczył także wyciągając rączki. Objął go niemi, uśmiechając się i radując mu się wielce. Lice O. Ottona rozchmurzyło się trochę, zapłakał głaszcząc go po główce jasnéj i przytulił ku sobie.
Wtém królowa Wielisława szepnęła mu aby się oddalił, co dziecię nie zaraz spełniło, ociągając się i niechętnie, trzymało jedną rączką suknię starego Benedyktyna i puszczać jéj nie chciało...
Po odejściu jego do komory, królowa rozpłakała się szlochaniem wielkiém, oczy tuląc w dłonie obie.
— A! ojcze mój! zawołała — pociesz mnie, ratuj, mów, radź. — Co się stało z królem! — Jaką to klątwą jak piorunem biskup nań rzucił!!
Otton długo stał milczący, z oczyma w ziemię spuszczonemi.
— Miłościwa pani, przebąknął nareście, wahającosię i nieśmiało. — Klątwa ta, klątwa kościelna rzeczą jest straszliwą! — Żadna siła ziemska przeciwko niéj się ostać nie może...
— Lecz on pan! on król — wołała królowa.
— Na pany, króle i cesarze rzuca kościół klątwy i padają od nich — mówił mnich.
— I niema ratunku? — krzyknęła ręce załamując zapłakana niewiasta, głosem rozpaczliwym.
— Ratunkiem, ratunkiem jedynym, upokorzenie się, opamiętanie, pokuta! — rzekł mnich... Pokuta publiczna!
Królowa powtórzyła te wyrazy, ręce podnosząc do góry.
— Ale król mój! — Bolesław nigdy tego nie uczyni!
Mnich westchnął tylko...
Wielisława płacząc sparła się na stole i milczała, bo łzy jéj mówić nie dawały.
— Opuszczają nas wszyscy! — rzekła wkońcu — zechcecież i wy, opuścić nas, Mieszka któremuście byli ojcem duchownym?
O. Otton dłonią drżącą powiódł po czole, na które zimny pot występował.
— A! miłościwa pani — odezwał się, ja jako duchowny, jako zakonnik biedny; starszym moim winienem posłuszeństwo ślepe. — Gdzie mi każą tam pójdę — nie wińcie mnie.
Królowa znowu mocniéj płakać zaczęła.
— Być że to może, poczęła, aby ten biskup dla króla, dla nas był tak okrutnym i zawziętym.. by wymagał od pana swojego takiego upokorzenia? — a gdybym ja poszła doń, ja królowa z dzieckiem królewskiem, z matką królewską, i starała się skruszyć serce jego.
Zakonnik głową potrząsł.
— Nie pomogłoby to nic — odezwał się bo nie od was, coście nic nie przewinili, ale od króla biskup wymaga skruchy, pokuty i poprawy.
Miłościwa pani, padnijcie raczéj do nóg, królowi panu swojemu, niechaj on zmiłuje się nad sobą, nad wami, nad dziecięciem i nad tą ziemią całą.
Królowa stała długo zwiesiwszy głowę, spuściwszy ręce złamane.
— A! ja! ja! — rzekła upokorzona — cóż ja mogę, jam niewolnica i sługa choć małżonka. Mnie pan mój nie rad słuchał nigdy, a dziś, dziśby mnie popchnął nogą. Nie jestto niewiasty dzieło...
Ojcze! ojcze! — radźcie mi inaczéj, radźcie i duszy mojéj i dziecku jedynemu.
O. Otton którego głos królowéj przejmował, któremu żal było jéj i dziecka niewinnego, namyślać się począł — i nierychło odezwał nieśmiało.
— Jam téż mnich, a w kościele Bożym sługa mizerny — modlić się umiem i słuchać — na radę mi doświadczenia zbywa.
Wiem że ja co czynić? Chyba jedno, dziecię zabrawszy, z niém uchodzić do rodziny swéj na Ruś, opuścić króla, aby duszy nie gubić i niewinnego syna ocalić.
Królowa usłyszawszy to wielkim głosem, przerażona krzyknęła.
— Ja! jabym go opuścić miała, teraz właśnie gdy nieszczęśliwym jest? ja? — A! nie! — nigdy ojcze mój! Bóg na niebie miłosierniejszym jest od biskupa, Bóg żonie i służebnicy niepoczyta za grzech iż pozostała wierną ślubom swoim...
Ja — opuścić go! — a dziecko niewinne możeż zgrzeszyć że przy ojcu pozostanie? — Ja z nim rozstać się téż niemogę.
A! nie — nigdy! płacząc powtarzała królowa, niech się wola Boża stanie nad nami!
Ojciec Otton stał łamiąc ręce, łzy mu ciekły.
— Dziecięcia żal — rzekł. — Niezbadane są wyroki Boże, a pismo mówi iż za grzechy ojców na pokoleniach Bóg mścić się będzie.
Dziecię... począł z cicha, lecz zobaczywszy płacz królowéj, zatrzymał się i umilkł, głowę spuścił, sam pot i łzy ocierał.
Wielisława szlochała, płacząc padła na siedzenie swoje, a Mieszko, usłyszawszy ją zachodzącą się, wbiegł niewołany, wprost do matki, uwiesił się jéj na szyi, a łzami do płaczu pobudzony, razem całować ją i łkać począł.
Płakali tak wszyscy, bo słów im brakło. Otton pożegnać chciał królowę, a niemiał odwagi powiedzieć że ostatni raz próg ten przestąpił. Stał u drzwi niecierpliwy z niemi, zapominając o rozkazie, który mu natychmiast opuścić dwór polecał.
Upłynęła tak chwila bolesna, królowa łzy otarła gwałtownie, syna odprawiła znowu i zbliżyła się jeszcze raz do staruszka.
Nie szło jéj już o siebie, ale o pana i małżonka, którego miłowała opuszczona, przebaczając mu wszystko.
— Ojcze mój, rzekła cicho — powiedz mi, nie tając nic, prawdę całą.
Jestli także przeklęty z nim, kto go dotyka, kto z nim żyje, kto go nieopuści i nie zaprze się?
Bóg jestli tak okrutnym, kościół tak nielitościwym?
Mnich zadumał się nieco.
— Miłościwa Pani moja — rzekł, jam ubogi zakonnik, jam niewolnikiem w tém królestwie, którego Papież i Przełożony Zakonu naszego królami są. — Ja niestoję na tych wysokościach z których widzi się wszystko. — Oczy moje nie sięgają daleko, pod stopy patrzę, rozkazów słucham, nie wiem wiele. — Jedno wiem iż rzeczono nam, opuścicie go — ja, muszę...
— I żona, i dziecię! zawołała królowa.
— Wszystkim rzeczono — ciągnął daléj Ojciec Otto — opuścicie go, a to dla tego aby pychę złamać i zmienić ją w pokorę.
— Ale tego człowieka nie złamie nic — odezwała się Królowa — on żelazny jest.
— A! pani moja — szepnął Mnich, żelazo którego nic nie złamie rdza zjada.
Umilkła królowa, łzy płynęły po licu bladém, nieśmiała pytać więcéj.
— Więc i wy, wy nas rzucicie! — szepnęła raz jeszcze po długim przestanku.
— Rozkaz mi dano — odparł zakonnik i stał milczący.
Zakrywając sobie oczy płakała po cichu Wielisława, mnich zasmucony, zbolały stał poruszyć się nieśmiejąc, pocieszać niemogąc.
Z za zasłony znowu, z drugiéj izby wyglądał trwożliwie i niespokojnie Mieszek, którego płacz matki wyzywał a rozkaz jéj odsyłał, aby rozmowy nie był świadkiem; wyrwał się powtórnie, przybiegł obejmując ją rękami, i płakać zaczął z nią razem. Pieszczone dziecię niepojmowało co się z matką, z niemi i do koła działo — w duszy obwiniało może mnicha że on te łzy wyciskał, spoglądając nań z wymówką i smutkiem.
Starcowi téż poruszyło się serce, dłonie drżące wyciągnął ku dziecku i wezwawszy je przycisnął do piersi, niespokojnie poczynając szukać czegoś pod suknią.
Miał tam zawieszony, święcony niegdyś w Monte Cassino, otarty o relikwije święte, krzyżyk dany mu z błogosławieństwem. Byłto jego skarb największy i jedyny. Wolał się go wyrzec dla siebie, byle nim niewinne dziecię od zemsty niebios, zasłonić.
Zdjął drżącemi rękami z piersi ów krzyżyk, wytarty długiém noszeniem i pocałowaniami, i szepcząc modlitewkę, włożył go na szyję dziecka, kryjąc pod zwierzchnią sukienkę.
Nad główką jego zakreślił krzyż święty i uścisnąwszy dziecię raz jeszcze, wymknął się od płaczącej pani.
W podworcu, na drodze oczekiwali nań inni niespokojnie z zapytaniami, ale staruszek przelękły sam, nie odpowiadając im przemknął się co żywiéj i zniknął w zabudowaniach, zkąd w godzinę późniéj wyszedł o kiju z małym węzełkiem swoim pod pachą.
Na drodze już, zabiegła mu zrozpaczona Krysta, z zapłakanemi oczyma, padając przed nim na kolana. Uchwyciła połę jego sukni, chcąc go zatrzymać, pytać, błagać, ale O. Otton, zaledwie ją ujrzał i poznał, szarpnął suknię, wyrwał się przerażony i niemal biegiem dopadł wrót za któremi zniknął.
Od wczorajszego wieczora, Krysta, oprócz Borzywoja, który wpadł na chwilę i Zbiluta, którego sama przywołać kazała, niewidziała nikogo. Król nawet zdawał się o niéj zapominać.
Sama, opuszczona, rzucona była na łup czarnym myślom i trwodze. Pierwszy Borzywój opowiedział jéj po swojemu, o tém co się stało, a czego ona wcale zrozumieć nie mogła. W dziecięcéj głowie jéj pomieścić się nie umiało, aby jeden słaby ksiądz, mógł potężnemu grozić królowi, który wojsko i siły miał za sobą.
Zbilut i inni przybiegali do niéj przynosząc z sobą gniewy i trwogę; Krysta z początku burzyła się tylko na zuchwalstwo — lecz widok powszechnego przerażenia, i ją nareście obawą napełniał.
Téj potęgi jakiejś tajemniczéj, której się wszyscy tak lękali, niemogła dojrzeć, zrozumieć, i dla tego coraz zabobonniejszą trwogą czuła się przejętą.
Chciała koniecznie widzieć króla, sądząc że go potrafi popchnąć do gwałtownego kroku, któryby tę niepewność zakończył — czekała nań wieczorem, czekała nie śpiąc noc całą, widziała go błądzącego w ciemnościach, stojącego pod kościołem — nie przyszedł do niéj.
Nie była więc już niczém dla niego, dla nikogo. — Dwór, ludzie zapomnieli o niéj, odstąpili. Strach i gniew na przemiany nią miotały.
Czekała ranka w oknie.
— Przyjdzie zrana! — mówiła sobie — ale czekała nadaremnie. Widziała jak król wyjechał na łowy, minął okno jéj, nie spojrzawszy w nie, nie zwróciwszy się ku niéj, nie pozdrowiwszy zapłakanéj.
Krysta padła na posłanie i wypłakiwała piękne oczy.
Służba jéj nawet niewierna, gdzieś się porozbiegała, nie było jéj, nie mogła nawołać, nikt nie słuchał i nie przychodził. Samą ją tak rzucili.
Tak dzień cały spędziła naprzemiany gniewając się i płacząc. Wody nie było we dzbanku, zapomniano przynieść jadło.
Sama poszła czerpać do studni, nikt, widząc ją, nie odwrócił się, nie zlitował, nie pomógł. Dzień ten był jak wiek długi — płakała, dumała, spała, narzekała sama na siebie, na króla, na dolę swoją.
Niepokoił ją odjazd pana. — Cóż się z nim stało i z drużyną? — Miałże powrócić, czy może odjechać i opuścić ją na zawsze!
Wieczór tak nadszedł leniwo; wieczór coraz ciemniejszy a króla nie było. Słuchała w oknie tententu koni, szelestu wdali, głosów które zdala poznawać umiała.
Nareście od podnóża góry doszła ją jakaś wrzawa.
— To on, to pan jechał!
Wybiegła w podsienie, stanęła w koszuli jednéj, bosa z włosami w nieładzie, patrząc w ciemności. — Serce jéj biło, skronie pękały.
— A! to on — to on! Poznała go już niewidząc, wyciągnęła ręce ku niemu, krzyknęła boleśnie. — Konie stanęły... Słyszała już brzęk jego miecza, chód jego stopy, dzwięczenie ostrogi złotéj — zbliżają się kroki — to on! — I Krysta omdlała zawiesiła mu się na szyi.
Na ręku wniósł ją Bolesław do izby i złożył na posłaniu — głosem jak burza strasznym, krzycząc na sługi. — Z dziewek żadnéj nie było!
Klasnął na swój dwór i kazał służbę za włosy przyciągnąć do pani. W gorączce był tego wieczora, w gorączce łowów i myśli bojujących. — Pozostawszy sam z sobą, nabrał znów męztwa, drażniąc się i pobudzając — czuł się znów silnym.
Orszak który go otaczał, wojacy jego byli mu posłuszni, z niemi, z tą garścią odważnych jak on sam ludzi, gotów był rzucić się na tysiące — nie lękał się już nikogo.
Gdy Krysta po omdleniu otwarła oczy, ujrzała twarz pańską nad sobą, światło się już w izbie paliło, dziewki strwożone, zapłakane, pobite i pokrwawione, pilno się koło niéj krzątały.
Odetchnęła jakby odrodzona na nowo, po dniu i nocy strasznéj męczarni.
Ciemnemi oczyma patrzał na nią król i dumał.
— A! panie mój! — królu mój mileńki! — wy Krysty swéj, wy sługi swojéj nie porzucicie, — odezwała się głosem słabym i pieszczotliwym, wyciągając ręce ku niemu. — Wszyscy mnie opuścili wczoraj. — Wody, kropli wody nie było. Krysta boso sama do studni chodziła...
Król wrzał gniewem.
— Zasiec każę te sługi i psami wyszczuć ze dworu — wołał — podłe suki... którym nigdy wierzyć nie można... Uspokój się Krysta, przepędzę te wiedźmy, znajdziemy inne.
Wstała z posłania blada Krysta, na któréj twarzy jeden ten dzień i noc, straszne zostawiła ślady — oparła się o pana swego i płakała.
— A! mówiła cicho — jak to straszno samą tak zostać, niemieć nikogo i ginąć trwogą każdą godziną i umrzeć niemódz nawet. Królu mój! nieopuszczaj Krysty twojéj.
Król już tego wieczora był znów po dawnemu pełen męztwa, lekceważenia i buty. — Śmiał się złośliwie.
— Podły lud — podli ludzie! — wołał rozpuściło się wszystko — nadtom był dobrym. Jutro, prędko pokażę im co mogę! Wnijść musi wszystko do ładu, — ale się krew poleje! dodał ciszéj.
Na myśl mu przyszło że za Krystę go właśnie biskup upominał i wyklinał, chciał wszem w obec pokazać iż się nie uląkł i zmieniać nic nie myślał. — Gdyby jéj nie miłował nawet namiętnością tak wielką, byłby na swojém chciał postawić i kochanie jéj okazywał... Bolało go opuszczenie Krysty całodzienne, należała płaca za łzy wylane, zawołał więc na Borzywoja aby czeladź mu wieczerzę niosła do Krysty... aby widzieli wszyscy że się nie strwożył, i nie ustąpił.
Słał po gędźbiarzy, po miód i wino i służbę, po Cześników i Podkomorzych.
Na skinienie królewskie, służba się rozbiegła posłuszna, po dawnemu.
Krysta tymczasem pobiegła do komory, trefić rozrzucone włosy, suknią wdziać złocistą i piękną, piękną wynijść do swojego pana.
Bolesław tymczasem wyszedł w przedsienie do swéj drużyny, do Boleszczyców, zalecając im aby było wesoło a huczno; żeby się zamek cały śpiewami, gędźbą i okrzykami rozległ.
Stoły rozkazał powynosić na podwórze, miód i piwo lać w bród i ciągnąć do nich jak najwięcéj ludzi — pić i śpiewać i skakać do białego rana.
— Niech biskup słyszy i widzi ze[4] nam dobréj nie odjął myśli, żeśmy głów popiołem nie posypali — a o jego gniewy niedbamy. — Niech drży klecha!
Rozbiegli się natychmiast dworscy, budząc, pędząc, ściągając lud i hałasem wielkim napełniając podwórca wszystkie.
Z przybyciem króla jakby czarami zmieniła się zamku postać, w przelękłych wstąpiło męztwo. Ci co się kryli powyłazili z kątów, wesołość pańska dodawała im odwagi.
Toczono beczki śmiejąc się i pokrzykując, ustawiano z hukiem stoły, zawodzono krzykliwe pieśni, śmieli się wszyscy, a zwołane trąby i rogi wojenne od czasu do czasu serca dodawały, podpowiadając pieśniom i hukaniom.
Pochodnie powynoszono w podwórza ażeby zamek w światłach gorzał zdala, rozpalono stosy łuczywa — Boleszczyce chodzili sami krzycząc na całe gardło i drugich zmuszając aby, chcą czy nie — byli weseli a wrzawy robili jak najwięcéj.
W mieście i na przedmieściach ludzie się pobudzili, patrzali i słuchali.
— Król się weseli! mówili jedni.
— Szatan harce wyprawia! — szeptali żegnając się duchowni. Strach i podziwienie ich ogarniało. Król się więc nieuląkł i szydził sobie z biskupa i kościoła?
Kto silniejszym miał być. — Biskup ze swą klątwą, czy Bolesław z zuchwalstwem i urągowiskiem? Wątpliwość wstępowała w serca.
Biskup siedział na Skałce nad księgami swemi, na rękach oparty, w myślach zatopiony, gdy do niego kleryk wpadł i przyklęknąwszy, pocałował go w rękę.
W okno biło światło zdaleka.
— Co to za łuna tak świeci? spytał biskup.
— Na zamku stosy i pochodnie goreją, rzekł przybyły.
— Co to za wrzaski słychać?
— Na zamku król wielką wyprawia biesiadę i weseli się, odparł kleryk.
Wstał biskup od pulpitu, otworzył błoniaste okno, patrzał i słuchał. Aż tu dochodziła wrzawa i okrzyki dzikie. Posmutniało mu oblicze i oczy niemal zaszły łzami.
— Stań się wola twoja! — rzekł po cichu.
Zwolna wyszedł aż na próg domu swojego i oczy ku Wawelowi obrócił. Nad górą zamkową wznosiła się łuna krwawa i dymy iskier pełne, buchało z niéj światło i lały się pieśni swawolne, pogańskie.
Bolesław, na górze, na wałach stał z piersią odsłonioną, bo w niéj gorzał gniew płomieniem, patrzał w dół ku Skałce; urągał się w ciemnościach zanurzonemu domostwu, które stało otwarte i bezbronne.
— Gdybym chciał, mówił w duchu, dziś, zaraz, skinąłbym, zgniótł klechę, w perzynę obrócił tę kleć jego, i wyniósł go na mieczach. Ale nie, niech drży z trwogi, niech czeka... niech godziny liczy! nie ujdzie rąk moich!
Zamknie przedemną raz jeszcze drzwi kościoła, ja mu drzwi życia zamknę na wieki. Do Rzymu poślę bryłę złota. — Co im jeden biskup, jeden klecha, poddany mój. — Nikt się nie ujmie za niego! Przykład dać trzeba. — Dość suchéj walki, do pierwszego spotkania!




II.



Nazajutrz po klątwie rzuconéj na króla, wieść o niéj biegła od kościoła do kościoła, od wsi do wsi, z ust do ust, piorunem się rozchodząc po kraju całym.
Zdawało się że ją jakaś niewidzialna siła dźwignęła i na skrzydłach niosła. — Ludzie się z nią spotykali na gościńcach, na rzekach płynąc, oracze na łanach, kosarze na łąkach, przylegała do obcych podróżnych, szła jak mór, który niesie powietrze.
A od dworu do dworu widziano tych dni jeżdżącego człowieka, na koniu lichego sukna kawałkiem okrytym, w odzieży prostéj i odartéj, z głową obnażoną, z brodą rozwianą, z włosem rozczochranym, który gnał bez dróg od wsi do wsi, wjechawszy w podwórze porzucał konia samopas, szedł do dworca, do ziemian, stawał przed nimi, wywoływał słów kilka gorących i po chwili nie spocząwszy, siadał znowu na szkapę, jechał daléj.
Stary Odolaj chodził z Okiem i Hyżem po swém podwórcu w Jakuszowicach, gdy do wrót ten gość odarty zastukał.
A Oko mówiło panu.
— Człek jakiś na mizernéj szkapie — obdarty, bez szłyka, w sukmanie prostéj, zdyszany. — Dobija się na gwałt, posłany być musi chyba od kogoś.
Hyż patrzał dziko ku wrotom.
— Niech go puszczą — rzekł Odolaj.
Otwarto jezdźcowi, który z konia zaraz zeskoczył. Nim Hyż, który już gotował się biedz, mógł się rzucić na niego, odwołał go stary i przy nogach leżeć kazał, a pies legł mrucząc posłuszny.
Zbliżał się ów dziwny poseł, daleko śmieléj niż na jego odzież i stan przystało. Suknie miał wyrobnika — a postawę pańską.
Odolaj posłyszawszy kroki zbliżające się, zawołał.
— Cóś zacz.? — Mów.
— Mścisław z Bużenina — rzekł przybyły śmiało, ten któremu król niepoczciwie żonę wziął, któremu dom zesromocił, łoże pokalał, którego uwięził i na urągowisko puścił.
Mścisław jestem, ten do którego krzywdy, z innemi i twoje wnuczki i prawnuczki przyłożyli się, służąc swojemu panu nie jak rycerze, ale jak podłe niewolniki. — Mścisław jestem który nawołuje do zemsty, do sprawiedliwości. Biskup na króla rzucił klątwę, przeklęty kto z nim, kto mu służy, kto pomaga, kto się o niego ociera. — Twoi z nim przeklęci, ród twój, krew twoja...
Stary słuchał ślepemi oczyma patrzeć się zdając na wściekłego i dyszącego gniewem człowieka, któremu wargi wyschłe popękały od gorączki i krwią płynęły, oczy krwią zachodziły, a lice było żółte i czarne.
— Nie blużń, ty, poganie jakiś! — krzyknął gniewnie stary — nie bluzgaj, plugawcze! — Ojcem twym i dziadem mógłbym być, a lat i włosów moich nie szanujesz — zbóju jakiś! — Dla jednéj niewiasty twojéj, coś jéj trzymać nie umiał, ma się całe królestwo obrócić w perzynę!
— A! — niech się w perzynę i zgliszcze obróci — krzyknął nie zmięszany Mścisław — niech wszystko przepada! — On i królestwo jego i wy wszyscy jego wspólnicy.
— Wściekły wilku nie człecze! — Począł w gniewie stary Odolaj. — Któż ci to mówił że my jego wspólnikami jesteśmy!
I nogą a kijem począł bić o ziemię, trzęsąc się cały. Pies podniósł się, zęby wywarł i ujadać począł, niemogąc się ruszyć, a że stary go uderzył, — zawył.
— Kto ci mówił że my jego wspólnikami? — ciągnął Odolaj. — Ja ród mój przekląłem jeżeli mu służyć będzie, nie podaruję mu, znać ich niechcę. — Zapieram się. — A co ta nędzna garść znaczy?
— Z garści się korzec sypie — zawołał Mścisław nie ochłonąwszy — ale twoja garść, stary Odolaju, zostanie w krótce samą. Jadę od dworu do dworu, wołam w imie nie moje, ale jako mi biskup przykazał, aby od niego precz szli wszyscy — precz! — słyszycie! — I odstąpią go, muszą, wszyscy, krom waszych.
Srom wam i hańba, stary! — Srom i hańba na ród!
Odolaj drżał z gniewu.
— Gdybym oczy miał, dawno byś ty dłoń moją poznał! — Zakrzyczał.
Mścisław się śmiał, Hyż zawarczał.
— Przybyłeś mi się tu urągać na moich śmieciskach? — zawołał Odolaj.
— Nie — rzekł pan z Bużenina — ja ci przyszedłem oznajmić, abyś posłał po nich i ratował siebie i ich. — Mam litość nad twemi włosami siwemi — ale nad ich krwią, niemam litości.
Ślij do nich z przykazem, zaraz..
Stary głową trząść począł.
— Tak — rzekł — poślę — a ty, tu legnij mi, leż i czekaj, ażebyś był świadkiem co im rzeknę.
— Ja? — leżeć? czekać? — rozśmiał się Mścisław — a maszże ty taką siłe coby mnie przykuła choć na pół dnia do ziemi. — Ja muszę jechać, wołać, budzić. — Gore! — Aby wszyscy szli jako do ognia przeciwko niemu, na niego.. Wyklęty jest! — Precz z nim! — Wyklęty!
Odolaj wstał i począł się zbliżać na głos idąc, ku niemu.
— Niech cię tam słota niesie i wiuha! krzyknął — jedź, biesie, na złamanie karku; ażebyś mi tu był trzeciego dnia na zaraniu, jeżeli cię Lich nie porwie. Rozumiesz! — Trzeciego na zaraniu!
— A czemuż to ja mam twoich rozkazów słuchać? — Spytał Mścisław.
— Bom ja stary i ślepy, a tyś wściekły i bezrozumny! ty — ty, coś się w jednéj niewieście do szału rozmiłował, że ci oczy zabiegły krwią a serce zemstą. — Jedź, jedź, a do trzeciego dnia byś mi tu był — a nie będziesz — daj cię wilcy szarpali.
— No, to będę — rzekł Mścisław.
Ani słowa nie mówiąc szedł zaraz wprost do konia, który się pasł na murawie, głowę mu podniósł, skoczył nań, a gdy siadł, Hyż nie pytając pana o pozwolenie nagle się kopnął aż do szkapy, rwąc się jéj do pyska i przeprowadzając go szczekaniem zajadłem aż za wrota. Gdy Mścisław już za bramą był, pies ziemię zębami pochwycił i gryźć ją począł ze złości. Stary wcale mu téj zabawki nie wzbraniał.
Oko stojąc przy starcu, śmiał się po cichu ze psa i ruchami rąk jeszcze go podszczuwał.
W tém Odolaj się odezwał.
— Oko, skocz mi duchem po Kota, a sam usiadł na wałach i pies zmęczony przyszedł mu się u nóg położyć.
Biegiem poleciało chłopię i natychmiast przywiodło z sobą parobka, który do pana się zbliżywszy do nóg mu się pokłonił.
— Jest Kot? — Zawołał stary. Konia mi weź zaraz i leć do Krakowa, — moich znasz co tam są?
— Znam, panie.
— Pierwszemu którego spotkasz powiedz że Odolaj dziad przykazuje mu, aby natychmiast konia wziął, niezważając na nic do Jakuszowic się stawił.
Ledwie to rzekł, Kot już był na powrót w szopie, sukna kawał na konia rzucił, pędził we wrota i zniknął.
Odolaj tego dnia nie przysiadł ani spoczął, nogami staremi całe swe zamczysko schodził w koło sto razy, a co się położył ze znużenia, to zrywał natychmiast jakby go co piekło i gnał znowu.
Tyta widząc że ojciec się zamęcza, przyszła do niego z prośbą, aby wypoczął trochę, ofuknął na nią stary.
— Babo, ślepsza odemnie, idź do kąta kądziel prząść, co ci do mnie!
Oko chodził za starym płacząc i drzémiąc; Hyż w końcu położył się w pośrodku dziedzińca na trawie i wzrokiem tylko za paném wodził. Tak było i tego dnia i drugiego. Nocą wreście legł starzec i zasnął mocno, ale nadedniem o brzasku zerwał się znowu i wyszedł.
Czuł że dnieć musiało — podsłuchiwał czy kto nie jedzie? — Nie było nikogo. — Bydło wypędzali dopiéro na rosę i stadnina z noclegu powracała.
Stary wdrapał się na sam wału wierzchołek, Hyż nosem ciągnął powietrze i pomrukiwał jak był zwykł, gdy zdala co poczuł.
— Jadą! — rzekł stary.
Widać nie było, słychać nie było — czuć było.
Zszedł Odolaj podparłszy się na ramieniu Oka i potoczył do izbicy, siadł w rogu jéj, pies się na swoim barłogu położył — czekali.
W tém tętnieć już i brzęczeć zaczęło na drodze, wrota skrzypnęły, koń zarżał, chód słychać było żywy i zgrzany, zmęczony, ocierając pot z czoła wszedł Dobrogost.
Stary z kąta zapytał tylko.
— A który tam!
— Dobrogost Mszczujów.
— Hultaje jacyś — począł Odolaj — psy parszywe — co wy sobie myślicie? — Czém ja dla was? — Kto wy? — Gdzie nasza krew? — Macie wy ojców? — Kogo wy słuchacie?
Dobrogost milczał, czując go rozsierdzonym mocno.
— Z królem trzymacie! — Dodał Odolaj.
— Inaczéj nie możemy, ośmielił się Dobrogost. Król pognębiony i opuszczony.
— I będzie zgnębiony na proch, na nic, dodał stary, zczeźnie! — W tém wyrazy mu w gardle zastygły, znowu tentent słychać było i wrota skrzypnęły, wbiegł człowiek, stanął a dyszał.
— Otom ci jest, masz mnie!
Oglądał się do koła obłąkanym wzrokiem. Stary szepnął. — Wiem — Mścisław. On to był, w téj saméj odzieży zbrukanéj i odartéj; czarny, żółty, osmolony, z oczyma palącemi się i usty spiekłemi a krwawemi. Stojąc tak dojrzał u drzwi ceber z wodą, i zamiast czerpakiem się jéj napić oburącz chwycił ceber, do ust go sobie chyląc. Pił strasznie, bo mu wnętrze gorzało.
— Słuchaj, wściekły człecze — odezwał się stary gdy ceber postawił — oto masz przed sobą zwołanego tu Jastrzębia. — Słuchaj co mu powiem, — wypieram się ich wszystkich do nogi, jeżeli przy królu zostaną. — Kazałem i rozkazuję precz ze dworu iść.
Mścisław zwrócił się do Dobrogosta.
— Cóż ty? — co?
— Ja mówię dziadowi że my nie możemy iść — nie pójdziemy, odezwał się Dobrogost nieśmiało.
Srom mówicie z królem trzymać, a srom téż ze strachu go rzucić, gdy wszyscy idą precz.
Starsi nasi postanowili, nie pójdzie żaden z nas teraz, a szyję będzie trzeba, to damy.
Starzec aż się porwał z kąta.
— Ty padalcze — śmiesz!
— Ubijcie mnie jeźli wola — odpowiedział spokojnie Dobrogost, nie mogę rzec inaczéj. — Wszyscy przy tem stoją, ja się od braci oddzielić nie mogę.
Czy Sreniawy zostaną, czy Drużyny dotrzymają — niewiem, a Jastrzębcy trwać przy nim będą.
To nasza powinność.
Mścisław mu plunął pod nogi.
— E! — Plemie niewolnicze! — raby, sługi cherlawe! — parobki królewskie..
W téj że chwili Dobrogost mu do gardła przyskoczył i ścisnął je tak w silnych rękach, że Mścisław posiniał cały. Chciał mu się wyrwać, niemógł. Miotali się niemówiąc słowa, Dobrogost dusił go w śmierć.
Stary posłyszawszy ten ruch, domyślił się co się stało i ryknął głosem ogromnym.
— Puść mi go zaraz bo cię zasiec każę.
— Tobie dziadzie, wolno zrobić ze mną co zechcesz — krzyknął Dobrogost, ale temu psu wara!
Mścisław puszczony ze strasznego uścisku, zatoczył się i upadł na ławę. Oczy jego zbladłe stały nieruchome, wargi mu drżały.
Stary Odolaj stał kijem bijąc w ziemię.
— Wiesz ty — zawołał do Dobrogosta się zwracając, ktom ja?
— Dziad nasz — rzekł Dobrogost, który ręce krwią nabiegłe ocierał.
— Siwa głowa rodu, począł Odolaj, ojciec ojców waszych, com wam wszystkim żywot dał, co ma prawo każdemu z was żywot odebrać, bom go nie dał na hańbę ale na poczciwość.
Dobrogost walką z Mścisławem był rozgorączkowany i zburzony.
— Tak, zawołał — jesteś ojcem ojców naszych, żywot weź, jeźli chcesz, a do podłości nas nie zmuszaj. Podłość mówicie takiemu panu służyć, a no gorsza jakiegokolwiek rzucić gdy ginie, tego i psy nie robią.
Mścisław odszedłszy nieco, pluł krwią i klął cicho.
— Czyńcie tak! — rzekł — czyńcie! — A no dobrze! — Z nim razem i ze psami jego pójdziecie precz z ziem naszych. — Ścierw waszych żaden cmentarz nie przyjmie, wilcy chyba się nad niemi zlitują! — Idźcie z nim! — Idźcie!.
Dobrogost zamiast mu odpowiadać, jakby nie słyszał co mówił, odezwał się do starego.
— Gdyśmy na dwór do króla przystawali kto nas tam słał? — A no wy sami, ojcowie i dziady.
Pędziliście nas do niego i mówili, wierni mu bądźcie, miłujcie go, szanujcie, służcie mu. Takeśmy uczynili wedle rozkazania. Teraz żądacie znów byśmy tonącego rzucili i wypowiedzieli służbę, kiedy wszyscy nań biją?
Odolaj mruczał.
— Jaja mędrsze od kur. — Jak to się tam nauczyło dworować — a czyjeż rozkazanie mocniejsze ma być czy krwi waszéj czy króla?
— Krewże nas własna królowi oddała — rzekł, Dobrogost.
— No, to gińcie i przepadajcie z nim razem! Zakrzyczał Mścisław.
— Będziemy stać przy nim i nie zginiemy — zawołał Dobrogost ośmielając się coraz bardziéj.
Garść nas jest, ale król w potrzebie na Ruś zawoła i na Węgry, przyjdą doń. — Wszystkich wrogów swoich zgniecie i wytępi.
Nie zwyciężyliście jeszcze nas, wy, z klechami waszemi! — dodał zwracając się do Mścisława.
— Hej! — hej niecnoto jakiś! — nim mu Węgry przyjdą i Ruś nadciągnie — nogi was tu nie stanie — krzyknął Mścisław.
— A no! — odparł obojętnie Dobrogost.
— Wszystkie ziemie i powiaty, i co żywo u nas, przeciw wam, wołał pan z Bużenina.
— Ino z królem lud i gmin! — odparł Dobrogost, a na was ziemian garść i rycerstwa dość będzie i tych z pałkami.
Już miało znowu przyjść do łajania, do razów może, gdy Odolaj gwałtownie w tok kijem stukać począł.
— Milcz ty, kobuzie jakiś — krzyknął.
Dobrogost głowę spuścił, usta zaciąwszy a Odolaj zwrócił się do Mścisława.
— Otóż masz, widzisz ty, wścieklico, rzekł — że ja rodowi mojemu nie folguję. — Widzisz com im rozkazywał, słyszysz co mi te gołowąsy gadają. — Jam niewinien.
— Tyś winien — gwałtownie wybuchnął Mścisław — ty i twoi! — Pocoście ich dali pookuwać w te dyby. Rzuciliście ich sami w tę kupę gnoju i dziwujecie się teraz że gniją?
Odolaj w pierwszéj chwili gniewu, kij podniósł do góry, zamierzył nim, jakby go chciał uderzyć — i opuścił bezsilnie. — Gościem był.
Mścisław dyszał wyciągnięty na ławie. — Znużeni zamilkli wszyscy czas jakiś. Pan z Bużenina oglądał się i przysłuchiwał niespokojnie. Czekał on przybycia tych, którym oznajmił że ma być w Jakuszowicach i wezwał aby w pomoc przyszli. — Szło wszystkim o to aby króla Boleszczyce, ile ich było, opuścili.
Sobie i Odolajowi nie ufając, Leliwę, Kruka i Brzechwę napotkawszy, stawić się im kazał do Jakuszowic tego rana.
Czekał azali nie przybędą.
Dobrogostowi stać jak przed kościołem w kunie, miło nie było — i ozwał się szorstko.
— Jeżeli miłość wasza, jużeście wszystko rzekli co chcieli — azali nie odpuścicie mnie?
— Idź na skręcenie karku! — krzyknął Odolaj — idź. — Między mną a wami niema już nic, ani na pogrzeb mój nawet nie śmiejcie przyjść. Czeladź was kijami od trupa odpędzi...
Dobrogost ruszył się już.
— Spieszno wam, szydersko i gniewnie odezwał się Mścisław — wstyd, srom.. Strzymajcieno się, jeźli odwagę macie, przybędą tu inni jeszcze co wam od wszystkiego ziemiaństwa rzekną, co was czeka.. Warto słuchu..
Stary się żachnął zagniewany.
— A kogoż wy tu do mnie, śmieliście nawoływać? — Wy! — do mnie? — a to jakim prawem?
— To sprawa ziemiańska — odezwał się Mścisław, a wyż kto? — Każdy dom dla niéj powinien być gospodą, chce czy nie.
Nic na to nie odpowiadając Odolaj poszedł z kijem do kąta i położył się — Dobrogost szedł do drzwi.
— Czekaj! — zakrzyczał Mścisław. — Czy się boisz! — Stój, gdy mówię, starszyzna przyjedzie. — Boisz się!
— Ja! — oburzył się Dobrogost.
— Nie boicie się to przystańcie mało, bo oto jadą — dodał Mścisław, zaraz ich będziesz miał.
W istocie Leliwa i Kruk przybywali. Gdy w sieni już ich usłyszał Odolaj, ruszył się, zły był, mruczał sam do siebie.
Gdy wchodząc zaczęli pozdrawiać gospodarza zaledwie im pół głosem odpowiedział. Mścisław powstawszy z ławy, wskazał na stojącego w kącie Dobrogosta.
— Oto macie, jednego z tych Boleszczyców. — Dziad mu próżno mówił, próżno klął, jeszczeno wy powiedźcie co macie.
Leliwa oczyma szukał Dobrogosta w ciemnym kącie izbicy.
Widząc to obwiniony śmiało naprzeciw okienka wystąpił.
— Cóż wy mi rzec macie? — spytał zuchwale — co?
Zmierzył go oczyma od stóp do głów stary.
— Butne pany! zawołał. — Co my wam mamy rzec to krótkie słowo, tak jak z wami sprawa będzie krótka. — Król nas chłopom chciał sprzedać, kościoła nie szanował, i my go i kościół znać nie chce. Kto z nim trzyma, przeciw nam idzie, wróg nasz. Rozumiecie? — Chcecie z nim zostać! — toście nie bracia nasi, ale wywołańcy, którego pochwyciemy głowę da. Majętności i ziemie wasze zabrane będą, bo ziemi nie wart mieć kto jéj nie broni — i swéj braci. — Oto co was czeka.
Zaprze się was ród, zaprze ziemia, będziecie zaprzańcami, głowy wasze zdejmie kto zechce.
— Byle mógł — odparł pogardliwie i szydersko Dobrogost. — Co ja wam na to mam powiedzieć? Nic. — Kto głową nałoży to Bogu wiadomo, a co my czyniemy, wiemy dla czego. Sumienia naszego nikt nie ma prawa sądzić, ino my sami.
A co więcéj? — spytał w końcu.
Kruk popędliwie wtrącił.
— Jeszcze wam mało?
— Upamiętajcie się, łagodniéj począł Leliwa — choć sprzeniewierzona, wyście taki nasza krew. Zal was. Poszaleliście z szalonym królem waszym..
On już nie król.
Dobrogost ramionami ruszył, i powtórzył znów obojętnie.
— A co więcéj?
Kruk się zżymnął, rękami rzucił i odwrócił od Dobrogosta, jakby nań już patrzeć nie chciał.
Mścisław oburącz przebierając we włosach, darł je z głowy.
Gdy zamilkli, Dobrogost, który nabierał odwagi i gniewu razem, odezwał się.
— Ja powiem wam jeszcze jedno!
Ani pana ani nas tak łatwo jak się wam zdaje mieć nie będziecie. Poleje się jeszcze krwi dużo, poleje! — Macie wy siłę, ma król téż swoich. — Wy sprowadzicie Czechów, on Rusinów i Węgrów. Będzie to co było za Kaźmirza, gdyście wy wygnali precz z kraju pana, a potémeście na kolanach prosić go musieli, aby do was powrócił. — Za to was pan nasz miłować ma żeście jego rodzica wyganiali? — A kto to uczynił jak nie wy? Dziś jego precz chcecie wyżenąć, aby wam z biskupami panowanie zostało!
Próbujcie! — Król pewno nie pójdzie jak Kaźmirz po dobréj woli.
Kaźmirz król inny był, wygnać go łacniej było. Na Bolesława choćby i klątwa padła — twardy pan nasz, nie zgniecie go.
Ludu przy nim zostanie dosyć, aby na obronę przeciw wam stało..
Wy naszym głowom grozicie, niewiem co z waszemi będzie.
Leliwa słuchał nie przerywając.
— A no! — a no! rzekł — lepiéj nam z księżmi i klechami, niż pod jego rózgą na równi z chłopy i niewolnikami.
Wszystkim się już od téj mowy swarliwéj twarze paliły. Mówić nie było co więcéj, chyba łajać i bezcześcić, a odgrażać.
Dobrogost spojrzał po nich, zawrócił się i zwolna szedł ku drzwiom precz. Zwrócił się ku Odolajowi.
— Głową ojcu panu! — odezwał się.
— Ja was znać niechcę! — krzyknął stary.
Zwij sobie ojcem psa rudego.
Słyszysz — idź mi won.
Wśród śmiechu wyszedł Dobrogost. Kipiało w nim. Za progiem stanął tchnąć tylko, tu nań stara Tyta czekała.
— Cóż wy tu robicie? — zapytała — jam was po głosie poznała. — Stary na was zły! — łajał.
— Cóż! — przyszedłem tu na jego rozkazanie własne, aby mnie przy obcych, na współ z niemi zesromocił. — Bywajcie zdrowi, ciotko miła, już tu bodaj noga nasza nie postanie. — Przyszło nam na to, że dziad wygnał..
Zdrowi bywajcie!
To mówiąc Dobrogost za próg się wysunął, spojrzał po starém swém gnieździe spokojném, które porzucał na zawsze, wypędzony; ciężko mu się stało, lecz zmienić co czynił już nie mógł.
— Stanie się co ma być! — rzekł w duchu.
A stary Odolaj znowu leżąc w kącie mruczał.
— Krew nasza! — Psubraty! — szyję dadzą a woli ich nie złamać. Biciem nic nie zrobisz z niemi, ani groźbą. — Krew nasza!
Dobrogost do konia się swojego brał, gdy za nim i Mścisław się wysunął. — On także nie miał tu już co czynić — musiał jechać daléj, wioząc z sobą nawoływanie do zemsty.
Dobrogost dał mu się wyprzedzić i zwolna pociągnął nazad ku Krakowu.
Porzucił był zamek wśród uczty, a gdy wrócił nań zastał go jeszcze gwarliwszym, pełnym ludzie hałasu i śpiewu.
Nadjechali do króla Rusini, których przyjmował ochoczo, rad że mu się goście obcy trafili. Drugi już dzień na zamku trwały szalone igrzyska.
Końmi się uganiano, ciskano włócznie, z łuków strzelano, król dawał nagrody, a strojnéj Kryście i żeńskiemu dworowi królowéj siedzieć kazał, przypatrywać się, pieśni śpiewać, i dodawać wesela.
Gdy Dobrogost wjechał w tę wrzawę i tłum, potém co słyszał i co wycierpiał, jakoś mu to się nie miłém wydało, że król mało o sobie myśląc, nie ważąc odgróżek, lekko brał co nań ciągnęło, Dobrogost czuł że tu na uczty czasu nie było. Okolice które przebył, ludzi których spotykał, co się o uszy jego obiło, oznajmywało że wszyscy się w obronie biskupa przeciw królowi gotowali. Lud, choćby go Bolesław miał za sobą, nie wiele mógł; z ziemian z nim nikt prawie nie trzymał, z rycerstwa znaczniejsza część i najdzielniejsza, po kijowskiéj sprawie go odstąpiła.
Tymczasem król urągać się zdał niebezpieczeństwu, im ono widoczniejszem się stawało, tém mniéj okazywał że je widział i czuł.
Tego wieczora szczególniéj huczno na zamku było, ucztowano w podworcach, na wałach, tak aby wszyscy widzieli iż król się nie trwożył. Beczki wytaczano jedne po drugich, z miasta i przedmieść czerń, choć wiedziała że biskup zabraniał zbliżania się do króla, oprzeć się nie mogła ponęcie jadła i napoju.
Lud téż zawsze był przywiązany do niego, czując że miał w nim opiekuna, a kościelnych klątw nie wiele rozumiał i w wierze mocen jeszcze nie był. — Gdy brakło ziemian i rycerstwa, on zastępował ich u stołów. Król dla oka i dla swawoli wielu z nich poprzyodziewać kazał bogato; co im równie jak miód głowy zawracało.
Dworni królewskiéj ta czerń co się na równi z nią stawiła, nie bardzo była do smaku, lecz pokazać tego nikt nie śmiał. Gdy we łbach zaszumiało, cała szorstkość i dzikość ludzi tych wychodzić na jaw poczęła, i uczta zmieniła się w istny szał, wśród którego zaledwie król już był poszanowany.
Ci co wczoraj głodni włóczyli się w łachmanach, a na których dziś powdziewano jedwabie, i do syta im dano najprzedniejszego napitku i jadła — pamięć straciwszy, sami się królami sądzili.. Głowy się zawracały.
Boleszczyce stojąc przy królu i za nim, ostro na to patrzali, ale król sam śmiał się i podżegał jeszcze zbytkujących, rzucając im, jak kości psom do gryzienia, nazwiska znienawidzonego sobie rycerstwa.
Jednego z charłaków kazał przybrać niby w biskupie szaty i dać mu na głowę czapkę o dwu rogach, a w rękę kij zakrzywiony — dopieroż z niego strojono żarty, a on się popisywał z bezwstydy..
Widząc że wolno obelgi miotać i bluzgać, ludzie téż gąb nie żałowali. Za każdém słowem dobitniejszém, ciżba śmiechem odpowiadała jak chórem.
Na tę zabawę, wśród któréj nikogo nieoszczędzano, natrafił Dobrogost, i właśnie się w tłum wmięszał, gdy mieszczanin Sroka, którego odziano w opończę wyszywaną, szłyk i łańcuch, na rycerstwo całe wydziwiał, żony ich i domy bezczeszcąc.
— Hej! — panku na Bużeninie! wołał pijany — a gdzie żonka twoja? — Wysoko poleciało białe ptasze — wysoko! — Siadło na złotéj jabłoni, a tyś goniąc za niém wlazł w błocko po kolana!
Krysta słuchając, twarz zakrywała zarumieniona, łzy się jéj w oczach kręciły. Wstyd jéj było po raz pierwszy może, być tak wziętéj na języki przy ludziach i w oczy — ale król, patrzał na nią śmiejąc się i jeszcze mówiącego podżegał.
— Hej panku Leliwo — ciągnął Sroka daléj, któremu król dolewać kazał. — Panku Leliwo! — z tobą gorzéj być może! — Król ci nie żonkę weźmie, bo stara i nie harna, ale siwą główkę, zetnie jak makówkę i każe zatknąć na płocie aby sobie przeschła..
Smiech się znowu rozległ jak grzmot do koła.
Sroka siedząc u stołu na miejscu które dawniéj pany zajmowały, pysznił się, nadymał, rozpierał, szłyka poprawiał, pił ciągle i na króla tylko patrzał, czy mu to miłém było.
— Ej! ej! — mówił popijając — mnogo im nasze parobczaki żonek nazabierali — a no to tylko za nasze dziewki po dworach płaca! Resztę im jeszcze białychgłów odjąć trzeba, aby się plemie nie rozradzało! Dosyć było ich panowania, za naszego króla przyjdzie kolej na tych co byli spodem, żeby na wierzch wyleźli. Kto wieszał tego powieszą, kto ścinał tego zetną, reszta co zostanie, do pługów ich zaprzężemy i, batem po uszach — wiu hot! Niechcieli pana słuchać dobrego, będą złéj pletni słuchać musieli — wiu hot! po uszach!
Ludzie się aż kładli ze śmiechu, król twarz téż miał wesołą, tylko drużyna pańska, ziemian dzieci, burzyła się i krew w niéj wrzała słuchając.
Sroce się gęba nie zamykała.
— Królu, panie miłościwy! — wołał kubek podnosząc — daj ci Boże panowanie na długie lata. Tyś się nad nami litował, my tobie służyć będziemy, krwią i potem... Pójdziemy za tobą w ogień i wodę.
Niechaj się panowie rycerstwo policzą, zobaczemy kogo więcéj, czy mrówek na polu, czy ptastwa co nimi żyło. — Setne lata panu naszemu! Setne lata!
I pili tak a wywoływali, król z Rusinami siedział i słuchał. Wśród téj wrzawy, bracia postrzegłszy że Dobrogost powrócił, na stronę go odciągnęli, aby się od niego dowiedzieć z czém przybywał.
Wprawdzie z lica mu się tego było można domyśleć, ale posłyszeć chcieli, jak tam było.
Odeszli z nim na podsienie, kędy nikogo nie było i gdzie tylko pijane dochodziły śmiechy, i Borzywój badać począł, co się w Jakuszowicach działo.
— Co ma być! — rzekł Dobrogost, tam toż samo co wszędzie — albo to nie wiecie! Źle dla nas słychać i dla pana. Stary dziad o mało mnie od siebie nie wyszczuł psami, a z tym... Mścisławem musiałem się chwycić za bary, i tylko żem go nie udusił.
Leliwa i Kruk gardłem nam grożą, mówią że kogo z królem pochwycą, żywcem nie puszczą. Ot co słychać. Rycerstwo i ziemianie zjeżdżają się, gromadzą na głos duchownych — jeden wszędzie krzyk: „król wyklęty, znać go nie chcemy“[5] Spotykałem po drodze poczty zbrojne, dobrze żem z życiem uszedł, Boleszczyce razem z Bolesławem wyklęci. Nie będąc silny, coraz się musiałem w las kryć przed zbrojnemi kupami.
Mścisław szalony objeżdża dwory, nawołując przeciw królowi, za swój i całego ziemiaństwa srom i hańbę: za biskupa i kościół!!
A stary dziad, jak niegdy, tak teraz, kijem stuka i precz nam każe iść od króla — precz a precz, albo żebyśmy się jego rodem zwać nie śmieli.
To mówiąc westchnął Dobrogost.
— Od króla iść! po czasie — odezwał się Borzywój — teraz, kiedy na niego wszyscy szczują!
— Mówiłem to staremu, rzekł Dobrogost, za to mnie ze psy królewskiemi porównał i precz wygnał.
Stojący w koło Boleszczyce zadumali się smutno.
Działo się to na uboczu, ale niedaleko od zastawionych stołów. Jastrzębcy kołem oblegali Dobrogosta, milcząc a myśląc nad tém co im przynosił, choć nowego dla nich nic nie było... W tém król z siedzenia swojego ruszył, obejrzał się i ku nim zbliżać zaczął.
Wiedział on o wyjeździe Dobrogosta, domyślił się pewnie nad czém naradzać się mogli, przystąpił do nich — w oczy im spozierając jakby czytać chciał co myśleli.
— Czy i wy tu już kupą stoicie, jakbyście kupą odemnie iść chcieli? — zapytał szydersko.
Borzywój zwrócił się doń ze smutną a żałościwą twarzą.
— Miłościwy panie, rzekł — nie krzywdźże tych co wam służą wiernie. Wyrzekliśmy się swoich dla ciebie a z drogi już się nie zawróciemy.
Król, nie odpowiadając mu na Dobrogosta nastąpił.
— Coś ty przywiózł!
— Z czémem jechał z tém wróciłem, rzekł zapytany — niema tam o czém mówić, zjemy co nam zgotowano, nie dzieląc się, bo niesmaczna strawa. — Miłościwy pan tyle powinieneś wiedzieć, że zdrajcami nie będziemy.
Król zmierzywszy ich oczyma, zawołał:
— Za wierność waszą — weźmiecie co zechcecie, choćby pół królestwa mojego.
W tém Borzywój mu się do kolan pokłonił i rzekł z wymówką.
— Miłościwy panie, a coby taka wierność była warta, za którą płacić potrzeba.
Król zmilczał, uderzył go tylko po ramieniu, a Borzywój ośmielony, począł stanąwszy przed nim.
— Dajcie słówko rzec, miłościwy królu — a nie gniewajcie się.
Na zamku prawda wesoło, a no pod zamkiem groźno. Ziemianie się kupią. Biskup nie śpi, rycerstwo się zbiera — nas garść — nas garść.
Król się do tłumu i czerni odwrócił i rzekł wskazując nań.
— Posłuchajcieno jak ta sroka skrzeczy! — Policzcie no tych druhów moich co tam siedzą — albo to oni rąk nie mają jak ziemianie? — A mało ich jest? — A co jest ich to moje! To ziemiaństwo nowe, i rycerstwo... Ja innego nie potrzebuję.
Słuchajno jak ta sroka skrzeczy? — to gęba tego tłumu. Co on myśli na trzeźwo, ten po pijanemu wygaduje... Niebójcie się, rycerstwo i ziemianie nie zrobią mi nic. Gdy zechcę a skinę gniazda ich zrównam z ziemią.
Gdy król mówił, patrzali nań Boleszczyce, jakoś niedowierzająco i prawie litościwie, aż Borzywój do nóg mu się skłonił, i rzekł.
— Królu panie nasz. — Lud ten do krzyku i wrzawy dobry jest — a do roboty on licha wart! Czy my go nie znamy! — Aby się napił, a najadł, a dobrze mu było, tak samo jutro ziemianom krzyczeć będzie, jak dziś Tobie. — Spłoszy się to łacno jak zające, choć pokrzykuje a odgraża się, gromada duża a pociecha z niéj nie wielka. Dziesięciu zbrojnych a mężnych skoczy na nich i tysiąc tego robactwa rozpędzi i zmiażdży.
Król słuchał cierpliwie, odważył się przeto Borzywój wypowiedzieć co na sercu miał, i ciągnął daléj.
— Miłościwy panie, darujcie mi mowę moją. Nam kędyś po posiłki słać potrzeba, niepodołamy im.
Małeż to wojsko jest któremu biskup dowodzi co po wszém świecie rozsiane, jednego wodza słucha? — Kędy kościół i parafija, wszędzie u niego rycerz z pocztem stoi. W każdéj wsi swojego mają — dwór z księdzem gdy sobie ręce dadzą.
Król pogardliwie głową potrząsł.
— U nich dwoje rąk czy czworo, a gromada we wsi — moja!
Zamilkli wszyscy, tylko Dobrogost szepnął.
— Daj Boże by tak było.
— Tak być musi — rzekł król.
Borzywój głowy ruchem zaprzeczał. — Nie wszędzie tak będzie, szepnął — nie wszędzie.
— Tchórze i baby jesteście, gwałtowniej wybuchnął Bolesław oburzony. — Jednego klechy, a choćby i stu i kupki ziemian miałbym się lękać i za posiłkami słać!!
Zmilczeli wszyscy.
— Ja im igrać i odgrażać się nie dam długo, dodał król. — Prędko się wszystko skończy.
Padnie popłoch na nich i rycerstwo z ziemiany na kolanach przyjdzie łaski i miłosierdzia prosić.
Król się odwrócił.
— Co moich jest tu — rzekł odchodząc — wszyscy żeby byli mi gotowi.
Znając króla nieustraszone męztwo i żelazną wolę, Boleszczyce nieśmieli mu się ani przeciwić ni odzywać więcéj. Gdy odszedł popatrzali na się smutnie. Widzieli go oni nieraz, w wojnach które prowadził, w kilkadziesiąt mieczów rzucającego się na tysiące, ale tu gorszy bój się zwiastował niż w otwartém polu, a samo męztwo nie starczyło.
— A no! będzie co losy zrządzą! — westchnął Dobrogost.
— Król ma szczęście — dodał Borzywój.
Inni szeptali między sobą, wtém król nagle od stołów zawrócił ku nim znowu. Szedł krokiem prędkim i nachmurzony, odezwał się do Borzywoja.
— Prawda to, że biskup mi broni kościoła?
— Tak mówią — odparł Boleszczyc.
— Klecha ten śmie przedemną zamykać kościoły które moi dziadowie im pobudowali! — Mnie, ma być wnijść nie wolno!
Wstrząsł się cały.
— Trzeba choć poprobować czy do kościoła nie wpuści — począł szydersko. — Na zamek już nie chodzi, boi się!
— Na zamku od tamtego dnia kościół zaparty — rzekł Zbilut.
— A na Skałce mszę prawi? — zapytał Bolesław.
— Tak jest, codzień na zaraniu dzwonią na nią — odpowiedział Borzywój.
— Jutro zemną, wszyscy, na Skałkę! — oko w oko spotkamy się z obrzydłym klechą.
Niektórym z nich pobladły twarze.
— Miłościwy panie — ośmielił się wtrącić Dobrogost — Kościół.
— Milcz — zawołał król. — Gdzieindziéj go nie chwycę, bo uchodzi lis przedemną. — Jutro rano, wszyscy na Skałkę...
Nikt się już odzywać nie śmiał. Król odszedł do stołów.
Gdy się to działo na podsieniu, u węgła stojący człek jakiś, sparty o ścianę, który wszystko mógł słyszeć, wysunął się natychmiast i zniknął w mroku.
Za stołem Sroka jeszcze zabawiał króla i gości, gdy człek ów, wymknął się z zamku i korzystając z ciemności i zamięszania, zbiegł drogą ku miastu i Skałce.
W biskupiém mieszkaniu świeciło jeszcze; gwałtownie zapukał do drzwi. — Nierychło otworzył mu czuwający kleryk.
— Z Biskupem mówić potrzebuję, rzekł młody człek, który opończą szarą starannie ubranie swoje okrywał, i wielce zdawał niespokojnym.
Kleryk rzuciwszy nań okiem, pomimo opończy, poznał strój Boleszczyców dworski, odstąpił parę kroków, i rzekł twardo.
— Królewski jesteś.
— Choćbym i królewskim był, czy przeto z biskupem mówić niemogę?
— Żaden z was na próg tego domu nogą stąpić nie ma prawa — precz — ani się waż!
I drzwi zaraz zatrzasnął.
Lecz przybyły upartym był, i tém gwałtowniéj się dobijać zaczął. Rachował na to może iż biskup posłyszy stukanie. — Powtórnie ukazał się ten sam kleryk ze starszym duchownym, który rozwarłszy drzwi, groźnie przybysza precz gonić zaczął.
— A nie pójdziesz ty mi ztąd zaraz — a nie pójdziesz!. Precz — precz!
— Ja z biskupem mówić muszę — odparł stanowczo młody chłopak.
Był to z Boleszczyców najmłodszy Andrek.
Spierali się tak głośno u drzwi, bo uparty chłopak nietylko ustąpić niechciał, ale prąc drzwi, zamykać ich nie dawał, gdy wreście wrzawą tą ściągnięty sam biskup się ukazał.
Kleryk i ksiądz zwróciwszy się doń, tłómaczyć mu poczęli co za człowiek był, i dla czego mu wnijście tamowano, gdy Andrek gwałtem prawie się wparłszy do srodka, sam stanął przed biskupem.
— Ojcze miłościwy, rzekł prędko, jeżelim się tu przyjść ważył, to nie w złéj myśli — pozwólcie mi powiedzieć słowo.
Biskup milcząc wskazał mu na drzwi i sam go poprzedzając, wszedł do izby.
— Czego chcesz? zapytał.
Andrek, który pobożny był — pokląkl przed nim.
— Ojcze mój! począł. — Uczyniliście już z królem panem naszym coście pożądali, litość miejcie nad nim i nad sobą. — Jutro rano, każcie zamknąć kościół wasz na Skałce i mszy w nim nieodprawiajcie! Zamknijcie dom wasz i do dnia ustąpcie z niego. — Niech królewski gniew, który jest jak ogień straszny — przeminie...
Biskup słuchał spokojnie, ręce na piersiach złożywszy.
— Czegoż się jutro mam obawiać? — spytał cicho.
— Ojcze mój — ja, ja niewiem, zawołał Andrek. Od króla i zapalczywości jego, wszystkiego obawiać się można. — A! panie! — miejcie litość nad nim i nad sobą!
To mówiąc do nóg mu się rzucił i ściskać je zaczął. Biskup go zlekka usunął.
— Nad sobą! — powtórzył uśmiechając się — a cóż wasz król mi uczynić może?
— Ja niewiem! niewiem — ale drżę i lękam się, mówił Andrek — słyszałem tylko jak nakazywał aby jutro z nim wszyscy pogotowiu byli iść na Skałkę, na mszę do kościoła. — A cóż — jeźli mu przystępu wzbronicie?
— Wzbronię! jakom żyw! — zawołał biskup gwałtownie — noga jego chyba po trupie moim wejdzie do świątyni.
Andrek ręce załamał. — Biskup spojrzał nań razem z politowaniem jakiemś i dumą.
— Ja? zawołał jakby do siebie mówił — miałbym, Boga mając z sobą, ustąpić przed nim i cofnąć się, aby tryumfował że Boga zwyciężył żelazem! — Miałbym się ulęknąć pogróżek jego i waszych. Chłopcze, małego serca i ducha, dobrym chcąc być, grzesznym jesteś. Ja nie człowieczą siłą, ale prawicą Wszechmocnego z nim wojuję.
Cóż on mi uczynić może? — Choćby krew moją przelać miał, tryśnie ona na niego i na plemie a ród jego. — Mnie da życie wiekuiste, a jemu — śmierć i potępienie.
Andrek drżał widząc biskupa w uniesieniu, niemal gniewnym i strasznym. Nieśmiał już mówić, wzrokiem błagał go tylko.
— Ojcze, zawołał wreście, głosem cichym — ojcze. — Król się może opamiętać gdy z gniewu ochłonie! — Pierwszy w nim ogień najstraszniejszy. Dziś w srogiéj jest zapamiętałości, — po ojcowskuby było ustąpić mu.
— Jam mu już nie ojcem, ani on mi dziecięciem, zawołał biskup unosząc się coraz bardziéj i palcem na zamek wskazując. — Nie jest już ani królem waszym, ani bratem niczyim, bo przestał być synem Ojca naszego Jezusa Chrystusa i matki naszéj, Kościoła świętego. Zwierz to dziki i wyuzdany, bez opamiętania i rozumu.
Wyrok ten jak piorun padł na Andrka, który stał blady, ręce załamał i bezprzytomny palce sobie wykręcał, niewiedząc co począć. Chciał iść już, w tém biskup, który się parę razy przeszedł po izbie, stanął naprzeciw niego, popatrzał nań z politowaniem i począł mówić powoli.
— Wy wszyscy, słudzy jego, co przy nim stoicie, co z nim jeszcze trzymacie, patrzcie abyście z nim razem w bezdno piekielne i paszczę szatana nie poszli. — Dlaczego nieodstąpiliście go! Wy to, wy; niemacie miłosierdzia nad nim i gubicie go. Gdyby co żyje odeszło od niego, gdyby jak od trędowatego pierzchnęli wszyscy, tedyby się może opamiętał i pokutował. — Dla czego stoicie przy nim?!
Andrek odpowiedzieć nie śmiał. To z czém przyszedł dokonane zostało, — nie przyniósłszy skutku, niemógł już nic więcéj nad to, musiał powracać z przerażeniem myśląc o tém co jutro przyniesie, straszny ranek jutrzejszy.
Prośba moja o zmiłowanie daremna — rzekł chłopak smutnie, niech się więc stanie co Bóg przeznaczył.
Biskup go ręką tylko odprawił.
— Stanie się co powinno — rzekł a zaprawdę, nie godzi się mnie, ani cofnąć, ani ustępować, ani godziny odkładać, ani okazać jakobym się go lękał.
Wychodził Andrek, gdy w progu ukazał się stary benedyktyn O. Otton, kapelan królowéj, który wybierał się do Mogiły.
Wielisława dowiedziała się od sług sobie wiernych, że król nazajutrz na Skałkę się wybierał. Ogarnęła ją téż trwoga, posłała szukać O. Ottona aby go do biskupa od siebie z błaganiem wyprawić. Benedyktyn niemógł się już ukazać na zamku, ani pójść ją uspokoić, lecz od Ochmistrza królowéj dowiedziawszy się czego od niego żądała, przywlókł się do biskupa, z niewielką nadzieją, aby prośba jego wyjednać co mogła. Znał on nieugięty charakter i surowość ks. Stanisława ze Szczepanowa.
Wchodząc z poselstwem swem.[6] O. Otto posłyszał odprawę jaką biskup dawał Andrkowi Boleszczycowi, domyślił się łatwo z czém chłopak przyszedł, i zwątpił aby jemu szczęśliwiéj powieść się mogło. Nie pozostawało mu jednak nic nad spełnienie posłannictwa, choćby ono daremnem być miało.
— Padnę mu do nóg — i będę go prosił! — rzekł w duchu — Bóg go natchnąć może miłosierdziem!
O. Ottona znał biskup nie wiele, widywał rzadko, u siebie go nie miewał nigdy, zdziwił się mocno zobaczywszy go o téj porze niezwykłéj i odezwał się przystępując doń, po łacinie.
— A wyż z czém do mnie przychodzicie o téj porze, Ojcze Ottonie?
Biskup Stanisław Szczepanowski, jak wiadomo, w czasie pobytu swojego w Paryżu, oprócz szkoły biskupiéj, uczęszczał téż do benedyktyńskich. Miał nawet zamiar przywdziać suknię zakonną i zachował zawsze miłość wielką dla synów S. Benedykta, których niemal za braci swych uważał. Dla O. Ottona, którego zdala tylko i z odgłosu znał, szacunek miał wiedząc jak cnotliwy staruszek wśród zepsutego dworu, samym przykładem swym wiele dobrego czynił i hamulcem był nieraz dla zbytników.
Zamiast odpowiedzi na zapytanie, O. Otton nie mówiąc słowa, przyklęknął przed nim, skłonił głowę siwą, i ująwszy rękę, pocałował.
— O przebaczenie naprzód proszę, przewielebności waszéj, rzekł, iż śmiem z tąż samą pewnie prośbą, z którą mnie człowiek ten poprzedził, — stawić się przed Pasterzem!
Ojcze wielebny — o króla i rodu jego losy przyszłe przywlokłem się was błagać. Dajcie mu czas — niechaj w nim płomień wygorzeje! — król z dziecka żołnierzem jest, prawa on nierozumie, władzy nad sobą nigdy nie czuł i nie znał. — Czas mu dajcie! Nie narażajcie własnego żywota drogiego, na wściekłość jego...
Biskup wysłuchał cierpliwie, oburącz potem podniósł z ziemi staruszka, i patrząc nań dobrotliwie, łagodnie — mówić począł.
— Wyście to rzekli, ojcze Ottonie? — Wy? Kapłan? — mąż świątobliwy i uczony? Nieznacież, czy nie chcecie pamiętać historyi kościoła naszego? — Azali nie pomnicie co uczynił Ambroży, i nie chcecie mi dopuścić bym stokroć gorszego niż Teodozjusz człowieka, który nie Tessaloniczan rzeź, lecz tyle krwi niewinnéj, tyle zgorszenia, tyle plugawéj rozpusty plam ma na sobie — wygnał tak precz z kościoła, jako mnie Ambrożego przykład naucza?
Chcecie więc bym ja, biskup ustąpił przed katem, abym ja kapłan uląkł się żołnierza? — Chrystus pan trwogi nie znał, i słudzy jego znać jéj niepowinni.
— Ojcze — odparł Otton zwolna, Teodozjusz był okrutnikiem, ale był chrześcijańskim monarchą, któremu światło ewangelij przyświecało, ten na pół — poganinem jest. Niebronię go! — nie ujmuję się zań, znam grzechy jego.! Nie o niego mi idzie, ale o was, pasterzu i o drogi żywot twój. Wściekły ten człek nie poszanuje nic, żadna go świętość miejsca ni osoby nie powstrzyma. Patrzałem nań, znam go — ojcze mój, drżę.
Biskup słuchając białe ręce złożył jak do modlitwy i łagodnie z powagą, odpowiedział O. Ottonowi.
— O moje życie wam chodzi! — Ojcze! dobry pasterz chętnie żywot daje za owieczki swoje! Cóż życie moje? co życie człowieka? — można li je lepiéj dać jak za prawdę świętą i dla nawrócenia obłąkanych? Nie wyzywam go ani wyzwę, ale nie cofnę się wyzwany. Kościół na téj ziemi chwieje się, podwalin trwałych niema jeszcze; nie powolnością ale potęgą zakładać potrzeba ciosowe jego fundamenta. — A jestli do nich krew moja, jak wapno potrzebna, aby kamienie węgielne spoiła na wieki?
To mówiąc biskup zadumał się głęboko i dodał z wyrazem pokory.
— Nie sądzę, ojcze mój, by mimo zuchwalstwa swojego, aż do gwałtu nademną posunąć się mieli, — lecz Bóg niech rozporządza. Stań się wola jego. O. Ottonie bądź dziś spowiednikiem moim i pozwól bym przed tobą wyznał grzechy moje. Zasnę potém spokojny, czekając co mi dzień przyniesie jutrzejszy. Żołnierzem Chrystusowym jestem, jeżeli mi za pana mojego życie dać przyjdzie — umrę szczęśliwy...
I biskup ukląkł przed świątobliwym staruszkiem do spowiedzi.
Na zamku ucztowano do dnia białego, dobrze się już na brzask brało, gdy Sroka tłum ludu napiłego prowadząc za sobą, spuścił się z nim zawodząc huczną pieśń, drogą z zamku, około Skałki. Tu owe kupy stanęły umyślnie, nieco zdala i na urągowisko biskupowi, bo im tak przykazano, poczęły szaloną jakąś pieśń swawolną porykiwać, za każdą zwrotką wykrzykując dzikiemi głosy.
Król ucztował także noc całą, spędził ją bezsenną, czekając poranka. Odziany i zbrojny, rozgorączkowany, oczekiwał dzwonka, który się miał odezwać wołając na mszę do S. Michała.
Dzień wschodził chmurny, z niebem mglistém, z światłem ołowianém, powietrzem chłodném, słońce mu przyświecać niechciało..
W progach dworca stała kupka Boleszczyców, na któréj twarzach widać było jakby na śmierć iść mieli i stracenie. Bledzi byli, drżący, niemówił żaden słowa. Jedni stali jak kamienni nie poruszając się długo, jakby zapomnieli że żyli; drudzy targali się z niepokojem chodząc, z oczyma w ziemię wlepionemi.
Na pierwszy głos dzwonka kościelnego na Skałce, Andrek który stał pod ścianą, upadł na ławę i zakrył sobie oczy. Inni wyprężeni słuchali, ku sieniom spozierając zkąd król wynijść miał.
Nakazaném było dać znać gdy się da słyszeć dzwonek — nikt jednak ani myślał spełnić rozkazu... Woleli karę znieść niż mu zwiastować ten głos, co im brzmiał jak pogrzebny dźwięk...
— Usłyszy sam król — powiedział starszy Borzywój — znać tak losy chciały, nie dojdzie go on? — niech się dzieje co chce!!



III.



Po wczorajszéj uczcie, gdy wszedł dzień, około dworców królewskich dziwnie wyglądało. Noc długo kryła biesiadne śmiecisko, gdy rozwidniało, odkryło się ono w całéj szkaradzie swojéj.
Czeladź spała wypróżniwszy resztę beczek, nie było komu pozbierać łomów i brudów, jakie noc zostawiła po sobie.
Naprzeciwko dworca stały jeszcze stoły poobnażane z nakrycia, powywracane i potrzaskane ławy; na ziemi leżał gdzieniegdzie kubek zgnieciony, stłuczony dzban, kości ostatki, psy chodząc i warcząc ogryzały.
Na boku walały się beczki z dnami wybitemi, kadzie i cebry pogniecione, których nie sprzątnięto. Zielone gałęzie, co wczoraj do umajenia uczty służyły, dziś śmieciem się stały, poobalane, w ziemię wdeptane, zmięszane z błotem.
W przedsieniach dworu, pod budynkami i okopami, na ziemi i ławach leżała rozpierzchła, uśpiona jeszcze, pijana gawiedź, ze psy razem. Daléj na wałach widać było precz wyrzucone dwa trupy tych co się na śmierć zapili, na w pół odarte. Czekały one aż je gdzieś wywloką.
Gdzieniegdzie stały brudne jakieś kałuże, jedne jakby krwawe, drugie od saméj krwi ohydniejsze. Bili się i tłukli skłóceni, na śmiech drugim, a wielu z ranami i potłuczonemi wyszło głowami, nieczując kalectwa nawet.
Szczątki biesiady opowiadały jéj dzieje. Obok łachmanów leżały kosztownych sukien oderwane kawały, guzy złociste i konopne sznury, rozerwane bursztyny nogami pokruszone i pobite garnuszki proste... Męzkie i niewieście czapki i chusty walały się społem.
Ziemia, wczoraj porosła murawą, zmięszona była nogami, zgnieciona, zbita, a ślady nóg, rąk, głów odciśnięte na niéj pozostały wyraźne...
Skończyła się bowiem uczta, po odejściu króla, po wypróżnieniu ostatka w beczkach, jak szatańskie wesele — zwierzęcym szałem ohydnym...
Na to obrzydliwe pobojowisko wczorajszego królewskiego przyjęcia — spojrzeć nie było można bez wstrętu.
Stało ono długo nietknięte, aż nierychło zjawiać się poczęli parobcy, którzy je oczyszczać mieli. Wychodzili przeciągając się, zaspani, szukali mioteł i łopat, wlekli się i stawali nad śmietniskiem zadumani, jakby czytając w niem, co ono wczoraj widziało... Podejmowali szczątki i rzucali je, śmieli się i pluli.
Zmęczona wczorajszą wrzawą, od któréj nierychło uciec mogła, Krysta spała długo — obudził ją dzwonek na Skałce u Ś. Michała, a potém zaraz tentent koni.
Zadrżała, zerwała się, pobiegła w koszuli wyjrzeć przez okno, odsunęła okiennicę, i zobaczyła jak król jechał otoczony Boleszczycami... Dokąd? niewiedziała, ale serce jéj biło strachem.
Król się nawet nie obejrzał ku oknu, oglądał się tylko Borzywój pozdrawiając ją, i Zbilut jadący za nim. — Krysta się ukryła zawstydzona, bo niemiała na sobie nic oprócz bielizny; włosy się jéj we śnie porozplatały, czuła się zmęczoną, wiedziała że była bladą.
Ona, co tak dobrze dawniéj umiała śmiać się, o wszystkiem zapomnieć, wesołością swą dziecinną drugich rozśmieszać, czasem aż do szału się rozpasać i rozgzić — wczoraj nie mogła być nawet wesołą.
Coś ją cisnęło na sercu; oczy pana patrzały jakoś tak dziko, szał téj uczty pół chłopskiéj wył tak straszno... Mimowoli przypominała sobie inne czasy, lata inne, macierzyńskie podwórko ciche, matki uścisk pieszczony i usypiający słodko, mężowski dwór taki spokojny, pieśń u kądzieli płynącą, jak cichy strumień po darni zielonéj — ciepłe ognisko domowe, co się śmiało gospodyni.
Zapach wiosny przynosił jéj z sobą wspomnienia młodości. — Smutną była ciągle, a im uczta weselszą się stawała, tem ją strach większy ogarniał; smutniejszą jeszcze uciekła z piekielnego gwaru, i położyła się do snu. — W marzeniach sennych znowu przewijało się jéj życie dawne z gorączką teraźniejszą, trwoga i dreszcze przebiegały po niéj. — Zrywała się krzycząc. — Jutro! co będzie jutro!
I usypiała znowu a przed nią stawał Mścisław, nie taki jakim był za dawnych czasów, gdy ją w czoło całował, ale ten który się zjawił raz ostatni, straszny, mściwy, groźny i zrozpaczony. Mścisław chwytał ją za rękę z jednéj strony, z drugiéj ciągnął król, a pijana gromada stała przed nią, wyszczerzając zęby i okrzykując ją królową. — Męczyła się tak spać niemogąc — wstała wreście, dzień biały przez szpary okiennic zaglądał.
Jak ten dzwonek na Skałce, brzmiał jakoś i jęczał strasznie, pogrzebowo! — Byłto ten sam co w dniu klątwy lud zwoływał, i dzwonił świecom zgaszonym.
Gdy orszak królewski przesunął się przez podwórce, na zamku zrobiło się jakoś pusto i czarno. Krysta wyjrzała z trwogą ku temu miejscu, gdzie wczoraj takie brzmiało wesele. Tam parobcy z ostrzyżonemi krótko głowami, w brudnych sukmanach zwijali się z winnikami i mietli śmiejąc się śmietnisko. Niekiedy schylił się który, podjął błyszczącego coś i cieszył, zbiegali doń wszyscy, wyrywali sobie i śmiechem ich dzikim znowu rozlegało się podwórze. Usłyszawszy go Krysta schowała się i napół zasunęła okiennice.
Na zamku, po wczorajszéj burzy wesela — cicho było jak w grobie — król wyjechał, goście poszli precz, Rusini spali, czeladź spoczywała, od miasta nawet głosów i życia słychać nie było.
Dzwonek na Skałce zadrgał raz jeszcze i dźwięk jego obumarł w powietrzu.
Cisza ta wydawała się tak niemal straszna jak wczorajsza wrzawa. Dzień był żałobnie smutny, niebo gęste oblekały mgły z poza których słońce się wybić nie mogło. Białe osłony zdawały się ciężyć nad ziemią i dusić ją — nie było powietrza dla piersi, oko nie mogło przebić tych opon gęstych i nieprzejrzystych. — Odetchnąwszy czuć było woń mgły duszącą, co jak spalenizna jakaś, gryzie by dym i dławi.
Krysta siedziała w oknie, o krawędź oparta, patrzała i słuchała, myślała coś i rwały się jej myśli. — Chciała odgadnąć dokąd znów król mógł pojechać tak rano?
Choć on jéj niewidział, ona mu się dobrze przypatrzyła; miał twarz jakąś gniewną i rozjątrzoną, jak gdyby jechał ścinać i wieszać... Oczy mu stały słupem a nic nie widział. Ludzie co z nim byli, oglądali się dzikim wzrokiem, jak przestraszeni razem i zajadli. Borzywój i Zbilut spojrzeli ku niéj — nie po swojemu — oba tak jakoś patrzali, tak się kłaniali; jakby na stracenie szli a żegnali na wieki.
Dokąd że tak rano jechali i gromadnie?
Nie na łowy? — psów ni sokołow nie mieli z sobą, ani łuków, ani oszczepów — miecze tylko.
Wśród téj głuchéj ciszy — nagle — czy się jéj przydało? — usłyszała zdala krzyk okropny... krzyk wściekłości jakiejś i morderstwa. Potém zmięszane głosy i wrzawę, dzwonek na Skałce począł się poruszać żywo, bijąc jak na trwogę, raz po raz, nieustannie.
Zdala znowu, urwane jakieś jęki i wołania przerwały ciszę...
Serce jéj zaczęło bić strasznie — wczorajsza trwoga i smutek wróciły silniejsze jeszcze.
Trzebaż jéj było żyć tak zawsze, godziną szczęścia i dniami nędzy a strachu? — za godzinę płacić wiekami? Aż łzy popłynęły z oczów. Była królową, — toć królewskie życie.
Zatętniało nagle szalonym biegiem. — Ktoś czwałem biegł ku zamkowéj górze, jeden, dwu, kilkunastu... Gonili czy uciekali, gnali straszliwie — Krysta się wychyliła.
W bramie ukazał się król, Krysta go nigdy jeszcze takim nie widziała strasznym, z krzykiem zakryła oczy. — Blady był jak trup, a oczy mu wyskakiwały z powiek — usta miał otwarte, zęby zacięte. Patrzał i niewidział; na jednym policzku miał jakby plamę krwi, krew zdawała się ściekać jeszcze, obie ręce krwią miał oblane, mieczyk który mu wisiał u pięści, ściekał krwią i bryzgał kroplami.
Tuż za nim lecieli pobroczeni krwią jak on, pijani morderstwem Boleszczyce, krzycząc, popychając się, swarząc z sobą. Za niemi czeladź sunęła się wolniéj, niby wylękła i przerażona, szepcząc między sobą, oczyma goniąc za panem.
U przedsienia król z konia się zsunął wprost na ławę. Otoczyli go kołem Boleszczyce, gwar się wszczął jakiś, swar czy kłótnia, jakby nieprzytomni zajadać się chcieli. Stali, odchodzili, siadali ocierając ręce krwawe o murawę, o ściany, o poły i otrzeć ich niemogąc...
Króla widać było jak się rozsiadł dumnie, szeroko, ale pogrążony cały w sobie, nie słysząc, nie widząc nic, wąs gryzł w ustach, a palcami czasem krwawy policzek ocierał, jakby go ta plama krwi piekła.
Krysta ręce załamała — krew!! — krew! — Czyja to była krew?
Zwierza na łowach ubitego, czy człowieka w gniewie zamordowanego.?...
Tymczasem od miasta zaczynała buchać i dolatywać wrzawa jakaś, wzmagająca się coraz, rosnąca, podnosząca — płacz, krzyki i jęki z niéj biły. Śmiertelną trwogą opanowana Krysta, uczuła zimno w całém ciele i poszła skryć się w najciemniejszy izby kątek. — Zasunęła okno... ale wnet, wytrzymać nie mogąc duszącego powietrza izby, na nowo je otwarła.
Stało się coś — niewiedziała co — ale strasznego coś stać się musiało.
Podwórce przebiegali ludzie, pędem lecąc ku miastu, jedni po drugich. Inni z miasta wpadali przez wrota i pędzili ku dworowi. — Zajrzała Krysta co się z królem działo — nie było go już, Boleszczyce błądzili u przedsieni. Dym kłębami buchał z łaźni. — Z izb wyrywali się ludzie jacyś i powracali; słychać było drzwi trzaskanie, a od teremu dwóch królowych, jakby jeden płacz przeciągły i długi — jakby pieśń płaczek u trumny.
W mieście coraz mocniéj wrzało i grzmiało.
— A! — co się stało? co stać się mogło? — myślała Krysta.
W tém Ciarka wpadła zdyszana, oczy sobie zasłaniając, z krzykiem obaliła się na ziemię i ryczała wielkim płaczem — Krysta podbiegła do niéj — wołając by mówiła co jéj było, ale dziewczyna słowa powiedzieć nie mogła, zachodziła się i oczy zakrywała.
Wśród téj trwogi, drzwi się otwarły, na progu ukazał się Borzywój.
Był może pijany ucztą wczorajszą, bo się zataczał i na nogach ustać niemógł; twarz miał trupią, a ręce obmyte nosiły jeszcze ślady krwi na sobie. Wszedł obłąkanemi wodząc oczyma, mówić nie mogąc.
Szybko przypadła do niego Krysta, badającym mierząc go wzrokiem — patrzała nań. Patrzała i zobaczyła krople krwi przyschłéj na twarzy, we włosach; ręce powalane, na sukni ledwie przysychające plamy — wszędzie krew! — krzyknęła i uciekła kryjąc się przed nim do kąta. Borzywój stał sam patrząc teraz na swe ręce ze zgrozą, jakby obłąkany, tarł je, chował, dobywał, niepokoił się, szepcząc coś sam do siebie. — Zawrócił się do drzwi, jakby wynijść chciał, potém znów ku Kryście i znowu ku drzwiom, i jeszcze raz niemogąc zasuwy otworzyć, podszedł gdzie Krysta siedziała.
Na bladéj twarzy jego pot występował kroplami.
Ciekawość przemogła strach i zgrozę.
— Gdzieżeście byli? — co się stało? Krew, co znaczy ta krew?! — zawołała Krysta.
Borzywój, zawsze mężny i przytomny, teraz mruczał niezrozumiale, mięszał się, mówić niemógł.
Naostatek buchnęło z niego...
— Król, król — dla króla — szliśmy z królem... bronili jego.
— Król! król ranny!! — załamując ręce krzyknęła Krysta. — Któż śmiał się porwać na niego! Król?
Borzywój tylko głową potrząsł. Męczył się znów długo nim na słowo się zdobył.
— Nie ranny... rzekł — klechę trzeba było ukarać... zdrajcę? — Zabił go król! zabił!
Krysta twarzą się rzuciła na siedzenie i płakała. Borzywój stał, wciąż patrząc na swe ręce i wciąż je ocierając. Milczał zadumany. Podniosła się spłakana Krysta wołając.
— O Boże! król!
— Uspokójcie się, bełkotał Borzywój, który sam spokojnym nie był i czoło spotniałe lub dłonie pożółkłe ocierał ciągle. Uspokójcie się. Co król miał zrobić! Nie chciał go puścić do kościoła... Na progu... król ciął go — ciął... padł — porąbaliśmy w kawałki... małoż ludzi ginie na wojnie...
Toć wojna była! Krysta pochwyciwszy te słowa, krzyknęła znowu i odbiegła od niego daleko, kryjąc się w kąt izby i twarz tuląc do ściany.
Borzywój stał pomięszany w miejscu, sam sobie napróżno usiłując dodać ducha. Wtém nadbiegł Zbilut.
I na nim ślady przelanéj krwi widać było, i od niego czuć mordu gorączkę. Zobaczył od progu Borzywoja, oczyma poszukał Krysty. Spojrzeli na siebie bracia może raz pierwszy po powrocie, i zadrżeli...
Zdali się sobie ludźmi nowymi.
— Krew! — szepnął wskazując Zbilutowi suknie jego Borzywój.
— Krew! — odparł prawie razem, wyciągając ręce ku bratu Zbilut i ukazując mu twarz jego odzież i dłonie.
Krysta zdala wołała ku nim jęczącym głosem:
— Wynijdźcie ztąd! wychodźcie! — krew przynieśliście z sobą!
Zbilut zaczął coś mruczeć niewyraźnie.
— Przyszliśmy abyście byli spokojni — wszystko się już skończyło — wszystko.!
Przestraszona Krysta, niechcąc słuchać ich, wołać poczęła:
— Zbójcy! idźcie ztąd! Zbójcy!
Borzywój się chciał zaśmiać, niemógł. — Bił się w piersi ręką i mruczał, poglądając na brata.
— My nie poczynaliśmy... sam król ciął? — prawda? w głowę... Trysnęła krew... Sam król... Kazał rąbać. — Leżał już jak martwy na ziemi... wszyscy siekli... kiedym ciął.
— Tyś wprzódy nań padł.
— Nieprawda — ty!
— Nieprawda! jam nie tknął.
Poczęli się kłócić z sobą bracia.
— A zkądże u ciebie krew na rękach?
I słychać już nie było co mówili, bo razem poczęli krzyczeć, przypadając ku sobie.
Krysta w rozpaczy powtarzała ciągle jedno:
— Idźcie ztąd, wy, zbójcy! idźcie ztąd.
Aż Borzywój porzuciwszy kłótnię z bratem, zawołał na nią:
— Cóż i króla przepędzisz gdy przyjdzie? — Toć nie my go zabili, ale on.
— Kłamiesz! zbójco! — wy nie on! płacząc wołała Krysta — idźcie ztąd!..
Uparty krzyk kobiety wygnał ich nareście za drzwi; natychmiast oszalała ze strachu Krysta pobiegła za niemi i zasuwę zaparła, a sama się na ławę płakać rzuciła.
U drzwi jéj, jakby niewiedzieli co robić z sobą, stanęli oba Boleszczyce, patrząc jeden na drugiego. Nie mówili nic, wzajem tylko pokazywali plamy krwi na sobie. Z przedsienia słychać było gwar wielki na mieście... W tém od królewskiego dworca, krzyk donośny się rozległ:
— Tu bywaj!
Pobiegli natychmiast wyścigając się, był to głos króla.
Bolesław stał u wnijścia, blady, lecz już ostygły i przytomny. Ręce obie w boki wparłszy, patrzał do koła, jakby szukał kogo miał zabić jeszcze.
— Sam tu! — zawołał szybko, szparkiemi słowy, które się gonić za sobą zdawały — wskazując na Borzywoja. Sam tu! Ład mi zrobić. Ludzie i konie w gotowości. U wrót straże.,[7] czaty na wały. Na miasto niech pędzą konni i tłum od Skałki rozegnać precz. Biczami zagnać do domów. — Na Bawole, na dolinie, straż postawić, na gościńcach. Na zamek reszta i niech tu stoją... krzyknął. — Żywo!
Borzywój chciał biedz, strzymał go.
— Stój! — nie! Na zamku żeby ład był, więcéj nie trzeba — trwogi niema, niech nie myślą że się lękam... Kogo?
I rozśmiał się, ale razem brwi ściągnął, jak gdy zły bywał.
Rozbiegli się wszyscy, król na ławie w przedsieni ze psy siedział. Ludzie z zamku zaraz na miasto ciągnęli.
Lecz rozkazy pana trudne do spełnienia były. Siła jakaś niewidoma ciągnęła wszystkich ku Skałce. Tłumy oblegały kościołek. Ściągał je widok okropny.
W samych drzwiach kościoła stała kałuża krwi, od któréj krwawa ścieżka ciągnęła się aż do ołtarza! W progu leżał trup biskupa, a raczej szczątki okrutnie posieczonego ciała, którego każda część osobno rzucona, z resztkami poszarpanych sukni i ornata, krwią pobryzganych rozproszone były.
Ludzie stali nad niemi zachodząc się od płaczu.
Kościół otwarty był i pusty. — Na ołtarzu świece dogorywały jeszcze, na stopniach jego leżał wywrócony kielich, zgięta pod nogami patyna, chusta biała krwią zbroczona...
Od kościoła rozbiegło się zrazu wszystko co przy nim było, strwożone świętokradzkiém morderstwem.
Lud tylko u progu stał, cisnął się, niemogąc odejść, nieśmiejąc tknąć tych zwłok, które już uświęciło męczeństwo.
Od tego okrwawionego kościelnego progu, téjże godziny wieść leciała po całéj ziemi — król przy ofierze świętéj zamordował biskupa.
Ludzie ją nieśli nieznani do kościołów, miast, na zamki i grody...
Przez cały dzień na Skałkę płynęły i odpływały tłumy; nikt nie poważył się pomyśleć o tém aby cześć należną oddać relikwijom zabitego biskupa. — Wieczór nadszedł, gromady pozostały w oddaleniu, patrząc w nieméj rozpaczy na kościołek pusty i krew zaschłą na jego progu.
Noc zapadła na zamek, gród i okolicę; z Wawelu słuchając, można było jeszcze pochwycić gwar nieuśpionego miasta, tentent koni, wołania i krzyki. Z sąsiednich osad pieszo przybywało duchowieństwo, konne poczty ziemian, i rycerstwa. Około domku na Skałce nocą obozowała już cała gromada ściągającego się duchowieństwa, które się modliło, płakało i drżało, ku zamkowi spoglądając.
Posłańców wyprawiano na wsze strony świata, a gdy ranek wszedł nowy, zwłoki męczennika już znikły, ślady zabójstwa z niemi, kościół tylko zaparty stał, pieczęciami wielkiemi na drzwiach obwarowany. I dzwonek się już nie odezwał dnia tego.
Na Wawelu téż drugiego rana pieczęcie czarne wisiały u zapartych wrót Ś. Wacława.
Cisza grobowa panowała na zamku, król zamknął się na nim, obwarował i nie ukazywał.
Podwójne straże u wrot chodziły dniem i nocą, w podworcu stały gotowe konie i ludzie chodzili zbrojni, jakby je wnet dosiąść mieli...
Zamek wydawał się oblężonym.
Trzeciego dnia przez Wisłę widać było przeprawiający się oddział zbrojny, który wszedł do miasta i obozem się położył u stóp Wawelu. Tym dowodził stary Leliwa. Nazajutrz Kruk z drugim nadciągnął, na noc Brzechwa z trzecim stanął. Wszyscy w milczeniu, spokoju, legli niedaleko zamku, z okien widać było obozowisko.
Król kazał ostrzyć miecze, łuki i oszczepy gotować, ludzi swych liczył. Niewielu ich miał téż przy sobie, reszta żołnierstwa rozsypana była po zamkach, na pograniczu, w grodach, w których się gromadziła siła zbrojna od dawnych czasów, na zawołanie królewskie, gdyż żywić ją w jedném miejscu trudno było.
Od tamtych oddziałów złe przychodziły wieści. Duchowieństwo już z wodzami było w porozumieniu, ten i ów wymawiali się że przybyć nie mogą, inni milczeli, niektórzy wprost wypowiadali posłuszeństwa. Władzę tymczasowo chwytali wojewodowie i żupany. Za każdą odebraną wieścią król się porywał, jakby lecieć chciał ukarać winnych, lecz siły po temu nie było. Po posiłki słać i żądać ich od węgierskiego króla sromał się. Niechciał się przed obcemi przyznać do słabości, spodziewając siłę zastąpić odwagą. Na zamku krzątano się żywo.
Jednego dnia o mroku król kazał Borzywoja przywołać. Obóz na dolinie pod zamkiem, na który codzień patrzał, gniew w nim budził i niecierpliwość.
— Jedź, rzekł, wskazując ręką przez okno ku Wiśle. Jedź tam, do tych ludzi, zapytaj ich po co tu przyszli, czego tu stoją?
Borzywój, który od dnia popełnionego przez króla morderstwa, chodził jak obłąkany i nieprzytomny, nic nieodpowiedziawszy, wyszedł spełnić rozkaz. — Konia nie wziął, towarzysza sobie nie dobrał, sam jeden, o mieczyku tylko u pasa, śmiałym krokiem skierował się do obozu u stóp Wawelu.
Gdy ujrzano jednego z Boleszczyców, idącego ku namiotom, prawie bezbronnego, zdziwienie było wielkie; nikt przecie po drodze ani go zaczepił, ni się tknąć ważył.
Dopuszczono go do namiotu Leliwy, który mu na zapytanie ludzie wskazali.
Znalazł tu kołem zasiadającą starszyznę. — Spojrzeli na wchodzącego, którego z oblicza znali, a ze stroju widzieli iż do dworu należał. Nikt ani powstał, ani go pozdrowił; gospodarz z pod brwi nawisłych patrzał nań pogardliwie.
— Przychodzę do was od króla! rzekł Borzywój.
— Od jakiego? — zapytał sparty na ręku stary. Od króla? my tu żadnego nie znamy. Ten którego mieliśmy, wyklęty został i odsądzon od korony, a nowego jeszcze nie wybrano.
— Tak to już myślicie! rzekł Borzywój. — Dziwna rzecz aby klechy miały królów sądzić.
— Przecie ich namaszczają i koronują — odezwał się duchowny, który siedział za Leliwą.
— Nie moja sprawa to a wasza, rzekł Borzywój. Przychodzę od Bolesława syna Kaźmirzowego, który dla mnie jak był tak jest królem: po co tu obozem pod jego zamkiem leżycie? Chcecie z nim wojny? przyszliście mu w pomoc? król, pan mój miłościwy, wiedzieć potrzebuje.
Na to pytanie nikt nic nie odpowiedział, patrzali po sobie, jakby naradzając się, z czém go odprawić mają. Borzywój czekał napróżno, na ostatek, zawołał niecierpliwie:
— Cóż, wrogami mu jesteście!
Leliwa patrzał w ziemię, mieczem który trzymał w ręku grzebiąc w niéj. W tém wstał z za niego siedzący duchowny, wieku podeszłego, twarzy ostremi rysy oznaczonéj mężczyzna, i z wielką gwałtownością, palec wymierzywszy ku dworakowi — począł:
— Powiedz temu zbójcy, krwią oblanemu, powiedz Kainowi twojemu, iż przyszli tu ziemianie aby stali na straży i oblegali go dopóki precz nie wyżeną.
Krwią się jego mazać nie chcą, ale precz z téj ziemi musi iść.
Borzywój krzyknął z oburzeniem, chciał mówić, zahukano go, wszyscy podnieśli głowy, ręce powyciągali i wołali.
— Precz z téj ziemi musi iść! precz! precz!
Przyszedł wreście do głosu nie rychło Boleszczyc i zawołał:
— Nie łacno go wyżeniecie! Poskramiał on niejednych gorszych od was i silniejszych, i was poskromić potrafi.
Zaczęli się śmiać, urągać i szydzić ziemianie, nie odpowiadając mu. — Odwracali się tyłem do posła, rozmowy z nim nie chcąc prowadzić. Duchowny tuż zaraz słał chłopię, po święconą wodę i księgę, aby po nieczystym człowieku, który się wdarł tu, miejsce splugawione przezeń, modlitwą oczyścić. Borzywój nadto był dumny, aby się długo z niemi spierał, po takiém przyjęciu. Kilka przekleństw srogich z ust mu się wyrwało, pięściami pogroził i z namiotu wybiegł wściekły z gniewu. Po drodze przechodząc obóz i stojących kupami ludzi, co wycierpiał od szyderstw i przekąsów, plucia i odgróżek, ledwie znieść potrafił. Niemógł się do nikogo chwycić bo by żyw na zamek nie wrócił. Przyszedłszy tu, tak był jeszcze nieprzytomny i pomięszany, że do króla nie poszedł i siadł w kącie, aby to czém go nakarmiono, wydychać. — Przebył tak dość długi czas, gdy go zawołano do króla.
— Cóżeś przyniósł! — krzyknął niecierpliwie Bolesław — mów!
— Nie miałem z czém spieszyć, ponuro odparł Borzywój. Znać oni was niechcą. Krzyczą abyś z ziemi téj uchodził
Król stojąc naprzeciw mówiącego, rzucił się z gniewu ku niemu.
— Moją jest ta ziemia a nie ich! Moją! zawołał głosem wielkim: korony mi z głowy nie zedrze nikt. — Chcą wojny, to ją będą mieli — będą ją mieli.
Kazał sobie powtórzyć Borzywojowi wszystko, co w namiocie słyszał, do słowa i począł myśleć o obronie.
Tegoż wieczora, z ludzi którzy przy nim pozostali, wybrał Bolesław najwierniejszych sobie, najzręczniejszych i najśmielszych, kazał im dać odzież i uzbrojenie po którémby ich nie poznano łatwo i wyprawił z zamku, polecając aby lud zbrojny, między pospólstwem dla niego ściągali.
Nie łatwą to było sprawą teraz, lecz Bolesław jeszcze na wielu rachował po powiatach, których niegdyś obficie opatrzył majętnościami i wszelkiém mieniem.
Tymczasem bezczynność ziemian pod zamkiem stojących, dodawała otuchy, iż się posiłków król doczeka. Znikąd ich jednak widać nie było.
Jednego z pierwszych wieczorów po dokonaném morderstwie, gdy ochłonął nieco Bolesław, przypomniał sobie opuszczoną Krystę, i poszedł do jéj dworca. Dziwiło go iż się do niego przez sługi nie odzywała jak dawniéj.
Drzwi znalazł stojące otworem, nieład jakiś w mieszkaniu, dziewczęta z włosami porozplatanemi, w bieliźnie jednéj, siedziały na ziemi, jedne płacząc, drugie jakby snem znużone.
Oczyma zdumiałemi popatrzył król do koła — Krysty nigdzie widać nie było.
Gniewnie potrącił nogą leżącą na ziemi Ciarkę.
— Gdzie wasza pani? — zakrzyczał.
Dziewczęta płakać i jęczeć nieodpowiadając zaczęły.
— Gdzie ona jest? zagrzmiał powtórnie głosem groźnym, podnosząc rękę jak do bicia.
Dziewczęta porwawszy się zaczęły uciekać przerażone, a Ciarka, którą król za włosy pochwycił, padając na ziemię przelękła, wołać poczęła.
— My nic niewinne! my niewinne! — Niewiemy co się z nią stało! — Poszła. — Wczoraj jéj już nie było...
Król stanął z gniewu się trzęsąc... Chciał pytać, ale ze strachu od przytomności odchodzące dziewcze, jęczało odpowiedzieć nie umiejąc. Stała się wrzawa i wołanie na wszystkie strony, zbiegli się ludzie, poczęły pytania. Nikt nieumiał wskazać ani kiedy ani jak uszła Krysta, sama jedna czy przez kogo uprowadzona.
Rozesłano dwór szukać jéj po całym zamku po kątach i komorach, lecz nie znaleziono nigdzie, nie widział jéj nikt.
Wszyscy byli tak królem i sobą samemi zajęci, iż nikomu zajmować się nią na myśli nie postało. Król wpadł w gniew niewysłowiony. Siec kazał z kolei sługi, groził śmiercią, żadna męka wydobyć z nich nie mogła wieści o Kryście. Wśród chłosty plotły każda co innego, i coraz się przeciwiąc własnym wyznaniom. W istocie nikt nie wiedział co się z nią stało. Krysta potajemnie od dziewcząt swych chwyciła odzież prostą, płachtę grubą, wybrała chwilę gdy sługi się pospały, i nieprzytomna, na wpół obłąkana, wysunęła się z zamku, ciągle jeden wyraz powtarzając: krew! krew! We wrotach straż niewiast nie zatrzymywała, dano się jéj wyśliznąć, nie przypatrując nawet, o mroku.
Niewiedziała ani dokąd szła, ni co się z nią stać miało — uciekała od krwi, która goniła za nią. Ku miastu zszedłszy, zobaczyła kościołek na Skałce, i widok jego przeraził ją na nowo, uchodzić zaczęła pędząc co sił, bez drogi, na oślep — a krzycząc: krew! krew!
Biegła tak drżąca, zdyszana, zapłakana, aż póki, dostawszy się na gościniec jakiś nie padła. Oprzytomniawszy poznała tę drogę. Stał nad nią drewniany krzyż, obwieszony płachtami chorych ludzi. Tą drogę — pamiętała, jechała niegdyś z królem, gdy ją z Bużenina na zamek uwoził, śmiejąca się jeszcze, szczęśliwa, marząc, że zostanie królową.
Wracała nią teraz pieszo, zapłakana, nieprzytomna, przelękła, patrząc niespokojnie na siebie, na ręce swe, na szaty, na nogi, i widząc wszędzie, krew!
Upadła znużona na ziemię wilgotną i zerwała się prędko, bo mokra darń wydała się jéj krwią przesiąkła... Chciała biédz daléj, gdy brzęk oręży i tentent koni ją nastraszył — przypadła znowu, pragnąc się ukryć.
Gościńcem jechał cały zastęp ziemian zbrojnych — coraz bliżéj, coraz głośniéj chrzęszcząc zbrojami, brzęcząc łańcuchami; miejsce było odkryte, nigdzie ani krzewiny. Krysta zerwała się i biédz poczęła co sił ku zaroślom.
Uciekając posłyszała za sobą tentent konia, jeździec jakiś ją doganiał, dopędził i nagle za suknię pochwycił. Krysta zachwiała się i upadła na wznak, płachty któremi głowę miała obwiązaną, rozpadły się i twarz jéj odkryły.
Dwa razem krzyki ozwały się z piersi dwojga, krzyk radości i trwogi, nad nią stał Mścisław.
Przeczucie jakieś pognało go za uciekającą niewiastą.
— Krysta! — zawołał głosem pełnym boleści, Krysta!
Ona omdlała leżała na ziemi, blada jak trup, a gdy Mścisław ocucił ją nareście, rzuciła nań wzrokiem obłąkanym, zawołała.
— Krew! — i zemdlała znowu.
Mścisław, choć rycerz i mąż wielkiéj siły, oczy miał łez pełne.
Nigdy on uwierzyć niechciał, ażeby płoche to serce odwrócić się miało od niego, rozmiłowany był w niéj zawsze; nawet gdy uwieszona na ramieniu króla wypowiedziała mu wiarę i w tém jeszcze widział tylko kłamstwo dla ocalenia mu życia popełnione.
Odzyskać swą Krystę, pragnął najgoręcéj — namiętność jego była ślepą. Rozradowany więc tém co za cud prawie uważał, jak matka troskliwie około niéj chodząc, począł ją cucić i tulić.
Krysta przerażona widokiem jego drżała ciągle i płakała — rękami odpychała go, a usta ciągle powtarzały jedno: krew!
Nierychło przekonał się Mścisław iż widok jego tak ją trwożył iż jéj zmysły odbierał. Musiał się odsunąć nareście i powierzyć opiece obcéj, aby nowych omdleń i krzyku nie być przyczyną. Niemogła nań patrzeć i zakrywała oczy... Z gromady ludzi których miał z sobą, wysłał natychmiast dwu do miasta, aby mu wóz i starą jaką niewiastę do dozoru nieszczęśliwéj sprowadzono. Do domu posyłać za tém, zbyt było daleko. Sam zdala został czekając na straży; osłoniwszy leżącą na ziemi z zakrytemi oczyma. Mścisław, który przeciw króla ziemian pobudzał, jechał razem z innemi, łączyć się z Krukiem i Leliwą; jechał wrąc zemstą i jątrząc drugich a nagląc do napaści. Lecz teraz, co mu był król, wojna, zemsta, gdy Krystę odzyskał! — O wszystkiém zapomniał. Ludzi swych odprawił do obozu, sam pozostał.
Pod noc już, nierychło nadciągnął wóz i znajoma mieszczka, babka z Krakowa, która nieraz w Bużeninie bywała, bo ją za lekarkę miano. Właśnie znużona płaczem i głodem może Krysta, usnęła była leżąc na ziemi. Zwolna podniesiono ją i położono na wozie, a gdy zbudzona otworzyła oczy, ujrzała nad sobą nie już strasznego Mścisława, ale twarz staruszki, która jéj jak niańka dziecku, głowę otulała.
Zamknęła oczy — niechciała patrzeć. Wóz zwolna się poruszył, a za nim Mścisław sam konno, gdyż go nikomu niechciał powierzyć.
Do Bużenina z chorą było mu zadaleko; bliżéj do Góry, w któréj owdowiała matka Krysty mieszkała, bo tylko jeden mały dzień drogi. Tam téż jechać kazał.
Krysta na wysłanym wozie leżała jak w kolebce, dając się karmić i poić, bezmyślnie, jak dziecię. Zdało się jéj że to wszystko co przeżyła, snem było; że znów powracały dni dzieciństwa i młodości; że mogła być znowu szczęśliwą, spokojną, kochaną.
Tamto wszystko co się jéj przypominało z przeszłości burzliwéj — zmorą jakąś było straszną, która przeminęła na wieki.
W nogach jéj na wozie siedząca starucha zgarbiona, otulała ją ciągle i jak dziecku do snu nuciła.
Mścisław jechał umyślnie zdaleka, aby tentent konia ją nietrwożył i brzęk żelaza które miał na sobie. Drugiego dnia nad ranem koniom dla paszy i spoczynku stanąć trzeba było. Mścisław kryjąc się jeszcze przed nią, przez litość, którą miał nad nieszczęśliwą, poszedł w zarośla spocząć opodal od wozu.
Stara pomogła Kryście chusty odrzucić, aby popatrzyła na świat boży. Przebudziła się zdziwiona, powiodła do koła oczyma czarnemi. Las zieleniejący stał nad, niemi pusto było i cicho, ptaszki śpiewały w gąszczach, nad głowami lazurowe rozpościerało się niebo. Lice się jéj rozpogodziło — trochę zapomniała przeszłości i pozbyła trwogi.
Wóz stanął na spoczynek nad gościńcem samym. Krysta jeszcze się zdumionemi oczyma rozpatrywała w łąkach i drzewach, gdy na drodze jeźdzcy się pokazali.
Była to gromada ziemian zbrojnych, jadących także ku Krakowu, na zawołanie starszyzny. Ciągnęli powoli, i przeciągać mieli mimo stojącego w cieniu wozu; gdy jeden z nich spojrzał, rozśmiał się głośno, dziko i z koniem do wozu przyskoczył.
— Hej, Krysta Bolesławowa! hej Krysta miłośnica! Cóżeś to pana porzuciła! — krzyknął.
— Krysta miłośnica! powtarzali za nim inni, śmiejąc się okrutnie, i wóz otaczając do koła.
— Krysta, a gdzie twój pan miły? — Czy do piekła pojechał? — Czy się skrył do Smoczéj jamy!
— Krysta miłośnica! — wołali jedni do drugich, pokazując ją sobie palcami.
— Zabić wiedźmę przeklętą! — poczęli wołać inni.
— Zgnieść to plugastwo wszeteczne...
— Krysta! Krysta! — odzywało się na wszystkie strony..
Nieszczęśliwa, pod tą chłostą słów okrutnych, pod gradem tych wejrzeń strasznych, padła jak nieżywa, zakryła twarz, wtłoczyła się niemal na dno wozu, i głosem rozdzierającym znowu krzyczeć poczęła:
— Krew! krew!
Obłąkanie wracało. — Drżąc i miotając się stężała z boleścią na wykrzywionych ustach. Gdy Mścisław, ściągnięty jéj krzykiem przypadł aby ją bronić, zastał już omdlałą i prawie bez życia.
Ujrzawszy go nadbiegającego, nielitościwi ludzie, zamiast usłuchać wołania i próśb, jęli się z niego urągać.
Mścisław się rzucił na nich jak wściekły, o mało do krwawego boju nie przyszło. Starszyzna ulitowawszy się wreście nad nim, gdy go rozbrojono, po krótkiéj walce, odjechała szybko zostawując leżącego na gościńcu.
Nie obeszło się jeszcze bez wykrzyków nad Krystą i śmiechów, a swawolnych wyrazów.
Gdy gromada odciągnęła, stara baba, ledwie się nieszczęśliwéj zdołała docucić. Życie z niéj uszło prawie: skołowaciała leżała z pianą na ustach i oczyma nieruchomemi. Z życiem wracającém, wróciła trwoga, krew i obłąkanie.
Mścisław, któremu w czasie walki u wozu, koń się był przestraszony wyrwał i uciekł, idąc pieszo prowadził daléj Krystę do matki. Zdało mu się, że szedł za trumną.
Gdy dwór się pokazał w Górze, otoczony częstokołami, poszedł przodem do niego.
Zięć tam drugi gospodarzył, przy którym stara matka mieszkała.
Sulisławowa córki téj, od czasu jak jéj srom uczyniła, znać ni wiedzieć o niéj niechciała.
Pusto było w Górze; siostra Krysty po chorobie niedawnéj leżała nie wstając jeszcze, stara Sulisławowa za nią i zięcia gospodarzyła w domu. Wielkie wrota pod dachem, stały zaparte, cisza panowała we dworze. Mścisław przez furtę boczną wszedłszy pocichu, matkę zastał na przedsieniu z kądzielą. Ta, ujrzawszy go i poznawszy, kądziel rzuciła aż się stoczyła na ziemię, dłonie podniosła. Krzyknęła i uciekać chciała. Wstrzymał ją krzykiem Mścisław.
— Matko moja — zawołał. Miłosierdzia proszę! Ratuj mnie i Krystę...
Usłyszawszy to imie, stara w ręce podniesione uderzyła, zatrzymała się i krzyknęła.
— Coś ty oszalał?
— Krystę do was wiozę — Krystę moją nieszczęśliwą, ledwie żywą. Uciekła ona sama z zamku, gdzie ją gwałtem trzymano. Znalazłem na polu, chorą, biedną...
Sulisławowa przerażona, niepewna, powtórnie chciała uciekać, rozmyśliła się i wróciła. Łzy miała na oczach, serce matki zwyciężyło.
— Oto ją tu wiozą, matusiu najdroższa! Ona jeszcze na mnie dla sromu patrzeć nie może... Chora jest, nieszczęśliwa, ulitujże się! ulituj!
A widząc że się matka waha jeszcze dodał:
— Cóż ona winna! co winna!
A tuż i wrota skrzypiały, które na oścież otwierano, i wóz się powoli wtaczał w podwórze na którym ledwie żywa leżała blada Krysta. Mścisław skrył się u węgła. Wóz się zatrzymał u wnijścia. Sulisławowa już nie uciekała, łzy jéj ściekały po policzkach.
Starucha zwolna podniosła bezwładne choréj ciało, ręką ostrożnie jéj odchyliła zasłonę z twarzy. Krysta otwarła oczy strwożone i natychmiast zamknąć je chciała, gdy przed sobą ujrzała i poznała matkę, która ku niéj drżące wyciągała ręce.
W jéj umyśle znów stał się przewrót dziwny, życie znów niby się snem wydało, a otwarcie oczów przebudzeniem.
— Matuś ty moja! odezwała się.
— Dziecko moje!
I głowa nieszczęśliwéj spoczęła na ramieniu staréj, oczy się jéj jak do snu spokojnego zamknęły...
— A! jaki to był sen okropny! — poczęła szeptać. A! to ja w Górze! w Górze... Oglądała się podnosząc trwożliwie. Nieprawdaż? to Góra?? Tu niema nikogo złego? tylko ty matuś, siostra i Krysta... a tamto wszystko co było, to sen i zmora!!
Sulisławowa płacząc potakiwała dziecięciu — powoli, ostrożnie z wozu ją zniesiono.
Teraz dopiero przypatrzeć się jéj mogła matka. Cóż się to stało z jéj Krystą! Z tą śliczną, białą, różową, jak kwiatek świeżą Krystą, przed którą królowie na twarz padali!! Lice miała jak rąbek niebielony blade, i żółte, usta sine jak zwiędły liść róży, oczy wpadłe; drżała jak gałąź osiny, niemogąc się na nogach utrzymać.
— Góra! powtarzała po cichu — a! co to za sen ciężki miałam matusiu!
Znowu główkę sparła na jéj ramieniu, płacząc po cichu, aby gorzkie łzy co jéj ciężyły wypłakać z siebie. Sulisławowa płakała z nią milcząca. Matczyna łza gorąca padła jéj na twarz, Krysta się targnęła z krzykiem, wołając:
— Krew! krew!
Dwie niewiasty obejmujące ją rękami poczęła odpychać przerażona, aż matki posłyszawszy głos oczy w nią wlepiła, przytuliła się do niéj, i uspokojona szeptała.
— Sen to był — sen, matusiu!
Baba stojąca przy niej, powtarzała po cichu:
— Sen, mara...
I matka potwierdzała głaszcząc ją po zimném licu. — Sen, sen! Tak ją do cichego zaprowadzono kątka i położono na spoczynek. Mścisław na przedsieniu usiadł, sparł się na rękach, i jak wierny pies pozostał na straży. Odstąpić jéj niechciał i niemógł, a przystąpić do niéj nie wolno mu było.
Krysta nie była przytomną i nie była obłąkaną — zdziecinniała wracając do Góry, gdzie była niegdyś dziecięciem. Dobrodusznym, starym babkom co ją otaczały, pojąć było trudno co się z nią działo. Mówiły sobie że to czary, a uroki.
Posłano po baby aby urok odczyniły, aby zamawiały licho, by jéj wróciły przytomność i zdrowie.
Mścisław, któremu niedawno tak pilno było iść z innemi wraz na króla, upadł na siłach i męztwie: siedział w drugiéj izbie na ławie, lub sparłszy się na stole drzémał, czatując a pilnując co się z Krystą dzieje.
Próbował do niéj iść, lecz ile razy się pokazał, oczy zakrywała, mdlała ze strachu przed nim, choć łagodnemi do niéj mówił słowami, a pieścił ją jak dziecko.
Matka go téż precz pędziła, musiał wracać do pierwszéj izby w kąt, na ławę, przysłuchując się ztąd głosowi cichemu Krysty, która z matką dziecinniała...
W Krakowie na zamku coraz, co dzień puściéj było. Ucieczka Krysty zgniewała króla i przybiła, przypisywał ją księżom i zdradzie. Chodził po izbach pustych, patrzał po kątach ciemnych, czasem się gniewem wielkim unosił, a co mu naówczas pod rękę wpadło tłukł i zabijał.
Od dnia popełnionego morderstwa godziny spokoju nie było... Każdego ranka ktoś uchodził. Posyłał król po kogo, nieprzybywał; nie było dlań żywéj duszy, oprócz garści dworu, drużyny i niewielu zbrojnych ludzi co na zamku stali, niemiał z sobą nikogo.
Duma pańska, walczyła z tém wypowiedzeniem wojny przez kraj cały. Nie ustępowały z błoni pod zamkiem kupy nagromadzone ziemian i rycerstwa, które go znać za króla niechciały; nie ustępował on z Wawelu.
Często na złość im król wychodził albo wyjeżdżał sam jeden, mijał je powoli, nastręczał się oczom, zdawał ich wyzywać bezbronny.
Naówczas zoczywszy go ludzie, odwracali się jakby go niewidzieli; gdy wołał, udawali że nie słyszą; gdy pytał, nie odpowiadali, niektórzy bojaźliwsi uciekali od niego. Nieporywał się nań nikt, ale mijali wszyscy.
Z dniem każdym stawało się gorzéj.
Kościoły pozamykane były wszystkie, nigdzie dzwonu ni modlitwy, nigdzie księdza u ołtarza, lud ochrzczony i już chrześcijański, szczególniéj po miastach, próżno się domagał spowiedzi, ślubów, pogrzebu.
Księża się przed nim zamykali.
Spróbował król wysłać zaufanych do Poznania, do Gniezna, do Płocka, do Wrocławia, wzywając aby się doń zjechali biskupi; wszyscy mu jedną dali odpowiedź, iż zabójcy i świętokradzcy za pana znać niechcą, ani głów na miecz jego narażać. Odpowiedzi przychodziły mniéj więcéj zgodne, łagodniejsze lub ostrzejsze — odmowne wszystkie.
Uśmiechem złym król pokrywał gniewy; ramionami potrząsał i wiódł życie po staremu, nie zważając na nic. Tylko na zamku z dniem każdym było samotniéj a i ludu prostego trudno zwabić, jadłem i napojem.
Przy nim stała wierną tylko ta gromadka Boleszczyców, co się na wszystko poświęciła, byle dochować wiary; dwie królowe i Rusini ich dworu. Zamek jak wyspa na morzu stał odosobniony od świata. Kto w nim mieszkał do tego już w końcu mówić niechciano i siąść z nim do jednego stołu, ani mu ręki podać nikt się nie ważył.
Bezsilny gniew króla rozbijał się o milczący, zimny opór kraju. Nie napastował nikt, lecz nikt nie chciał go. Dnie bez końca długie, milczące, straszne, wlokły się na Wawelu, co gorsza, bo bez jutra.
Dworacy Bolesławowi za niego się trwożyli i biegali.
Był jeszcze na stolicy wrocławskiéj naówczas biskupem Jan Jastrzębiec, Odylona[8] syn najstarszy.
Borzywój, po naradzie ze swojemi, nic królowi nie mówiąc, dnia jednego wybrał się do Wrocławia, do niego. Mało stryja tego znał, ufał przecie związkowi krwi z nim, że tam znajdzie radę i opiekę...
Na podróż tę przywdziać musiał odzież inną, aby się nie wydawać ludzkim oczom z tém że do dworu króla należał; a że i z twarzy go dość znano, przebierać się musiał manowcami i lasami ku Szląskowi, co podróż wielce przedłużyło.
Dopiero w świat ruszywszy przekonał się jak trudno było króla ratować. Wszystkie głosy odzywały się przeciw niemu, duchowieństwo trwogą, nawet lud, na który król rachował, odegnało od niego. Nikt nie myślał stawać w obronie tego, którego dusza i ciało były w mocy szatańskiéj.
Rycerstwo i ziemianie górę brali, sieli przestrach, nikt ruszyć nieśmiał przeciw nim. Pamiętano czasy po wygnaniu Kaźmirzowym, gdy cały kraj się zawichrzył i zasypał gruzami i popiołem; obawiano się ich powrotu, w ciszy i trwodze czekano jakiegoś końca. Za królem nikt się ani odezwać nie śmiał, choć może go kto i żałował.
Rozpowiadano już o cudach u grobu męczennika, o orłach co porąbanych zwłok jego pilnowały, o światłości co nocami, nad grobem jego gorzała.
Borzywój kryjąc się z sobą, i czém był i z czém jechał, znużony i znękany przybył wreście na dwór stryjowski. Tu u progu się opowiedział jako synowiec pański: ale niewiele to pomogło, bo nierychło go dopuszczono.
Biskup Jastrzębiec, był już starcem, złamanym wiekiem, z długą brodą siwą, o kiju chodzącym, ale na umyśle przytomnym. Gwałtowny charakter Odylona w części po nim odziedziczył, chociaż go chrześciańskie wychowanie znacznie złagodziło. Popędliwość ojca, w synu się stała surowością niezbłaganą.
Milczący kleryk zaprowadził Borzywoja po długiém oczekiwaniu, do Biskupa. Izba była przyciemniona, starzec opodal w krześle poduszkami obłożony siedział, i gdy Borzywój stanął w progu, podnosząc nań oczy zbladłe z pod nawisłych brwi siwych, zapytał naprzód głosem ostrym:
— Z tych jesteś co przy królu byli?
— Z tych co przy królu są — odparł Borzywój z westchnieniem.
— Nie zbliżaj się do mnie! — Zdala stać! krzyknął biskup. Nieważ się z progu! — Czego tu chcesz? Wszyscyście razem z nim wyklęci! Znać cię ani mówić z tobą nie chcę. — Precz!
— Miłość wasza, pozwoli.
— Powinni cię byli pod ten dach nawet nie wpuszczać — wołał biskup ręką bijąc o poręcze.
Czemuś go zaraz nie porzucił? — Odprawiłeś pokutę? przejednałeś się z kościołem? Mordercy! świętokradzcy!
— Jakże mogłem króla odstąpić, rzekł Borzywój, gdy wszyscy nas i jego odpychają, nawet rady znaleść nie umiemy.
— Rady! — Niema jéj dla bezbożników, dla zbójców w grzechu zakamieniałych, mówił biskup.
Gdzie ten morderca?
— Na zamku w Krakowie.
— Trwa więc w złości swéj, zabójca błogosławionego brata naszego i swojego. Kain ten krwią obluzgany, rozpustą zgniły.
Borzywój zmilczał. — Biskup popatrzał nań surowo, zdawało się że w nim trochę litości obudził.
Borzywój niewiedząc co już mówić ma spytał:
— Co król uczynićby powinien, aby mu odpuszczono było?
— Azali mu ta zbrodnia odpuszczoną być może? krzyknął Jastrzębiec. Swiętokradztwo! ojcobójstwo! Jeden tylko biskup rzymski pan nasz, naznaczyć mu może pokutę, a ta lekką nie będzie.
Borzywój słuchał milcząc.
— Pokuta, mówił stary biskup, z powrozem na szyi, boso, ze świecą w ręku, u drzwi kościelnych stać lata całe, kościołowi oddać wszystko co ma, a precz iść z kraju, bo pomazany krwią ojcowską, pomazańcem Bożym być nie może.
Wzdrygnął się Boleszczyc — biskup pilnie go śledził oczyma.
— Toż samo was czeka, służalców coście z nim byli. Ty? byłeśli tam? podniosłeś rękę?
Borzywój nie odpowiedział, ogarniał go przestrach i zgryzota, głowę spuścił jak winowajca.
Milczenie za odpowiedź starczyło.
Biskup rękę suchą wyciągnął i drzwi mu wskazał, uparcie trzymając palce drżące, skierowane ku nim. Borzywój nie odchodził.
— Chwili mi tu nie powinieneś zostać! wołał stary Jastrzębiec głosem wzruszonym. Vade retro! Vade retro! precz! — nieznam cię jako krew naszą. — Precz!
— Ojcze mój — odezwał się zimnym oblany potem Borzywój — pójdę, nie idzie mi o siebie, ale o pana mojego. Radźcie co czynić ma.
— Tak więc jeszcze kochacie tę potworę? — krzyknął Jastrzębiec — tak stoicie o tę zgniliznę co się tylko zdała na ogień piekielny? Ha! Czujecie że spólnictwo zbrodni was z nim wiąże! Razem djabłu wpadniecie w paszczę...
— Rady! krzyknął Borzywój błagająco...
— Niech się wlecze w żebraczém odzieniu do Rzymu, niech tam u nóg Ojca naszego, papieża padłszy, błaga o rozgrzeszenie, a królestwo niech opuści, bo dopóki on je kala przytomnością swoją, ani świętéj ofiary, ani błogosławieństwa nie ujrzy ta ziemia: odłogiem zalegnie, spustoszeje, ogień ją pożre jak Sodomę i Gomorę.
Gniew wzrastał w piersiach biskupa, Borzywój nie śmiał się odzywać; myślał się już w ostatku cofnąć, gdy Jastrzębiec zawołał nań:
— Litość mam nad tobą, rzekł, jeżeli się kajać będziecie ty i twoi bracia, naznaczę pokutę i wyjednam oczyszczenie! Zostań poza obrębem mojego dworu, za bramą, los ci obmyślę.
— Ojcze mój, odezwał się Borzywój, dzięki wam składam najpokorniejsze, alem ja jeszcze sługą i do mojego pana powrócić muszę.
Zaledwie usłyszawszy tę odpowiedź, biskup się porwał trzęsąc z siedzenia.
— Precz zatwardziały! precz nie poprawiony, bezecny! który wracasz do nieprawości swéj jako pies do tego co z siebie wyrzucił. Precz! noga twa niech tu nie postanie, oczy moje niech cię nie widzą więcéj!
Biskup gwałtownie w ręce bić i kija wyszukawszy stukać nim zaczął, miotając się cały zburzony. Wpadł kleryk przelękły.
— Precz z tym poganinem! za wrota go wyrzucić! Niech mi nie kala podwórza i progu! — precz!
W gniewie namiętnym biskup, któremu głosu brakło, upadł na krzesło, a kleryk zlekka za rękaw ująwszy Borzywoja, natychmiast, wedle rozkazu, wywiódł go ze dworu.
Otwarto wrota, wyprowadzono konie ze dworu biskupiego, wyrzucono na ulicę i wrota się za nim zamknęły na wrzeciądze.
Po wyjściu jego jeszcze starzec zajadły, przywołał ludzi, nakazując im, aby mu ni chleba ni wody nie dawali, choćby z głodu umierał.
Pozostawszy tak na gościńcu u wrót, Borzywój, który choć chwilowo, spodziewał się przytułek znaleść u stryja, w obcém miejscu, sam jeden, niebardzo wiedział jak się obrócić. Na dworze biskupim, miał wprawdzie bratanka Pawła, którego stary Jastrzębiec wziął do siebie, aby go do stanu duchownego sposobić, lecz o tego ani się teraz dowiedzieć, ni doń było można przystąpić. Chciał sprobować ludzi pytać, lecz po zatrzaśnięciu wrót, gdy przez okno go postrzeżono stukającego, nikt nawet mówić doń niechciał.
Stary Jastrzębiec długo potém uspokoić się niemógł.
Od niego Paweł, bojaźliwy, zahukany nowicjusz, dowiedział się o losie Borzywoja, lecz szukać go, mówić z nim byłby nieśmiał, jako z wyklętym. Klątwa wszystkie węzły rodziny zrywała.
Borzywój pociągnął do miasta ubogiéj sobie szukając gospody, aby trochę w niéj spocząwszy, zaraz nazad powracać do Krakowa.
Po Szląsku już chodziły wieści, że się tu znowu Czechów spodziewano, którzy kraj, jako bezpański, prawem dawnego podboju zajmować chcieli. Przysposabiało się znowu rozerwanie królestwa i łupieże.
Borzywój, który ze wszystkich najczynniejszym był, nazajutrz już siadł na koń i wracał do Krakowa, postanowiwszy zataić przed królem co od biskupa usłyszał. Znowu temi samemi manowcami puścił się w swą drogę, unikając ludzi, omijając gościńce, noclegując po lasach i gęstwinach.
Gdy na Wawelu stanął, znalazł tu wszystko jak było, tylko garść co przy królu stała, zmniejszoną, a Bolesława ogarniętego jakimś szałem niby wesołym, w istocie rozpaczliwym, urągającym się światu całemu. Przez tyle dni nie widząc Borzywoja, król gdy go znowu postrzegł przy sobie, nie spytał nawet gdzie był i co poczynał, popatrzał tylko nań długo, odwrócił się i poszedł.
Dumny król o tém co mu groziło, co go otaczało, dotykało, nie wspomniał nigdy, mówić nie chciał, zdawał się niewidzieć. Występował z całym królewskim przepychem, sypał skarbami i o jutro niezdawał się troszczyć wcale. Z drużyną rozprawiał o łowach, koniach, sokołach, o kobietach, o wojnie, o dawnych czasach, nigdy o tém co się działo. Gdy kto słowo jakie wtrącił o sprawach obecnych, odbierał wejrzenie groźne i zmuszonym był milczeć.
Twarz tylko królewska świadczyła, że to co z niego nie wychodziło, pożerało go wewnątrz. Żółkł, starzał, posępniał, a wesołym chcąc być, stawał się złym. Najmniejsze przewinienie we wściekłość go wprawiało.
Wieczorem, po powrocie Borzywój poszedł z innemi za królem do sypialni, a gdy się tamci porozchodzili, u drzwi pozostał. Król zobaczywszy go, stojącego uparcie, w chwili gdy na sen kubek miodu dopijał, wedle zwyczaju, odezwał się ostro do niego:
— Czego ty chcesz odemnie!
— Miły panie, odparł Borzywój, czasem i o tém mówić trzeba co boli.
— Nie! zawołał król — o tém co boli tylko baby rozprawiają, mężowie ból powinni umieć zwyciężyć i śmiać się.
— Gdybyście pozwolili, miłościwy panie — odezwał się Borzywój.
— Mów, gdy cię język piecze — rzekł król niecierpliwie, mów a niebaw mi długo.
— Nie kazalibyście mi do Węgier jechać i przyprowadzić trochę ludu?
— Ja? prosić o posiłki u cudzych ludzi na domowe sprawy! — wybuchnął król. Cóż mi grozi! — Stoją i patrzą, poczynać nic nie śmieją. Lud trzeba ruszyć, a nie obcych ściągać, lud, gmin.
— Miłościwy panie — lud teraz się wyciągnąć nie da. Zapóźno.
Król się obruszył gniewny.
— Boście wy wszyscy baby, tchórze, i bez mózgu czereda! Nieumiecie nic, a ja sam od chaty do chaty chodzić niemogę.
— Od chaty do chaty chodzili księża i postraszyli ich...
Bolesław legł dopiwszy kubka, odwrócił się do ściany, i natychmiast zmienił rozmowę; chciał się dowiedzieć o liczbie ziemian i rycerstwa, które pod Wawelem stało. Borzywój nie umiał odpowiedzieć na to, uląkł się tylko, gdyż przewidywał myśl króla, który mógł z garstką sobie wiernych rzucić się na tłumy.
Wszystka ta gromada, jaką król miał przy sobie, ograniczała się do kilkuset głów zaledwie, a zbierający się ziemianie i rycerstwo po przedmieściach i stojący w okolicy, na tysiące się liczyli; byli dobrze zbrojni i przez samego niegdyś Bolesława do wojen zaprawieni. Byłato czujna straż otaczająca Wawel, wyczekująca na ustąpienie króla, do którego zmusić się go, naostatek choćby głodem, spodziewali...
Długo milczał król jakby usypiał, potém porwał się i zawołał sięgając do próżnego kubka, który sobie nalać kazał.
— Wyjść i stłuc to na miazgę, a będzie spokojnie!
Borzywój niemógł już milczeć dłużéj.
— Miłościwy panie, rzekł, gdybyśmy ich nawet pobili, jeżeli sami rozpoczniemy wojnę, gdy oni porywać się nie śmieją, ściągniemy na siebie wszystko co żyje i nie ujdzie nas ztąd ani noga.
— Nieprawda! — krzyknął Bolesław nie zwyciężą mnie i nie uczynią mi nic. Imie moje popłoch sprawi! Pierzchną jak zające przedemną, gdy śmiało spadniemy im na karki. Nieprawda! Lud się naówczas ruszy gdy zobaczy że wojna ze zdrajcami rozpoczęta.
Borzywój chciał coś rzec, król zamknął mu usta, nieznosił przeciwieństwa, począł łajać i urągać drużynę swą zwąc tchórzami, zdatnemi do kądzieli i spódnicy, lecz i o wycieczce zamilczał.
Nazajutrz jakby się do wytrzymania oblężenia przygotowywano, wysłano w okolice po żywność i zapasy, król opatrywał wały, ostrokoły i bramy. Srogi był, gniewny, lecz czynny i rozgorączkowany. Borzywojowi już słowa sobie powiedzieć nie dawał i unikał z nim spotkania.



IV.



Upłynął rok cały.
Pomiędzy królem a krajem trwała tu wojna niekrwawa, milcząca, zacięta, w któréj nikt się do oręża nie śmiał porywać, ani go składał, a z obu stron walczono uporem, trzymając się na stanowisku.
Gromady snuły się, pod sam zamek podchodząc, rozkładając się u stóp jego; nieustraszony pan siedział na grodzie swym i urągał się im królewską pychą, starym obyczajem, świetnym dworem. Z całego państwa pozostała mu posłuszną jedna ta góra Smocza, a z zastępów mnogich, tylko ta garść ludu, którą umiał do siebie przywiązać.
Dwie królowe pędziły dni w nieustannych łzach i trwodze. Niewiasty przynosiły im wieści straszne, o jakichś napaściach, zdradach, rzezi i zemście. Niejedną noc dwie panie przeklęczały przed obrazami świętemi, modląc się i oczekując śmierci. Po kilkakroć młoda królowa na klęczkach namawiała Bolesława do ucieczki; król ze śmiechem przyjmował namowy i nie odpowiadał na nie.
Stara matka tylko milczała, ta, jak syn, nie chciała się dać wygnać i gotową była czekać na los jaki ich mógł spotkać, nie ruszając się z zamku.
— My tu panami, mówiła — król namaszczony i koronowany, nic mu uczynić nie mogą. Choćby poszli ztąd wszyscy, ja się nie ruszę, tu umrę — nikt mnie palcem tknąć nie będzie śmiał.
A gdy Wielisława tuląc syna, w imie dziecięcia się odzywała, nawet to nie poruszało babki: stawała zamyślona, pewna siebie, niezłamana i powtarzała:
— Róbcie wy co chcecie, ja tu umrę, ja się nie ruszę.
Bolesław téż zdawał się bodaj chcieć umrzeć na swym grodzie z koroną, niżeli ją dać wydrzeć sobie.
Druga wiosna (1080) nadchodziła. Zamek na Wawelu wyglądał jak gród długiém oblężeniem znękany. Na podworcach jego trawa rosła, a dla koni brakło paszy, dla ludzi strawy; z czeladzi coraz ktoś wymykał się i nie wracał. Pilnowano u wrót, nocą spuszczali się z ostrokołów na wały i znikali. Trwoga i niepokój ogarniały najśmielszych, lecz ktokolwiek odważył się szemrać, król strasznemi groźby i przekleństwy usta mu zamykał. Niektórych sromotnie poprzybieranych w skórki zajęcze, z kądzielami u pasa, na pośmiewisko z zamku kazał wypychać.
Połowa budowli na Wawelu pustką już stała, do stołów nie było przychodzić komu, do wesołości trudno było przymusić. Zaufani wysłańcy królewscy próżno nocami po osadach chodzili i przekradali się probując zaciągać lud do pułków królewskich. Strwożona czerń, panów swych widząc pod bronią, lękała się ich zemsty nad rodzinami i ruszyć nie śmiała. Potajemnie dawano królowi żywność i paszę, ale się go jawnie zapierano.
Pomimo téj trwogi, król nie poprzestał, jak za dawnych czasów, jeździć na łowy, nakazując tylko pilno strzedz wrót i wałów, późniéj dowiedziawszy się iż czasu jego niebytności probowano ubiedz Wawel, nawet téj rozrywki wyrzec się musiał.
Siedział lub leżał, najczęściéj w izbie swéj ze psami, czasem w oknie z którego szeroki kraj i Wisłę widać było — całemi godzinami mruczał coś do siebie, rzucał się i przeklinał. Gdy kto z ludzi wszedł wesołego udawał, a szczodrym był jak nigdy.
Z téj wesołości najmniejsza rzecz do wściekłości i gniewu go obudzić mogła. Naówczas z tych resztek ludzi co przy nim pozostali, wybierał ofiary gniewu swojego: ścinał, wieszał, i nazajutrz postradanych żałował.
Jednego ranka gdy na pół odziany jeszcze ze psy swojemi siedział, konia sobie kazawszy przywieść pod okno, aby się nań choć popatrzeć, wszedł Borzywój, który teraz podkomorzego przy królu sprawiał obowiązki i — po długiém wahaniu, oznajmił iż ziemian kilku u wrót czeka, domagając się z królem rozmowy.
Zadumał się Bolesław — pierwszą myślą jego było kazać ich precz odegnać, z niczém dobrém przyjść nie mogli. Już miał rozkaz na ustach, gdy zmienił postanowienie, i wołać ich kazał. Sam zaledwie się przyodziawszy poszedł do izby, w któréj dostojniejszych gości dawniéj przyjmował.
Gdy się tu znalazł sam, mimowoli stanęła mu przed oczyma ostatnia bytność biskupa: cień zabitego zdało mu się widzieć tu jeszcze, grożącego karą niebios. Zachmurzony padł na swe siedzenie królewskie, oczy odwracając od tego miejsca, w którém zdało mu się widzieć widmo krwawe, z roztrzaskaną czaszką, pozywające na sąd Boży.
Wtém kroki się słyszeć dały, Borzywój prowadził za sobą Leliwę, Brzechwę i Kruka.
Dawniéj nie tak oni do królewskiego zbliżali się majestatu. Dziś szli jak do obcego, któremu nic nie byli powinni — wsunęli się powoli, nie skłonili głów nawet, u progu stanąwszy zdala — rozglądać się zdawali obojętnie.
Bolesław patrzał na nich oczyma nienawiści pełnemi, oni odpowiadali mu dzikiemi wejrzeniami. Milczenie trwało dość długo.
— Myśmy tu przyszli — przemówił Leliwa, bo czas coś stanowić — kraj się bez pana nie ostoi. Nim my was głodem weźmiemy, może upłynąć kilka miesięcy. Idźcie lepiéj dobrowolnie ztąd, zanim my was wyżeniemy.
— Tak, idźcie sobie na Ruś, pochwycił Kruk, albo i gdzie się wam spodoba — bo tu długo siedzieć nie będziecie — nie.
— Nas dosyć jest, dodał Brzechwa, aby i zamek zdobyć i ludzi wyrzezać — nie muście nas do tego, nie czekajcie na to. My wam wolne wyjście dajemy.
— Węgier wam też sprzyja za dawne posługi, toć i do niego możecie — dodał Leliwa.
Milczał król słuchając jakby nie słyszał. Nigdy nikt jeszcze do niego tak się mówić nie ośmielił. W serce mu miecz wrazili temi słowy. Podparty na ręku śmiał się.
— Jacyżeście to miłościwi nademną! krzyknął — wolne wyjście mi dajecie! wy! mnie!
Nagle mowę przerwał, wstał i innym głosem zakrzyczał.
— Miłościwe pany, won a żywo! bo was jak psów powieszać każę!
Ziemianie wcale się nie uląkłszy, popatrzali na siebie i Leliwa odpowiedział spokojnie:
— Powiesić nas pewnie możecie — myśmy o tém idąc tu wiedzieli. Co z tego? my starzy, nie wielka nas szkoda, a do wieczora i kamień na kamieniu tu nie zostanie.
Popatrzcie ilu nas tu do koła stoi? Nie chcemy krwi waszéj, bo choć nam królem nie jesteś, aleś nim był. Puścimy cię ze wszystkiém co masz kędy chcesz. Miłosierdzie czynimy.
Milczenie głuche nastąpiło — Bolesław sam do siebie powtarzał.
— Miłosierdzie! oni, mnie! miłosierdzie.
— A miłosierdzie, powtórzył śmiały Brzechwa, łatwoby nam nielitościwemi być. Jest przy was może parę setek ludzi, a nas na tysiące miecze się liczą i takie co dawniéj wam służyły. Na pospólstwo rachowaliście — ale my się mu ruszać nie damy.
Zamilkli, król spuścił się na siedzenie i milczał także.
Zmiana jakaś dziwna, nagła zaszła w jego usposobieniach, gniew ustąpił goryczy.
— Cóżem ja wam uczynił? zapytał.
Posłowie popatrzali na się. Jeden drugiego do mówienia oczyma naglił, aż Kruk się ozwał.
— Od Kijowaście się zaczęli znęcać nad nami, niewiasty nasze sukami zwaliście, nas w niewolę chłopom daćeście chcieli, albo to mało? a krew biskupa?
Król rzucił się gniewnie znowu.
— Zdrajcą był! krzyknął — spotkała go kara zasłużona.
— Gdyby nawet był nim, przerwał Brzechwa, a któż go nim uczynił! kto, jeźli nie wy?
Bolesław jak nie słuchając patrzał w strop nad sobą.
— Chrześciańskiemu narodowi panować nie możecie — dokończył Leliwa.
Miotał się czas jakiś Bolesław, zdając się z sobą walczyć, czy ich miał za zuchwalstwo karać; potém, niby zapominając o nich, odwrócił się ku oknu otwartemu i zapatrzył w dolinę.
U podnóża Wawelu roiło się kupami rycerstwo, ziemian i zbrojnych pocztów. Gwar od nich aż tu dolatywał.
Posłowie, nie czekając odpowiedzi, widząc że o nich zapomniał, poszeptawszy coś między sobą, zawrócili się i wychodzić poczęli. Król siedział jakby wrósł w krzesło swoje, nieporuszony, nie dając żadnych rozkazów, nie zdając się zważać na wychodzących. Nie tknięci i nie zaczepieni przez nikogo przeszli przez szeregi stojącéj drużyny i dworu, wiodących za niemi oczyma i bezpiecznie do wrót się dostali. Straż ich wypuściła.
Jeszcze król nie wstał z siedzenia, gdy królowa Wielisława z synem przybiegła, i rzuciła mu się do nóg z płaczem, błagając aby siebie i dziecię swe od zagłady ratował. Zamek otaczały, naciskały tłumy coraz groźniéj.
Bolesław nie spojrzał nawet ani na nią, ani na dziecko swe, porwał się z siedzenia nagle, i jak od uprzykrzonego unikając widoku, wyszedł nagle.
W istocie dnia tego obozowisko Wawel otaczające, poruszone było, zwiększało się coraz i zdawało gotować do jakiegoś stanowczego kroku. W kilkaset ludzi ani się bronić długo, ani obronić było podobna tłumom, niemając żadnéj odsieczy nadziei. Bolesław sam szedł na wały, patrzał długo, dumnie i wrócił krokiem wolnym do izby. Zawołano Borzywoja, skarbnych i pułkowodzców. Król stał blady, z wyrazem hamowanego gniewu i złości na czole pofałdowaném.
— Skarbiec mój na wozy ładować. Ludzie niech będą pogotowiu do jednego. Nie jeden Kraków dla mnie na świecie. Wyjdę ztąd z garścią, a wrócę z tysiącami, ale biada tym, których tu zastanę!!
Natychmiast starszyzna poczęła wydawać rozkazy do drogi, które wszystkim były pożądane.
Rzucili się ludzie ochotnie.
Dnia tego widać było tylko ładowane wozy, ściągane sakwy, konie które sposobiono, zamęt który podróż poprzedza. Król z izby się nie ruszył, nie spojrzał, nie spytał o nic, pytających precz odganiał; leżał odrętwiały i zobojętniały, psy kośćmi drażniąc i śmiejąc się, gdy się gryzły. Gwar ogromnego tłumu, który chwilami wiatr otwartemi przynosił oknami, nie zdawał się go obchodzić.
Cała ta noc zeszła przy pochodniach na przyspieszonych przygotowaniach. W mieszkaniu dwóch królowych, niewiasty płacząc odzierały opony, chowały sprzęty, biegały wylękłe z rąk wypuszczając bezsilnych, co która chwyciła. Wielisława tuliła syna. Mieszko dopytywał, niemal wesoły, dokąd jadą?
Stara Dobrogniewa jak pierwéj rzekła, tak strzymała — ona ani jéj dwór nie myśleli z zamku wychodzić. Ochmistrzowi swemu rzekła niewiasta surowa:
— Niech sobie idzie kto chce, a ja tu zostanę. Królową jestem i mam prawo tu być, tu będę mieszkała i tu umrę. — Niech ucieka kto chce — ja zostaję!
Próżno prosiła ją synowa, błagał Mieszko. Pogłaskała go po włosach miękkich, pocałowała w czoło, dwie łzy się jéj puściły i rzekła:
— Idźcie wszyscy, ktoś przecie zostać musi, aby ród królewski nie zginął cały i nie ustąpił miejsca... Niech mnie wypędzą, zobaczemy czy będą śmieli, lub niech zabiją — ja zostanę!
Powiedziano o tém królowi, posłuchał i nie rzekł nic. Nie myślał się jéj sprzeciwiać. — Wieczorem poszedł sam do niéj.
Spojrzała nań Dobrogniewa.
— Idź, panie mój, rzekła — wam trzeba iść, pomocy u ludzi szukać, ja starych kości wlec nie myślę po szerokim białym świecie. Ja na was tu będę czekała. — Tu zostanę.
I jakby dla nadania sobie saméj siły, Dobrogniewa powtarzała ciągle. — Zostanę tu!
Nazajutrz jak świt wszystko było na nogach, zamek stał odarty i opustoszony... podwórce pełne jak nabite ludem się roiły.
Gdy królowę z Mieszkiem wyprowadzano do wozów, które iść miały w pośrodku, stara Dobrogniewa, którą dwóch jéj wiernych komorników pod ręce prowadziło, wyszła ze złotym obrazem w ręku, ze dwoma łez strumieniami na oczach, kazała się trzymać ludziom, i drżące ręce podniósłszy do góry z obrazem, odjeżdżających błogosławiła.
Naprzód jechał sam król na siwéj orlicy pod złotą deką, we zbroi pozłocistéj, w płaszczu królewskim, z łańcuchem na szyi, z pasem kamieniami sadzonym, ubrany jak zwyciężca, w hełmie z koroną... Na bladéj twarzy dumę widać było i wzgardę — żadnéj skruchy i upokorzenia. Patrzał z góry i grozić się zdał. — Powrócę!
Za nim jechali zbrojni, obwieszeni łukami, żelazem, mieczami, Boleszczyce, drużyna, dwór, czeladź, żołnierze, między siebie wziąwszy długi szereg wozów ładowanych skarbami. Koni powodnych, psów myśliwskich i sokołów. Na wozach płachtami poosłaniane jechały zawodząc niewiasty, dzieci, chorzy...
Ani się obejrzał król opuszczając zamczysko, oczyma dumnemi mierzył przed się. — U boku jego powiewała chorągiew, niesiono miecze, szli z rogami ci, co ludziom niemi rozkazy dawać mieli.
Gromadka wiernych Boleszczyców, z dobytemi mieczami stąpała w ślad za panem. I oni także rodziny, domy, ziemię swą, wszystko rzucali, dochowując ślubowanéj wiary, wiedząc że albo głowy za nią dać będą musieli, lub długie lata cierpieć na wygnaniu wśród obcych i w poniewierce. Na twarzach z bolem widać było żelazne męztwo złączone.
Drgnął czasem który słysząc za sobą płacz niewiast i kwilenie dzieci, i wnet się krzepił aby sercu nie dać mięknąć. — Gdy wszystko to wyciągnęło z podwórców, zamek pozostał pustym; kilku ludzi z Dobrogniewą, a u bramy jeden starzec powietrzem tknięty, co sobą nie władał, zostali załogą.
Orszak wysunął się za wrota, które otworem rzucono, i postępował poważnie wyciągając się powoli. U podnóża góry przez ściśnięte tłumy ziemian zdało się trudném przerznąć, nie dobywając oręża. Spojrzeli po sobie ludzie, ażali ich umyślnie nie wywiedziono w pole. Lecz król przodem jadący ze swemi, drogę sobie łatwo torował.
Zdala już rozstępowali mu się w milczeniu ziemianie, jak przed pogrzebem, idąc z gościńca.
Nikt szłyka nie podniósł, ale nikt nie rzekł niezdarnego słowa, ani śmiał nieszczęściu urągać. Patrzano na się z równą dumą, król na nich, oni na tego co był ich królem.
Milczenie jakieś straszne zalegało dokoła, nie mruknął nikt, nie odezwał się, nie poruszył. Gdy wozy królowéj i płaczące nadciągały niewiasty, chmurniały twarze — puszczono nie żegnając.
Rodziny Boleszczyców, Jastrzębce, Drużyny, Śreniawy, gdy je mijał orszak królewski nie dały znaku swoim braciom, nie obejrzały się ku nim. Szli wierni słudzy na wygnanie. Zaparci przez swoich — żadna się do nich dłoń nie wyciągnęła.
Dopiero w dali za orszakiem króla, który zwolna za Wisłę się przeprawiał, szmer zaczął powstawać, rosnąć, wrzawa się zrywać zaczynała.
Leliwa i Brzechwa chcieli zaraz pusty zamek zajmować, drudzy go pustym zostawić chcieli dopókiby nowego króla nie było i kościelna klątwa z ziemi i grodu nie została zdjętą.
Wtém wśród narady nadszedł ktoś z doniesieniem, iż stara królowa matka, z kilkorgiem czeladzi, pozostała na zamku i ustępować z niego nie myślała. Starszyzna zdumiała się jéj męztwu, lecz je poszanowała. Posłano wnet do Dobrogniewy, zapewniając ją iż bezpieczną pozostać może, a o potrzebach jéj staranie mieć będą starsi. — Dowiedziawszy się o niéj na zamku, tém już mniéj zajmować go myślano, porzucono go jak był pustką i ruiną.
W obozie ziemian dnia tego wesele było wielkie, jakby z odniesionego zwycięstwa. Dzień jeden stali wszyscy, aby się upewnić że król nie powróci, naradzić co czynić daléj, rozesłano posłańców do biskupów, do żupanów po zamkach i grodach, a drugiego dnia groźne owe zbiorowisko od podnóża Wawelu, rozbiegać się, rozjeżdżać i rozchodzić zaczęło.
Tegoż samego dnia, gdy król z krakowskiego zamku wyciągał; na mogiłki w Górze, wieziono czarnemi wołami zaprzężonym wozem, trumnę przy któréj nie szedł nikt, tylko matka stara, zestarzały nagle Mścisław, mąż Krysty i płaczki najęte. — Szalona niewiasta, rok przeżywszy naprzemiany we łzach, obłąkaniu, śpiewach, snach i boleściach, jednego ranka, marząc o lepszym świecie, już się nie zbudziła. Matka ją w gzło białe odziała płacząc do trumny, mąż narzucił kwiatami, wywieźli na wzgórze, i w żółtym piasku pochowali.



V.
Epilog.


Znowu upłynął rok i była wiosna, nie ta co się budzi leniwa, senna, drzémiąca, jakby się jéj na świat nie chciało, ale spóźniona, spiesząca się, któréj pilno zmieść zapomniane śniegi, połamać lody, wyzwolić ziemię, rozwiązać pączki zamknięte i życiu otworzyć wrota.
Długo na nią ludzie oczekiwali, lecz przychodziła teraz zdyszana i robiła cuda. Gdzie wczoraj jeszcze skorupy leżały brudne, dziś już tryskała zieloność, drzewa rozwijały liście, potoki wezbrane leciały z gór unosząc z sobą ogromne suchych drzew kłody i kamienie obłamane. Nigdzie może piękniéj i groźniéj z całą wszechmocnością swą nie występowała wiosna, jak w tych górach lasami okrytych, które otaczają benedyktyński klasztorek w Ossiaku.
Tu Ojciec Otton, który po wygnaniu go z zamku krakowskiego, zrazu się udał do Mogiły, za rozkazem zwierzchności swéj przeniósł się dokonać żywota. Rok już przeszło staruszek wśród nowéj znajdował się braci. Przyniósł z sobą mały węzełek swój, deski i farby, chcąc i tu na chwałę Bożą pracować malując, ale i wiek i trud i łzy może wzrok mu nadwątliły. — To co stanowiło największą roskosz cichego żywota — praca około obrazków świętych stała się niepodobieństwem, widział mało, mgłą zachodziły źrenice.
Znać Pan Bóg żądał odeń ofiary téj. O. Otton poddał się z pokorą woli Pana, rzekł: Stań się wola twoja, i przełożonego ucałowawszy w rękę, prosił go o inne zajęcie.
Niegdyś czytał był wiele ksiąg lekarskich, znał zioła, przy klasztorze była mała apteka, przyszło mu na myśl, iż około niéj chodząc mógł być jeszcze użytecznym.
Skromnie i pokornie poddał to przełożonemu, który ochotnie się zgodził aby O. Otton zajął się zbieraniem ziół, przygotowywaniem smarowań, maści i wód, jakich natenczas medycyna używała. Stało się to wielką dla staruszka pociechą, gdy nowe znalazł zajęcie. Modlitwa żywiła ducha jego, ale sama reguła zakonu i charakter jego wymagał czynnego zatrudnienia do życia. To było znalezione, i O. Otton prawie oczu swych i malarstwa nie żałował.
Już jesienią rozpoczął przechadzki po górach, szukając ziół o których cudownych własnościach miał wiadomości, lecz jesień ledwie go zaopatrzyła w korzonki roślin, kwiatów musiał czekać do wiosny. Najskuteczniejsze liście młode, pączki, kwiecie dać mu dopiero miała ta pora roku co nowe soki wlewa w martwe i uśpione istoty. O. Otton oczekiwał jéj jak wybawienia z zimowéj niewoli, — a w tym roku późniéj jakoś niż zwykle przychodziła. Góry długo stały śniegiem okryte, lasy szronem osypane, ziemia obleczona zmarzłemi skorupy, słońce się nie ukazywało, wiatr z południa nie zwiastował zmiany. Ale ptastwo wędrowne już górą ciągnąć zaczynało, o południu czasem tajały na dachach śniegi, a jednego dnia rozdarły się zasłony płowe, i wesołym blaskiem oblała okolica. Wiatr już wiał z południa.
Naówczas w mgnieniu oka prawie, jak to bywa w północnych krajach, metamorfoza świata się dokonała. Zima co już się zdawała wieczną, nie przeżyła dnia jednego słonecznego. Poruszyło się w górach wszystko, spadły dészcze, powiały wiatry gorące, topniały śniegi w oczach i strumienie, których wczoraj nie było, dziś się stały groźnemi rzekami. O. Otton patrzał na to przez okienko swéj celi i radowała się dusza jego... miały mu zakwitnąć pierwiosnki, miały pęknąć pączki brzozowe, leśne bogactwa dla niego się rozwijały.
Nigdy dzieło bożéj ręki cudowniejszém mu się nie wydawało... To budzenie się do życia całéj natury, łzy zachwytu wywoływało mu na oczy. Cudem zdawało mu się wszystko, choć tyle wiosen przeżył w życiu swojém, choć tyle ich widział i pamiętał. Zdało mu się że żadna jeszcze taką jak ta nie była.
Drugiego dnia stała się zieloność na łąkach w górach, trzeciego ponabierały pączki i przyleciały jaskółki niespokojne lepić gniazda, bociany chodziły po nad strumieniami, dzikich gęsi wiły się sznury spóźnione, i żórawie klekotały gdzieś lecąc pod obłokami wysoko.
Nawet w spokojnym Ossiackim klasztorku, którego życie latem i zimą jedno było, wiosna przyniosła wesele i głośniéj chóry nocne zakonników chwałę nuciły bożą. Dla wielu z nich jak dla O. Ottona pora ta zwiastowała także pracę w polu, ogrodzie, około budowli, od któréj odpędziła zima. Radowali się wszyscy, bo praca nie karą bożą, ale darem najdroższym Opatrzności, osładzającym życie. I jednego dnia téj wiosny tak szybko nadciągającéj i wesołéj, O. Otton z kijem w ręku, z nożem w kieszeni, z koszyczkiem, w którym chleba i séra był kawałek, wychodził już, za pozwoleniem przełożonego, z furty klasztornéj na cały dzień, na łowy lekarskie, po zioła, pączki, korzonki i co las a góry dać mogły. Śmiała mu się pomarszczona twarz z pod czarnéj czapeczki, która całą głowę i uszy zakrywała. Już miał wynijść, gdy O. Augustyn przełożony zjawił się we drzwiach klasztornych i widząc go w progu, rzuciwszy okiem na to co koszyczek zawierał, ozwał się doń łagodnie.
— A wzięliżeście ojcze Ottonie, choć maleńką flaszeczkę wina, abyście mieli się czém pokrzepić. W waszym wieku, niezbędnie to potrzebne, reguła pozwala, zdrowie wymaga.
O. Otton potrząsał głową.
— A woda? z tych kryształowych źródeł górskich, nie jest że to najzdrowszy z napojów?
— Przyda się do niéj dla was choć kropla wina — dodał O. Augustyn.
I skinąwszy na przechodzącego braciszka, kazał mu z refektarza przynieść małą wina flaszeczkę, którą pod posłuszeństwem wziąć polecił, aby od wody staruszek febry, na wiosnę częstéj, nie chwycił.
O. Otton podziękował, choć mu się to wcale potrzebném nie wydawało. Przełożony wesoło życzył mu szczęścia, zalecił ostróżność i tak go w góry wyprawił. Wyszedł staruszek powoli krocząc i rozpatrując się po świecie. Dzień był prześliczny, dzień złocisty, na niebiosach świąteczny, na ziemi radośny, a O. Otton modląc się Bogu zań dziękował. Piękniejszego na podróż w góry wybrać było niepodobna. Powietrze nie gorące ni chłodne, żywiło nie osłabiało, wiatr chodził ostróżny, aby się nie naprzykrzył nikomu, promienie słoneczne nie dopiekały, a wśród ciszy pozornéj, chóry pieśni brzmiały, gdy się ucho wsłuchało w nie. Śpiewała pszczoła pieśń miodową, szczebiotała jaskółka gniazdkową, skowronek rolniczą, bocian satyryczną, a strumień stary plotkarz bełkotał trzy po trzy nowiny, które niósł do morza.
I ludzi nie było dokoła, ani ich gwaru, ni swaru, ni troski, ni śmiechu straszniejszego czasem niż płacz sam.
Staruszek znał już wszystkie ścieżyny w góry i lasy... Były one zaledwie dojrzane dla innych, dla niego znaczne bardzo, a choć się piąć było trzeba po nich, z pomocą kija, powoli idąc, oddychając, O. Otton dostawał się na najwyższe wierzchołki.
Na tych to wyżynach rosły i kwitły kwiaty, których doliny nie miały, a stanąwszy na górze, cóż to za widok u stóp staruszka się roztaczał! Oczy jego co na książce z trudnością czytały, skutkiem popsucia swojego, w dal sięgały wielką i dopatrywały czego pospolitego człowieka wzrok nie mógł zobaczyć. Tam stały szeregami wierzchołki białe, szare, sine, zielone, gór piętrzących się ku niebu, po których szczytach czepiały się chmury jak dymy, bliżéj zieleniały całe boki wzgórzów lasami przyodziane, majowemi łąkami poprzecinane, a gdzieniegdzie wśród drzew bielały i złociły się, szarzały i czerwieniały jak odrąbane skał ściany, po których leciały w dół pianą okryte strumienie. Na te obrazy pięknego górskiego świata bożego — O. Otton czasem się zapatrywał aż — do grzechu! Wyrzucał sobie nawet to rozmiłowanie się w pięknościach znikomego świata — choć tłumaczył sobie, że w niém było i uwielbienie wszechmocności Boga. Gdy patrzał, łzy mu płynęły jakieś, z nieznanego źródła, i były niemal modlitwą.
Cóż gdy na ten krajobraz bez końca, którego skrajów nie mogło dosięgnąć oko — padły cienie od chmur i promienie słońca, czyniąc sobie igraszkę jakby z gór jasnych, które czyniły ciemnemi, czarnych które nagle okrywały blaski złotemi. Wówczas świat ten ożywiał się, mienił, dyszéć się zdawał i przechodzić jakieś dzieje rozkoszy i boleści. Całunem mgły osnuwała się góra i stała jak wdowa w żałobie, a drugie urągały się jéj purpurą i złotem. To znowu z między dwu chmur strzelał promień długi niby oszczep złocony, przerzynał lasy, ubielał skały i odkrywał kątki rozkoszne jak ogródki, które wprzód ciemność światu kradła. Jak łaska z niebios zstępowała jasność na lasy i widać je było z najdrobniejszemi gałązki, jakby z bronzu odlane, na tłach sinych gór dalekich. Chwila tylko, chmura tylko, wnet co się pyszniło już znikło, co nie żyło wstało do życia...
O. Otton gdy się nakarmił widokami temi, gdy się w piersi nabił za to, że się zbyt niemi rozkoszował, szedł i zbierał już pilnie zioła.
Tego dnia stała się rzecz dziwna z nim, bo się dał słabostce małéj uwieść i zapomniał o celu wycieczki. Równie jak roślin, O. Otton ciekaw był i stworzeń bożych, ptastwa, zwierząt, motylów nawet i muszek.
Zaledwie wszedł w las ścieżyną sobie znajomą, na gałęzi drzewa postrzegł ptaka, którego nie widział w życiu.
Zdało mu się, że to być musiał przybysz z obcych krajów, może wędrowiec, który tylko w drodze spoczywał. Ptak był kształtny, ale szczególniéj pióra jego wdzięczną barwę miały, skrzydła zdobiły niebieskie wyłogi jasne, blado lazurowe... O. Otto nigdy w lesie podobnego nie spotkał ptaka. Chciał mu się przypatrzeć zblizka, podchodził ostróżnie, ale ptak, dawszy się zbliżyć do siebie, unosił nieco daléj i o kilka kroków przysiadał znowu.
O. Otto podchodził ostróżnie bardzo, po cichu, kryjąc się za gałęźmi, lecz zaledwie przystąpił nieco, niebieskoskrzydły zlatywał z gałęzi, często niedaleko sobie obierając nową, na któréj siedząc to piórka poprawiał, to dzióbek czyścił o drzewo, to nóżkę jedną podnosił i skrobał się nią. Zdawał się nie lękać wcale podchodzącego, ale nie życząc sobie, aby mu się przypatrywał zbyt blizko — porywał się i leciał daléj, zawsze w jednym kierunku, w głąb’ lasu. Ani się spostrzegł O. Otton, gdy za ptaszyną tą zaszedł tak daleko, że gdy się obejrzał za siebie, już przez pnie drzew, sinych w dali gór widać nie było. Znając doskonale okolicę, bynajmniéj się tém nie strwożył; postanowił się ciekawemu ptakowi przypatrzeć i szedł daléj jeszcze. Tu już gąszcz leśna zaczynała być coraz mniéj dostępną, ścieżynka nawet pod stopami niknęła, a zastępowała ją wyryta wodami w ziemi rozpadlina, którą reszta zbiegających z wierzchołków wód spadała w dolinę...
Dziko było i samotnie, wśród drzew zielonych, przebijały się już ciemne gałęzie jodeł starych, a gdzieniegdzie obnażone ich pnie, jak ogromne słupy. Na drodze leżały w poprzek na pół zgniłe kłody, susz obłamana wiatrami jesiennemi, ślizgie mchy i na pół przegniłe liści kupy.
Ptak, który ciągle był na widoku, znikł gdzieś w czarnych tych pozwieszanych ku dołowi, ciężkich świrków konarach; droga stawała się ciężką nie do przebycia, tchu brakło starcowi, obejrzał się nareszcie, czy gdzie nie znajdzie kłody na któréjby mógł przysiąść i spocząć.
W lesie panowała cisza uroczysta świątyni, ani listek się nie poruszał, zaledwie bliżéj podlatujących muszek brzęczenie chwytało ucho. Podszedłszy jeszcze kilka kroków, O. Otton znalazł obalony pień wywróconego drzewa, na którym jeśli nie usiąść, mógł się zeprzeć przynajmniéj. Pot biegł mu z czoła. Chwilę tu postawszy i oglądając się, czy któréj z górskich roślin, potrzebnych mu, nie odkryje — nagle usłyszał dźwięk jakiś dziwny, niezrozumiały, dla którego i o ptaku, i o kwiatkach zapomniał.
Wśród milczenia puszczy, nieopodal gdzieś słychać było niby jęk, niby oddech ciężki, — z piersi jakby ludzkiéj się dobywający. Mogło to być sapanie dzikiego zwierzęcia? Nie — O. Ottonowi razem z tym głosem przyszło poczucie, że jakiś człowiek nieszczęśliwy wydawać go musiał. Takiém westchnieniem z głębi piersi nie dysze zwierzę żadne.
Wnet ustąpiło znużenie własne, a obawy nigdy na chwilę nie miał staruszek, ruszył się więc żywo, posiłkując kijem swoim ku górze, idąc na to stękanie, które coraz bliższém mu się być zdawało. Oczyma naokoło szukał i podpatrywał zkąd głos mógł wychodzić.
Przed nim stał ogromny dąb stary, którego cień i korzenie rozpuszczone szeroko, żadnym zaroślom dokoła puścić się nie dawały. Maleńka trawka i mchy okrywały jego podnóże. Tu u pnia, dostrzegł Otton leżącego człowieka, u którego nóg pies jeden leżał jak zdechły, drugi dogorywać się zdawał. Sam człek, gdyby nie ciężki oddech co mu się z piersi wyrywał, za trupa mógł być wzięty. Nie poruszał się wcale. Głowę miał na zgiętym ręku opartą, zwróconą ku górze, bladą, z zamkniętemi oczyma i usty otwartemi. Włos obfity rozkładał się około niéj w nieładzie. Na sobie miał suknię ciemną, i płaszcz, który podesłał na ziemi, u boku miecz w pochwie. Obok leżał łuk rogowy piękny i oszczep. Z ubioru i twarzy poznać było można możnego pana, który albo się zbłąkał na łowach, lub ranny, sam jeden, legł nie widząc już dla siebie żadnego ratunku.
Na sznurze który przewieszony był przez plecy, mnich dostrzegł róg mały, w kawałki zdruzgotany. Tłumaczył to poniekąd, że nikogo do siebie przywołać nie mógł. Na widok tego nieszczęśliwego, O. Otton zrazu się żywo poruszył, pies który u nóg pana konał, podniósł głowę nieco, spojrzał nań oczyma jakby wzywającemi ratunku i padł bezsilny. — Z oczyma wlepionemi w twarz tę bladą pośpieszał zakonnik, gdy nagle podszedłszy bliżéj, a wpatrzywszy się w nieznajomego, jak osłupiały stanął. Oparł się o drzewo, zdając wahać już czy iść miał daléj. Oczu nie spuszczał z leżącego, a na twarzy jego malowała się walka wewnętrzna. Wreszcie złożył ręce jak do modlitwy, podniósł oczy ku niebu, łza mu się pod powieką zakręciła — i, jakby przemógłszy przeszkodę jakąś szybszym krokiem przybliżył się do nieszczęśliwego, który ani szmeru rozgarnianych gałęzi, ani chodu nie zdawał się słyszeć. Leżał tak, konać się zdając, mąż ogromnéj i silnéj postawy, złamany cierpieniem jakiemś i walczący z pozostałą życia odrobiną, przeciw zbliżającéj się śmierci. Strasznie blade miał lice, sfałdowane czoło, a dokoła ust, ból ściągnął policzki i nadał mu wyraz męczeński. A jednak, mimo téj męki widać w nim było niezłamaną jeszcze dumę i jakby urąganie się cierpieniu.
O. Otton, złożywszy kij swój i koszyczek, podszedł i przyklęknął przy nim. Wierny pies leżący u nóg jęknął dziwnie...
O. Otton zlekka rękę do czoła przyłożył zemdlałemu.
Zaledwie ona spoczęła na niém, gdy całe ciało zadrgało, głowa się poruszyła, oczy otwarły czarne i widać było usiłowanie zdrętwiałego aby się porwać z ziemi. Sił nie miał — miotał się w miejscu, obłąkanym wzrokiem, przestrachu jakiegoś pełnym wpatrując się w staruszka...
Rysy twarzy malowały zdumienie i niedowierzanie; czekać się zdawał na to ażeby mnich doń przemówił.
O. Otton nie rzekł słowa, ręką tylko badał ciało, a widząc osłabienie, którego głód i znużenie mogły być przyczyną — zwrócił się ku koszyczkowi swojemu. Szczęściem leżała w nim owa mała flaszeczka wina, którą mu ojciec Augustyn na drogę narzucił. Dobył ją dziękując Bogu i pośpieszył do ust przyłożyć wycieńczonemu, który jeszcze poruszyć się nie mógł. Ostróżnie po kilka kropel wlewał mu w zaschłe wargi, i natychmiast prawie życie wracać zaczęło. Głowa się dźwignęła pierwsza, ręka rozprostowała, i myśliwiec siadł zwolna, opierając o pień, który miał za sobą. Źrenice jego ani na chwilę nie schodziły z tego co go ratował.
Mówić czy nie mógł, czy nie chciał jeszcze... Gdy po raz drugi czy trzeci O. Otton flaszeczkę swą do ust mu przyłożył, oczy się jego zapaliły, drgnął i ręką odpychając go zlekka, wołać począł głosem ochrypłym.
— Klecha! jadem poi! klecha...
Nic nie odpowiadając na to Otton, potrząsł tylko głową smutnie.
— Znasz ty mnie? odezwał się głośniéj nieznajomy.
Na to pytanie O. Otton nie rychło się zebrał na odpowiedź, głowę spuścił, zamyślił, blada jego twarz oblekła się jakby dziewiczym rumieńcem, gwałt widocznie zadawał sobie — i rzekł cicho.
— Nie.
Nieznajomy zdumiał się i patrzał nań brwi marszcząc. Zwolna oczy jego zeszły z mnicha i błądzić poczęły dokoła po lesie, padły na psy, potém się potoczyły po drzewach i okolicy.
— Nie znasz mnie! rzekł jakby sam do siebie — a pocoś mnie do życia ocucił? — Klecho! chcesz abym męczył się dłużéj... Wszyscyście tacy, przez miłosierdzie męczycie! Wtém oko jego padło na róg wiszący u boku, wziął go w rękę. Był to złamek już tylko, który nie mógł wydać głosu, odrzucił go wprędce. Pragnienie paliło — głód dokuczał i zapomniawszy się ręce obie wyciągnął do flaszeczki, którą mnich trzymał przed nim, chwycił ją, a raczéj wyrwał, nachylił i nie dając sobie odebrać, wypił do dna, potém z pogardą i szyderstwem, rzucił precz w krzaki, dziko się śmiejąc.
Na wycieńczonym człowieku napój w mgnieniu oka skutkować począł, oczy zajaśniały, twarz zadrgała, lice poczynało się rumienić. O. Otton z początku z przestrachem na to patrzał, potém z radością, życie jeszcze niewyczerpane powracało.
Mnich, chociaż sam głód czuć poczynał, zwrócił się do koszyczka, przypomniawszy chleb i sér, który miał z sobą. Na widok jadła, myśliwiec przegiął się cały ku niemu, i znowu dłonie wyciągnął niecierpliwie. Niezostawując nic dla siebie mnich oddał co miał.
Ze zwierzęcą chciwością rzucił się na chléb wygłodniały, nie patrzał na księdza, cały w sobie, jadł żarłocznie i śmiał się. Raz na żywego jeszcze psa spojrzał, jakby z nim podzielić chciał strawę, lecz głód przemógł — pożerał nie oglądając się więcéj.
Życie wracało coraz widoczniéj, poruszał się swobodniéj. Uradowany dziełem swojém, O. Otton pomyślał że woda świeża byłaby pożądaną dla głodem zgorączkowanego człowieka, poszedł więc po flaszkę leżącą w krzakach, która szczęściem nie rozbiła się całkiem, wyszukał ją i spuścił się ku strumykowi z gór bieżącemu, aby w nim zaczerpnąć.
Uradowany niosąc ją wrócił ze świeżym napojem do myśliwca, który nie mówiąc nic, wodę chciwie wysączył. — Po pierwszych słów wymianie nie mówili do siebie. Nieznajomy człek zadumał się głęboko, potém popatrzył na O. Ottona i powtórzył mu pytanie.
— Znasz ty mnie!
Rumieniec oblał znowu twarz mnicha, który głową potrząsł tylko, nie mówiąc nic.
— Weź twój kij — począł myśliwiec, weź koszyk i idź, idź — idź! Widzisz, miecz mam u boku, zabiję cię. Zabiję cię dla sukni którą nosisz, dla tego żeś mi życie przywrócił, że klechów cierpieć nie mogę, że potrzebuję krwi... Idź — zabiję!
O. Otton nie poruszył się z miejsca, a myśliwiec mówił mrucząc sam do siebie.
— Wszyscy tacy! Nie ustąpi żaden... węże zjadliwe od których zabójstwa puchnie człowiek i umiera...
Nogą kopnął, jakby mnicha chciał potrącić, który z głową spuszczoną, z rękami złożonemi, zdawał się modlić po cichu...
— Psy pozdychały — a ja nie mogłem! odezwał się myśliwy. Trzy dni, dwie nocy i śmierć nie przyszła...
O. Otton zwrócił ku niemu oczy.
— Bóg miłosierny, chce ci dać życie, abyś się do niego zbliżył, pokutował i umarł rozgrzeszony...
Te słowa jak piorun podziałały na myśliwca, chciał się zerwać z ziemi.
— Kłamco! znasz mnie! krzyknął chwytając za miecz — znasz! Kto cię tu przysłał?
— Pan Bóg — odparł mnich spokojnie. Siedzący pod drzewem nie odpowiedział, ręką tylko dał mu znak aby precz szedł — lecz O. Otton się nie ruszył. Korzystając z milczenia, począł mówić głosem spokojnym.
— Znam cię — rzekł — choć tegom ci mówić nie chciał. Znam cię. Byłeś królem, zostałeś zbójcą — jesteś grzesznikiem, a pokutą zbawionym być możesz. Dla tego ja, robak mizerny, nie wahałem się napoić wyklętego i nakarmić, narażając duszę własną, bym ocalił twoją.
Król Bolesław, on to był bowiem, uśmiechnął się szydersko patrząc na mnicha.
— Mojéj duszy nic nie dobędzie ze szpon szatana — zawołał — wy to klechy oddaliście ją jemu, a teraz litujecie się nad nią? Idź — idź — i daj mi tu zdechnąć ze psami. Zaszedłem na puszczę, aby ludzkie oko mojéj śmierci i szatanów co po duszę przyjdą nie widziało... Idź bo zabiję! Dwu klechów czy jeden, nie zaważy więcéj...
To mówiąc Bolesław, wziął powoli za miecz, dobył go na wpół z pochew i przypatrywać mu się zaczął.
— Ten sam — rzekł cicho — ciąłem go w czaszkę! Kość pękła, tak mocno gniew rękę pędził. Nigdy tyle krwi w jednym nie było człowieku... nigdy! lała się strumieniami — oblała mnie — ich... próg, kościół, popłynęła strumieniem do Wisły... Rzeka potém stała czerwoną rok cały! Tyle krwi? w jednym człowieku!
Zadumał się król, i począł nieco spokojniéj.
— Klecho? prawda to? musisz wiedzieć? prawda że mi dadzą straszną pokutę? straszniejszą niż cesarzowi, który nie ubił żadnego mnicha... Boso, z powrozem na szyi, od kościoła do kościoła przez cały świat iść, w koszuli jednéj, podpasanemu stryczkiem... obrzuconemu błotem, oplwanemu przez gmin... smaganemu przez oprawców?? prawda to!
O. Otton zamyślony patrzał nań.
— A! gdyby nawet taką była pokuta — rzekł — a po niéj otwarło się niebo jasne, i Chrystus z krzyża schodząc otworzył ci ramiona, aby grzesznika do piersi przycisnąć? Gdyby krwawym oblanego potém, anioły na skrzydłach wniosły do niebieskich przybytków wiekuistéj chwały!
Król głową potrząsł, i spytał.
— A — ta krew? ta krew?
— Łzy zmywają krew nawet — odparł O. Otton — a jedna łza unosi z sobą potoki... lecz trzeba aby z głębin serca trysnęła.
Bolesław milczał i jakby już nie słuchał mnicha, począł:
— Ludzie psów nie warci! Słyszysz klecho. Psy pozdychały dla mnie, a ludzie opuścili wszyscy. Nie mogę powrócić do ludzi, ani do świata, ani do państwa mojego, ani w tę gościnę węgierską, z któréj mnie kosemi oczyma pędzą — mnie, com posadził tego słomianego króla na tronie, com państwo jego mógł wziąć i trzymać, mnie!! — Nie — tu zdychać trzeba...
Pochylił się ku O. Ottonowi.
— Daj mi jakiego jadu, trucizny, takiéj żeby duszę wypędziła z ciała jak strzałę z łuku; dam ci...
Tu począł się oglądać po sobie.
— A! nie mam ci co dać — chyba miecz ten na którym przyschła krew twojego brata. Nie mam nic, rozdałem wszystko. Daj jadu przez miłosierdzie, słyszysz, daj jadu, bo cię zabiję — jadu! jadu mi daj!
Podnosił głos i sunął się ku mnichowi, który cicho rzekł tylko.
— Jadu nie mam — lekarstwo ci znaleść mogę.
Król oczy w niego wlepił.
— Chodź ze mną, mówił mnich... Tam, u stóp góry, klasztor nasz stoi, cichy, oddalony, spokojny, gdzie możesz niepoznany odbyć pokutę i zbawić twą duszę... Klasztor — tak mówił Otto. Klasztor, to jest kruchta niebieskiego kościoła, gniazdo ciche w pustyni. Oko ludzkie widzieć cię tam nie będzie. Przywdziejesz suknię, poczniesz służyć Bogu, jak dotąd służyłeś grzechowi... Bóg zmiłuje się nad duszą twoją.
Bolesław potrząsł głową, i zamiast odpowiedzi, pokazał mu do pół obnażony miecz. Czy chciał przez to powiedzieć mu jak wielki był grzech jego, czy grozić, O. Otton nie ustąpił.
I nadeszło południe. Siedzieli jeszcze, rzadkie wymieniając słowa, mnich nie odchodził. Głód i pragnienie mu dojmowało, poszedł je ugasić w strumyku, z którego dłonią zaczerpnął wodę, wrócił i siadł przy królu.
Ten leżał znów na ziemi, patrząc w górę, niechcąc widzieć mnicha, ani z nim mówić.
Słońce zaczynało się pochylać ku zachodowi — oba nie ruszyli się z miejsca jeszcze.
Wieczorem niepokój wielki panował w Ossiackim klasztorku, O. Ottona nie było! Zwykle powracał na wieczorne w chórze modlitwy, O. Augustyn lękał się bardzo aby starca biednego jaka przygoda nie spotkała w górach, zwierz dziki, upadek ciężki, kalectwo, obłęd w lesie, lub zbój jaki włóczęga. Posłano dwu młodych nowicjuszów ku górom na zwiady, nie każąc się im oddalać bardzo, powrócili przed nocą, smutni, nie znalazłszy ani śladu, ani wieści o O. Ottonie. Przy modlitwach wieczornych i nocnych, bracia dołączyli jedną na intencję staruszka.
Następnego poranka nie było go jeszcze, trwoga coraz większa opanowywała zakonników, którzy kochali O. Ottona. Już miano najętych ludzi wyprawiać do lasu, aby przynajmniéj ciało znaleść i pogrześć je po chrześciańsku, gdy około południa, wbiegł nowicjusz do przełożonego z radością wielką i przyklęknąwszy, w rękę go całując, oznajmił mu iż na drodze od lasu widać było wracającego O. Ottona, który z sobą wiódł jakiegoś, o ile zdala rozpoznać było można, chorego czy osłabłego człowieka.
Natychmiast wysłano naprzeciw, dwu młodych braciszków, gdyż idący wlekli się tak zwolna, jakby posiłku i pomocy potrzebowali.
Sam O. Augustyn stał w progu czekając na przybywających.
Nie rychło do furty się przywlekli, przodem staruszek, żwawy jeszcze, choć zmęczony trudem i głodem, za nim podtrzymywany przez braciszków, mężczyzna który z głową zwieszoną, wlókł się zaledwie mogąc utrzymać się na nogach. O. Otton opowiedział po cichu przełożonemu, jak go znalazł zgłodniałego na puszczy, i że człowiek ten grzesznikiem był, który naprzód dobrowolnéj śmierci szukał, potém do odbycia w klasztorze pokuty w sukni zakonnéj, dał mu się nakłonić.
Przybyły, jakby poprzysiągł na milczenie, nie odzywał się ani słowa, dał się naprzód zaprowadzić do izby przeznaczonéj dla chorych, i tu legł na posłaniu, kilkanaście dni w gorączce pilnowany przez jednego O. Ottona, gdyż nikogo więcéj doń nie dopuszczano.
Gdy po dwu z górą tygodniach wyszedł z infirmerji, ów chory nieznany człek; ci co go tu przybywającego widzieli, ledwie oczom swoim wierzyć mogli, tak strasznie był zmienionym.
Legł na łoże olbrzymem silnym, wstał z niego niemal kościotrupem, obleczonym skórą. Zmieniło go to, że włosy mu ostrzyżono jak wszystkim nowicjuszom, suknię czarną wdziano, i począł od tego dnia pełnić w klasztorze posługi, które z kolei przyjmowani do zakonu braciszkowie spełniali.
Przypadło nań noszenie wody, rąbanie drew, posługa kuchenna, motyką przygotowywanie roli na ogrody, a choć wychudły człek zdał się na oko bezsilnym, nikt mu nie zrównał w ciężkiéj pracy. Owszem zdawała mu się ona ulgę przynosić i czynić przyjemność, tak gorliwie, tak zapalczywie rwał się do niéj.
Wstawał o brzasku, szukał zajęcia do nocy, a gdy czemu inni podołać nie mogli, biegł jakby życia się chciał pozbyć — gdzie był największy trud i niebezpieczeństwo. W kościołku zrazu rzadko się ukazywał, stawał w kruchcie lub progu i daléj iść nie chciał. Obudzał w klasztorze powszechną ciekawość, gdyż i z postawy i z ubioru, który zrzucił przybywszy, domyślano się w nim możnego jakiegoś pana. Inni mieli go za leśnego zbójcę, który w górach długo był postrachem podróżnych, nikt jednak nie wiedział nic o nim, a O. Otton milczał.
Trafiało się że do ustronnego klasztoru zajeżdżali czasem panowie możni, z Węgier i słowiańskich krajów jadący, stając tu na noc gospodą. Naówczas, zapewne za pozwoleniem przełożonego, braciszek, któremu dano imie Pawła, nie ukazywał się wcale. Krył się w budzie ogrodowej, zamykał w celi i do posługi nawet nie wychodził.
Najbardziéj to było uderzającém, gdy we dwa miesiące po przybyciu jego do Ossiaku, wieczora jednego, kilkunastu polskich rycerzy, przebywających na dworze króla węgierskiego, do klasztorku przybyło. Byli to pozostali do końca przy Bolesławie, królowéj i młodym Mieszku Boleszczyce.
Jak wszystkich podróżnych, O. Augustyn przyjął ich gościnnie. Braciszek Paweł, gdy im wrota na podwórze otwarto, niósł właśnie na plecach wiązkę drzewa, pod którą szedł zgarbiony, znikł natychmiast w kuchni, i cały wieczór, a następny ranek szukano go napróżno.
Ulękniono się nawet, czy mu się co złego nie stało, ale O. Otton pobiegł do przełożonego, a O. Augustyn, powiedział że sam posłał Pawła z poleceniem jakiemś od siebie, na nowiny, które właśnie karczowano.
Boleszczyce, przyjęci w izbie dla obcych przeznaczonéj, mówili tylko z O. Augustynem i Ottonem, którego zaraz poznali. Zapytał się staruszek co poczynali i jak im było na świecie... Pytanie to było nawet zgoła niepotrzebne, bo jedno spojrzenie na nich uczyło, jak ta rzeźka i świetna młodzież wiele ucierpieć i strasznie przyboleć musiała.
— Mój ojcze — zawołał Dobrogost do staruszka, bo Borzywój, dawniéj najmowniejszy, teraz niemal mowę postradał — mój ojcze — nie pytajcie lepiéj, abyśmy odpowiadając wam serca sobie nie krwawili. Nieszczęsna to była godzina gdy się z Kijowa wróciło, wojen poprzestało, a doma ze swemi wojować rozpoczęło.
Nie byliście już pono w Krakowie, gdy króla i nas z nim precz wyparto, po oném zabójstwie Biskupa. Jechał Bolesław w téj jeszcze nadziei, że powróci z potęgą wielką i kraj zmusi do posłuszeństwa...
Z pańskim przepychem i okazałością przyjechaliśmy na Węgry, a nie można rzec aby nas tam źle przyjęto. Ale pan nasz serce miał uciśnięte i myśli pomięszane. A zamiast za gościnę królowi węgierskiemu być wdzięczen, tak się z nim obchodził, jakby on mu podległym był.
Król i to od dobroczyńcy znosił, ale panowie węgierscy szemrać, sarkać i burzyć się poczęli. Więc gdzieśmy pokoju i druhów szukali, znaleźliśmy nieprzyjaciół i nowe utrapienie.
Król jak w domu ze wszystkiego się urągał, tak i tu lekceważył wszystko. Z dumy swéj nie ustąpił na włos, ani się chciał dać ugłaskać... Ciężkie z nim były godziny nasze; a co przyszło wycierpieć i każdemu z nas, i wszystkim nam, jednemu Bogu wiadomo. Im bardziéj doskwierało nieszczęście, a z Polski gorsze wieści dochodziły, tém on na przekor szaleńszym był i rozpasańszym.
Kilka razy we dworze się przyszło zamykać i u ostrokołów bronić przed nacierającemi Węgrami, których gościnności ani chciał szanować, ni być wdzięcznym za nią.
— Ja tu panem jestem — mówił głośno. Kto króla wam dał, kto spokój przywrócił? ja — króla macie z ręki mojéj — kraj wasz, kraj mój.
I tak téż poczynał sobie jakby doma, a gdyśmy Borzywój, ja, Drużyna, Miszko i inni prosili go aby się miarkował, nogami nas kopał i psami łajał...
Królowej płacz na nic się też nie zdał, chyba żeby go do większéj pobudzić złości. Milczeć trzeba było i cierpieć.
Zdało się czasami, nocą zwłaszcza jakby rozum postradał, bośmy sypiając u drzwi słyszeli, jak sam z sobą mówił i krzyczał, iż strach brał. Odzywał się jakby przed sobą Biskupa widział stojącego, to wołał Krysty, to innych pomarłych i pobitych — potém się śmiał, głową o ścianę tłukł, psy swe mordował, a potém gdy nazajutrz wstał, znów rozum miał, tylko milczał i patrzał okrutnie, aż krew w żyłach zastygała.
Posyłał raz w raz to na Ruś, to do Polski, od jednych posiłków żądając, a w domu chcąc do siebie rycerstwo przeciągnąć. Rusini ani myśleli ruszyć za niego, chyba dla siebie, a rycerstwo znać go i nas nie chciało. Tylko kto tam poszedł, każdy się wstydu napił i z ciężkiém sercem powracał...
Jak się dowiedział że do księcia Władysława posłano, aby po nim koronę wziął, zaraz do niego wyprawił, aby się nie ważył jéj tknąć — bo ją życiem przypłaci. Książę też i tak obawiał się — i uchodził, krył się aby go nie kuszono.
Namówić go chcieliśmy aby syna z królową posłał, któremuby stryj za opiekuna mógł służyć ale za to omal mówiącego nie zabił, twierdząc się panem, i zapowiadając że nazad mścić się powróci.
— Cóż się z nim stało? zapytał O. Augustyn.
Na to Dobrogost i Borzywój westchnęli tylko.
— Nikt nie wie, rzekł pierwszy z nich. Będzie temu dwa miesiące, gdy się z nami na łowy wyprawił, właśnie w te okolice. Nie daléj nad mil dziesięć ztąd nocowaliśmy. — Król przez pierwsze dni łowów, chmurniejszy był i gniewliwszy niż zwykle. Zaraz drugiego dnia psiarczyka pięścią w czoło uderzył i na miejscu go położył. — Biegł z koniem tak, nie zważając na przepaście, na góry, na nic, iż zdało się że chyba śmierci szuka, my za nim ani podążyć, ani z nim zrównać się nie mogliśmy. Trzech konie postradało, bo karki pokręciły, Andrek rękę wyłamał, Sreniawa żebra potłukł. Na noclegu, gdyśmy się opowiadali, ani słuchać chciał.
— Licho bierz tych co koni nie mają, a kto kaleka niech do jamy rusza i liże się.
Nikomu nie dał słowa dobrego.
— Wszyscy karki pokręćcie, powiedział mi — nie będę po was płakał. Tak z wami jak bez was.
Zmniejszała się liczba nasza, a król na to nie zważał. Ostatniego dnia, sześciu nas zostało, obejrzał się, policzył oczyma, splunął, zaśmiał się i ruszyliśmy w lasy... Do południa zwierza nie było, pomordowaliśmy się srogo, konie ledwie się wlekły, padały, trzeba było stanąć na popas i spoczynek. My też popadaliśmy na ziemię jak nieżywi, jeść się odechciało, byle spać. — Zasnęliśmy twardym snem, postawiwszy Miszkę Drużynę na straży, aby zbudzić było komu gdy znowu nas popędzi.
Budzi mnie Miszko — wstawaj — myślałem że jechać czas, rzuciłem się do konia. Wtém Drużyna powiada:
— Króla niema.
— Jakto, niema?
— Gdyśmy stanęli, parę psów ze sobą wziął najulubieńszych i poszedł w las, zakazując aby za nim nikt się iść nie ważył. Powiedział że powróci, aby nań czekano.
Tymczasem i słońce się ku zachodowi schylać zaczęło — a króla ni słychu. Sądząc że się obłąkać mógł, wzięliśmy się w rogi trąbić bez ustanku, jeden po drugim, co jeden się zmordował, poczynał z kolei inny. — Król z sobą róg wziął, nasłuchiwaliśmy czy nie zatrąbi — ani słychu!
A tu — noc.
Rozpaliliśmy więc ogień ogromny, aby na łunę się mógł kierować, nie spiąc przesiedzieliśmy noc całą, do rana. Nie było go. Dopiero straszna ogarnęła nas trwoga, jak tu powrócić do królowéj, co powiedzieć? Ludzie co widzieli srogie pana obchodzenie się z nami, posądzić nas mogli, żeśmy go nawet zabili!
Jęliśmy tedy dokoła las cały strzęsać, przeszukiwać, biegać po nim, ludzi w pomoc brać; po osadach i chatach zaglądać, czy gdzie nie dostaniemy języka. Nigdzie nikt nie widział go, nie słyszał o nim — śladu najmniejszego... Dziś już tylko chyba trupa szukać trzeba — bo żywym być nie może. Obłąkał się pewnie na puszczy i z głodu zemrzéć mógł. O. Augustyn dziwnie popatrzał na O. Ottona, i odezwał się do Boleszczyców:
— Powiedzcież nam jak ten wasz pan wyglądał, abyśmy na wypadek i drugim o tém oznajmić mogli?
Dobrogost zaraz począł opisywać, jakiéj był postawy, włosa, jaki przy sobie oręż miał, suknię, jako chodził i mówił.
Gdy to mówił O. Augustyn patrzał na O. Ottona, a staruszek, ręką po twarzy tarł i rumienił się jakiś niespokojny. — Wieczorem gdy się rozmowy skończyły, przełożony kazał za sobą iść O. Ottonowi do swojéj celi.
Gdy weszli a drzwi się zamknęły za niemi, odwrócił się ku niemu i rzekł, ręce mu kładnąc na ramionach...
— Ten jest o którym opowiadają! Ze złożonemi na piersiach rękami, ukląkł staruszek.
— Przebaczcie mi — odezwał się — zgrzeszyłem kłamstwem wielkiém, ten jest. Spowiadam ci się, ojcze, żem to uczynił, abym duszę jego zbawił — pokutę mi naznaczcie, choćby najsroższą, najstraszniéjszą, a nieszczęśliwego mordercę nie wyganiajcie od progu tego, i niech miłosierdzie pańskie nań zstąpi.
— Ojcze mój — odezwał się przełożony — nie na pokutę zasłużyliście, ale na chwałę... Niech się stanie jako Bóg zrządził przez was.
Natenczas O. Otton opowiedział dopiero, jak go ów ptak niebieskoskrzydlaty wiódł cudownie podlatując aż ku miejscu temu, na którém króla znalazł, i oba wielbili Opatrzność Bożą.
Nazajutrz rano już się Boleszczyce wybierali daléj jechać, gdy Zbilut, który ciekawy był wszystkiego, ogród postrzegłszy klasztorny, a w nim kwiaty i różne ziele i drzewa, które mnisi z cieplejszych krajów tu z sobą przynieśli — zapragnął bardzo wirydarzowi onemu zbliska się przypatrzéć. Na to pozwolenia nie było trzeba, więc wszedł...
Król w sukni zakonnéj braciszka, brudnéj i staréj, właśnie schroniwszy się do budy ogrodowéj, siedział w niéj, nie spodziewając się wcale, aby tu który z Boleszczyców miał się zjawić, gdy Zbilut stanął przed nim.
Stanął, spójrzał i osłupiał.
Poznał zaraz, choć wychudzoną, twarz królewską, ale oczom nie chciał wierzyć. — Zerwał się król i dawny gniew go opanował, tak że się na Zbiluta rzucił, jakby go chciał zamordować, ano wnet opadły mu dłonie i sam na ziemię padł, twarz kryjąc w dłoniach. Zbilut mu się też u nóg położył, płacząc i z radości że pana znalazł i z litości nad stanem jego.
Wtém król się podniósł i głosem zmienionym, prosić począł aby tajemnicy jego nikomu nie wydawał. Zbilut poprzysiągł ale do nóg jeszcze raz padł, aby braciom jego widzieć się pozwolił. Bolesław nie przystał na to, jednego tylko Borzywoja do siebie zawołać kazał. Gdy inni śniadali, o niczém nie wiedząc, Zbilut brata starszego królowi przyprowadził, z którym Bolesław tylko krótką mówił chwilę — nakazując im powracać do królowéj, Mieszka i pani téj strzedz, a im pozostać wiernemi.
Wyjechali Boleszczyce z Ossiaku nazad — i wprost do Wielisławy zdążali, aby spełnić ostatnie pańskie przykazanie. Borzywój, który na tajemnicę nie przysięgał, długo ją trzymał, aż raz, gdy królowę widział wielkim żalem zdjętą nad zgonem męża, bo wieści chodziły straszne, nie wiedzieć przez kogo rozsiewane, że go psy rozszarpały, czy że sam śmierć zadał sobie — ulitowawszy się boleści jéj, opowiedział o wszystkiem jak było.
Radość królowéj nadzwyczajna, o mało tajemnicy nie zdradziła, lecz Borzywój uprosił ją by się miarkowała i niewydawała króla, który pokutą oczyścić się pragnął. Wymogła tylko królowa na nim, w rok potém, aby on sam jeden, nikomu nic nie mówiąc, do Ossiaku znowu jechał, pozdrowienie od niéj zawiózł, i o rozkazy dla Mieszka i jéj prosił. Borzywój, wiedząc iż niemile przyjęty będzie, prawie rok się ociągał z podróżą; wreszcie uprosić się dał i pojechał...
Było to już jesienią, drogi nie bardzo bezpieczne, dni krótsze, dosyć że podróż dłużéj trwała niż Borzywój rachował, i ledwie postradawszy dwa konie do klasztorku się dostał.
Przełożony poznał go zaraz.
Zapytał o O. Ottona.
— Pogrzebaliśmy go téj wiosny, odpowiedział O. Augustyn, i żal nam go, bo nie łatwo kto zastąpi człowieka co wszystko umiał, a pokorny był jakby nie znał nic...
O króla zapytać się nie śmiał i nie wiedział jak Borzywój; wtém sam przełożony zagadnął go.
— Wszak z polskiéj ziemi jesteście?
— Tak jest — rzekł Borzywój — i służyłem na dworze króla, który —
— Któregośmy tu pochowali, dodał cicho O. Augustyn.
— Umarł!! odezwał się z wyrazem głębokiego żalu i zdumienia Boleszczyc — umarł!!
— Skończył przykładnie — rzekł O. Augustyn powoli. Pan Bóg mu dał śmierć lepszą niż było życie. Dziś nie jest to już dla nikogo tajemnicą, chociaż umierający życzył sobie, aby ani o jego zgonie, ni o miejscu pogrzebu nie wiedziano a przynajmniéj nie rozgłaszano po świecie. Kazaliśmy na pamiątkę pokuty, nad grobem jego kamień położyć. Zobaczycie go przy kościele na cmentarzu.
— Człowiek był jeszcze nie stary, silny! zawołał Borzywój.
— Ale go złamało życie, zgryzota, upadek... mówił przełożony. Jeśli się nie mylę, wyście go tu widzieli już w sukni naszéj, naówczas był wychudły i zwiędły, późniéj zamęczył się sam pracą do upadłego dobrowolną. Była to natura gwałtowna i namiętna, która potrzebowała być czynną, a gdy dobrze czynną być nie mogła — naówczas szał ją porywał. W klasztorze na chwilę nie można go było namówić do spoczynku. Najcięższa robota najulubieńszą dlań była. Gdy pot ciekł ze skroni, całe ciało drżało z wysilenia, siły się wyczerpywały, naówczas uspokajał się w nim ów duch buntowniczy. Gdy siedział bezczynny gryzły go wspomnienia, pożerały myśli, zrywał się choć w nocy i biegł albo poruszać młyn, lub bić w stępie, lub drzewo rąbać... Nawet gdy już chorzał, na łożu go utrzymać nie było podobna. Do ostatniéj godziny, ze złożonemi rękami domagał się, błagał roboty ciężkiéj.
Najogromniejsze ciężary kładł na barki, zaprzęgał się nieraz do wozów, wlókł kłody z lasu — a przytém pokarmu używał mało i wodę pił tylko... Zdawało się, że w ten sposób chce życie w sobie zgasić, a była go w nim jeszcze taka potęga i moc, że w zdumienie nas wprawiała.
Stary człowiek, król i mocarz budził się w nim jeszcze czasami, gdy rycerzy przybywających tu widywał; lecz zwyciężał w sobie te wybuchy i uciekał od widoków, które mogły je wywołać.
Raz nocowali tu sascy rycerze, którzy nad ranem wyjeżdżać mieli. Braciszek Paweł, gdyż tak się zwał między nami, szedł z wiązką drzewa przez podwórze, gdy jednemu z Sasów koń się wyrwał i począł dokazywać. Nikt się doń przybliżyć nie mógł, probowali z kolei i panowie i pachołki, tłukł ich wszystkich i kąsał. Brat Paweł stał na progu wiązkę drew położywszy przy sobie, zarumieniła mu się twarz, uśmiechał się szydersko. Nagle, jakby wytrzymać nie mogąc, zapomniawszy się, poskoczył do konia śmiało, pochwycił go u łba za wiszące cugle, a gdy się jeszcze wyrywał, ściągnął tak, że zwierze paść musiało. Wszyscy co na to patrzali, osłupieli z zadziwienia, podbiegł Sas korzystać z tego, że koń był schwycony, a brat Paweł jak zawstydzony i upokorzony, że w nim krew zawrzała, uciekł i skrył się.
W ostatnich czasach, i w ogóle w ciągu pobytu w klasztorze, prawie nie mówił do nikogo, nie obcował z nikim, od ludzi uciekał. Dopóki żył O. Otton słowo czasem przemówił do niego, po jego zgonie, zapytany tylko i zmuszony, odpowiadał słowem jedném na pytanie. Gdy mi dano znać, ciągnął daléj O. Augustyn, że dnia jednego zaniemógł brat Paweł, zarazem źle wróżył o nim, bo choć chory, nigdy się nie kładł i pracować nie przestawał.
Poszedłem doń naówczas. Wybrał sobie na garści słomy posłanie w ciemnym kącie nędznéj szopy, a gdym go do klasztoru chciał kazać przenieść, prosił mnie aby mu wolno było pozostać na tym barłogu. Mało życia już w nim było, dyszał strasznie, oddychać nie mogąc, oczy miał rozgorzałe gorączką, rzucał się niespokojny, czuł nadchodzącą godzinę ostatnią i walkę z żywotem nędznym, co go zamknąć miała. Chciałem mu posłać ojca Zacharjasza, który na ziołach się znał i na lekach, ale wszelkiéj pomocy odmawiał.
Wieczorem zastałem go już na poły obłąkanego, z twarzą i usty spalonemi, lecz przyszedłszy do siebie spowiedź odbył przedemną i ostatni znak jaki jeszcze miał swojéj dawnéj wielkości, oddał mi swój pierścień królewski. — Zbliżał się zgon, chciałem go dopilnować w ostatniéj godzinie, nie dozwolił na to, błagał abym się oddalił. Uczyniłem, oddawszy mu posługę, i na wieczną podróż opatrzywszy go sakramentami, czego żądał odemnie. Młodemu braciszkowi tylko, niedaleko szopy siedzieć kazałem na wypadek gdyby wołał o co, lub posługi potrzebował. Umarł w nocy, po ciękiém[9] samotném konaniu, w jękach i płaczu, a gdyśmy rano przyszli do ciała, znaleźliśmy je twarzą na ziemi leżące, z pięściami boleścią zaciśniętemi, z garśćmi pełnemi ziemi, którą darł konając...
O. Augustyn dokończył i westchnął, Borzywojowi łzy stanęły na powiekach, gdy wspomniał wielkość i potęgę tego pana, który w takiéj nędzy i męczarniach żywota dokonał.
Poszli potém do grobu, u którego w ścianie kościołka wmurowany był już kamień. Niewprawna ręka jednego z braci wyciosała na nim rycerskie i książęce godło, naówczas na pieczęciach i na grobach władzę oznaczające i panowanie — konia. Dokoła w łacińskim języku, krótki napis świadczył, że tu — spoczywał — Bolesław, zabójca Biskupa Stanisława.
Dzień cały zabawiwszy w Ossjaku, Borzywój puścił się w drogę nazad ze smutną wieścią do królowéj. W Krakowie już zmuszony do objęcia rządów, Władysław Herman króla zastępował, Mieszka i matkę jego wzywano napowrót do kraju...



VI.



Wieczór był letni, skwarnego dnia, który zwykł burzę poprzedzać, nie było czém tchnąć, tak cisnęło brzemienne piorunami powietrze. Najmniejszy wietrzyk nie poruszał liści na starych drzewach, które wały Jakuszowickiego zamczyska porastały. Cisza smutna panowała dokoła, tém dziwniejsza, iż mnogiego ludu tłumy zalegały wały, podwórce, nawet gościniec prowadzący od zamku do maleńkiego kościółka drewnianego, który stał u stóp jego. Od niepamiętnych czasów takiego napływu ludzi nie widziano na spokojnym gródku Odolajowym. A był to lud po większéj części rycerski, ziemianie i żołnierze, wszystkie plemie Jastrzębców, i ich powinowatych. Ani szczupła izbica, ni szopy, ni podwórce tego natłoku gości pomieścić nie mogły, stali więc, siedzieli, leżeli na wałach i na łące pod grodem, jakby wielkim obozem. I widać było, że nie wypadkiem się tu znaleźli, ale zwołani na uroczystość jakąś, która ich tu gromadziła, bo każden przywdział jaką miał najlepszą zbroję, hełm i miecz — każdy się przystroił, jak go stało najczyściéj. Rozrodzone plemie trzymało się w większéj części gromadkami przy ojcach, dziadach i starszéj braci, jakby poczty składając. Od starców siwych począwszy do wyrostków zaledwie z dzieciństwa wychodzących, wszystkie wieki stawiły się na to zawołanie. Na wszystkich twarzach widać było jeden wyraz jakiś posępny, uroczysty, poważny. Mówiono po cichu, nigdzie śmiechu na ustach, nigdzie nawet żwawszego ruchu dostrzedz nie było można.
Najtłumniéj gromadzili się starsi około izbicy, któréj okna były poodsuwane, drzwi wyjęte, a przez nie dostrzedz mogło oko światło we wnętrzu, z którego pieśń smutna, powolna płynęła, przerywana jękami płaczliwemi.
W środku izbicy, na wysłaném wysoko łożu, okrytém skórami niedźwiedziemi, spoczywało ciało Odolaja, wedle rozkazów jego odziane w szarą opończę, jaką nosił za życia. W skostniałe ręce krzyżyk mu dano, i krzyż stał w głowach, a przy nim dwu księży psalmy odśpiewywało...
Czekano na trumnę, którą właśnie czterech ludzi dźwigało na barkach. Ówczesnym obyczajem, była ona w jednym olbrzymim klocu dębowym wydrążona, a osobno niesiono wieko, które ją przykryć miało...
Prawie tak staro i zgrzybiało wyglądający, jak ten, którego na wieczny spoczynek odprowadzać miano, o kiju, przygarbiony, z włosy siwemi stał u drzwi Mszczuj Odolajów, wnuk najstarszy po Mieszku, zapatrzony w ziemię i jak nieprzytomny... Otaczali go dokoła młodsi bracia, bratankowie i dalsi plemiennici. Wszystkich oczy zwracały się ku temu starcowi, którego boleść wielka, litość obudzała.
Jaromierz, drugi z wnuków położył mu zlekka rękę na ramieniu i szepnął:
— Co się tak smucicie? wszystkich to nas los — na ostatku mogiła, a nasz dziad dożył takiego wieku, jakiego z nas żaden mieć nie będzie i należał mu spoczynek...
Mszczuj milczał długo potrząsając głową, potém dobył się z piersi jego głos jakby grobowy:
— Dziada płaczę — rzekł — tak, ale i nad sobą téż razem. Dobrze mu było do trumny się położyć, zostawując po sobie syny, wnuki i prawnuki, mając komu przekazać ojcowiznę, imię i pamięć swoją. Nie tak ze mną! nie tak! Jam sierota! Ty wiesz... Z licznéj rodziny mojéj nikt mi nie został — nikt. Sam stoję nad mogiłą, nie będzie mi komu oczy zawrzeć... A! i sam ja winienem sieroctwu mojemu...
Pomilczał trochę Mszczuj, patrząc w okno, jak do trumny, na posłanie z chmielu i kwiatów kładziono ciało ojcowskie, potém począł znów cicho, jakby w sobie boleści wstrzymać nie mógł:
— Sześciu ich miałem! Nie byłoż mi na stare lata, by jednego sobie, jak kija do podparcia się zostawić. Wszystkich oddałem królowi i z nim mi oni wszyscy zginęli!
— Któż to wié! — odezwał się Jaromierz. — Wprawdzie głucho o nich, ale żywi są pewnie i wrócić jeszcze mogą!
— Jak? — podchwycił żywo Mszczuj — po co? Czyż nie wiecie, że razem z Bolesławem wyklęci są i wywołani. Stary Odolaj się ich wyparł i przeklął; ziemię, co im przynależeć miała, zabrano i innym rozdano. Nie mają ni po co wracać, ni do czego... Kto wié zresztą, azali żyją!
Jaromierz go nie śmiał, czy nie umiał pocieszać. W tém przysłuchujący się rozmowie, milczący dotąd Bronko Jastrzębiec, rzekł cicho:
— Mówią, że syna Bolkowego Władysław wezwał do powrotu i matkę jego. Kto wié, ażali i nasi z nim nie przyciągną. — Niedowierzająco Mszczuj głową potrząsał.
— A z królem że co się stało? — spytał.
— Różne są mowy — odezwał się Bronko — gdzieś pono przepadł bez wieści. Prawdy nie dojść. Mówią, że oszalał — że uciekł gdzieś, że do Rzymu boso poszedł — drudzy, że w klasztorze pokutę sprawuje...
Mszczuj głowę podniósł.
— On! — zawołał z goryczą — onby miał pokutować! Szaleć i błąkać się może, ale z téj krwi się obmyć!! — hej! hej! zatwardziały to człek!
Ustała na chwilę rozmowa, gdyż księża zaśpiewali głośniéj, trumnę zabijać miano... Ruszyli się synowie, wnuki i prawnuki żegnać raz ostatni Odolaja, i płacz się dał słyszeć bolesny. Klęcząca u trumny Tyta, zawodziła głosem jękliwym...
Więc szedł przodem najstarszy wnuk Mszczuj do dziadowskiéj ręki, pokląkł i całował ją i płakał, za nim Jaromierz, Bronko i drudzy...
Nie wszystkich jednak do zwłok dopuszczano, gdyż zbyt wielka była gromada, a dalsi i najdalsi docisnąć się nie mogli — i trumnę zasypaną kwieciem zabijać poczęto...
Wzięli ją na ramiona synowie i wnuki i z wielką trudnością z ciasnych drzwi izbicy wynieść potrafili. Za trumną, odpychany napróżno, z głową spuszczoną wlókł się Hyż wychudły, z najeżoną sierścią i zwieszonym ogonem...
Prowadzono téż konia starego pod okryciem, na znak, iż Odolaj rycersko sługiwał, na którym łuk wisiał i strzały a toporek... Płaczki najęte prowadziła Tyta, szło duchownych dwu, daléj w porządku owe seciny rodu całego, gromadami przy swéj starszyznie. Cały ten orszak z izbicy wyszedłszy, zwolna w podwórce wyciągnął i ku wrotom zmierzał... Z osad i wsi, które do Odolajowych ziem należały, wielkie gromady ludu, obok drogi do kościółka, stał ściśniętemi szeregi, w milczeniu z głowy odkrytemi. W kościółku odzywał się dzwonek powoli...
Dębowa trumna kołysząc się nad głowami niosących, już ze wrót zamku wychylała się na drogę, gdy tuż około niéj idący, jakby widok jaki nadzwyczajny oczy ich uderzył, mimowolnie półgłosem krzyknęli.
Mszczuj, który zgarbiony dźwigał dziadowskie zwłoki, mimowolnie głowę podniósł nieco, i gdyby nie bratanek obok idący, możeby był padł na widok, który oczy jego spotkały...
Za gościńcem, naprzeciw idących, na koniach stało we zbrojach, czarno odzianych sześciu ludzi, stało i zdawało się miłosierdzia prosić. Z taką pokorą, z głowy pochylonemi — orszak witali pogrzebowy.
Byli to Boleszczyce, sześciu synów Mszczuja, których on już nigdy widzieć się nie spodziewał, a Odolaj wygnał precz, nawet na pogrzeb swój im niedopuszczając przybyć, wyłączywszy z rodu i plemienia — Boleszczyce razem z królem wyklęci i zatraceni, zjawiający się jakby cudem w Jakuszowicach w godzinie ostatniéj posługi.
Nie śmieli oni wjechać na gród, ani się do orszaku przyłączyć — stali na uboczu, oczekując, jaki los i wyrok od własnéj krwi ich spotka. Na widok ich pobladło i zarumieniło się lice ojcowskie, chciałby się był rzucić ku nim, aby raz jeszcze dzieci uczuć przy sobie, ale dziadowskiéj trumny nie godziło mu się opuścić...
Choć drżały pod nim nogi, musiał iść daléj.
Dokoła, mimo śpiewu i płaczu, szmer coraz głośniejszy było słychać, odbijający się w sercu Mszczuja, to strachem jakimś, to nadzieją. W tłumach czuć było i oburzenie na zuchwalstwo, z jakiém Boleszczyce się pokazać tu śmieli, i radość z ich ocalenia i przybycia. W mnogiéj rozrodzonéj rodzinie jedni byli za niémi, drudzy przeciwko nim.
Starszyzna prawie cała, sądziła ich nielitościwie a srogo, za to, że władzy ojcowskiéj i dziadowskiéj nie poszanowali; młodzież litowała się nad niemi i czuła, że poświęcenie się dla nieszczęśliwego króla, wiara dotrzymana mu — to co ucierpieli dlań, mogło im wyjednać przebaczenie. Głośniéj jednak słychać było oburzenie i szmery niechętne, niż objawy życzliwe. Nikt nie skinął na nich, aby pozsiadali z koni i z orszakiem się połączyli, nikt się nie zdawał ich widzieć, ani troszczyć niemi.
Sześciu Boleszczyców, jak stali na koniach szeregiem nad drogą, tak pominięci, nie powitani, wzgardzeni pozostali sami jedni.
Dopiero, gdy przepłynął tłum cały i czeladź szła, a parobcy dworscy, oni téż na drogę wjechali, i z tyłu jadąc za wszystkiémi, aż do cmentarza i kościółka się zbliżyli. Z rodziny wszyscy weszli w ogrodzenie, otaczające cmentarz, oni na koniach, przed wrotami się zatrzymali.
Trumnę niesiono naprzód do kościoła, gdzie odśpiewane być miały psalmy i dokonana reszta obrzędu... Na cmentarzu już obyczajem chrześciańskim widać było wykopany dół, do którego ciało spuścić miano...
Stojący na koniach Boleszczyce, nie ruszyli się ztąd, do kościoła wnijść nie śmieli... Kilkoletnie wygnanie patrzało z ich opalonych i bladych twarzy.
Wszyscy postarzeli nad miarę — a każdy rok tułactwa, dwoma i trzema zapisał się na licu marszczkami. Borzywój na pół był siwy.
Owych młodzieńców wesołych, raźnych, gotowych w ogień i wodę, poznać w nich było trudno. Między obcymi stracili dawną swą butę, przywieźli do domu znękane niewczasami ciała i wymęczone dusze.
Stali, do siebie nawet przemówić nie śmiejąc, pogrążeni w smutku, a Andrkowi w oku łza się kręciła. Szmer oburzenia i niechęci, jakim ich przywitano tkwił im w sercach, więcéj się spodziewali litości u swoich. Nikt, nikt nie wyciągnął dłoni, nie powiedział dobrego słowa, mijali ich starzy, mierząc oczyma groźnemi, a młodzi spuszczając oczy.
Nie wiedzieli więc co się z niémi stanie, a nawet dokąd się po pogrzebie udać mieli. Na zamku przygotowaną już była stypa, w któréj wszystka rodzina miała zasiąść do żałobnych stołów. Gdy na cmentarzu pogrzeb się odbywał, na grodzie w podwórcach stawiano na prędce z desek układane na pniakach stoły, gotowano mięsiwa i beczki piwa i miodu. Stosy chleba leżały przy nich, całe barany i kozły piekły się na ogniskach, a czeladź się około uczty krzątała.
Nie było bowiem naówczas najuboższego nawet pogrzebu bez stypy, którą po sobie pogański jeszcze zostawił obyczaj, a biesiady te niekiedy tygodniami trwały. Ów tysiączny lud i ród nakarmić nie było łatwą sprawą, choć nie wiele wymagano dla ugoszczenia, chléb, mięso, kasza, miód i piwo starczyło...
Na trumnę starego Odolaja sypał się już piasek żółty, którego pierwszą garść rzucił syn najstarszy, a Boleszczyce stali jeszcze niemi, zboleli, nie wiedząc, co daléj poczynać mają.
Wejrzenie ojca, z którém się spotkali, nic ich nie nauczyło, był w niém raczéj przestrach niż radość, więcéj przerażenia niż miłości rodzicielskiéj. Znali ojca jako surowego i nieubłaganego sędziego, stali się mu nieposłusznemi, nie wiedzieli co ich spotkać miało...
Gdy tłum ze cmentarza miał zaczął odpływać nazad ku gródkowi, stojący u wrót Boleszczyce, ustąpili znów na bok z drogi, a Borzywój postanowił czekać cierpliwie, czyli się nad nimi nie ulitują i nie powołają ich...
Tak na uboczu przystanąwszy, oczyma ojca szukali. Ukazał się Mszczuj wreszcie, ale zesłabły znać wzruszeniem i niemocą dawniéj złamany, nie sam już szedł, dwu bratanków synów Jaromierza prowadzili go pod ręce. Głowę miał zwieszoną i wlókł się jakby nieprzytomny.
Za nim szła żywo i coraz głośniéj rozmawiająca starszyzna rodu, a potém zmięszany tłum powinowatych i krewnych.
Śmieléj oczy wszystkich zwracały się ku Boleszczycom, ale nikt ani się zbliżał, ani słowa przemówić nie chciał. Mszczuj idący z głową spuszczoną, jakby unikał synów widoku, stanął nagle, podniósł niespokojnie oczy, drgnął, szukał wzrokiem dzieci swych, postrzegł i zdał się wahać, czy ma ich pominąć, czy przywołać...
Zatrzymał się tłum za nim idący — zamięszanie jakieś widać było. Mszczuj postawszy nieco, począł się ku synom przedzierać. Rozstąpili mu się ludzie...
Z groźną twarzą, przybliżył się ojciec ku stojącym, oczy mu się zaiskrzyły gniewem, usta zabełkotały coś niewyraźnie, lecz mówić nie mógł i ręce wyciągnął.
Wszyscy sześciu skoczyli w téj chwili z koni i przybiegli upaść mu do nóg.
Starzec łkał i płakał, dał im przystąpić, lecz ani tknął żadnego, ani się odezwał słowem...
Nareszcie przemógłszy ból i gniew — zawołał:
— Na sąd idźcie!
I wskazał ręką na gród. — Na sąd jako winowajcy!
Starszyzna powtórzyła za nim groźno: — Na sąd!
Mszczuj lękając się słabości własnéj, dźwignął się ku zamkowi, a Boleszczyce konie zdawszy czeladzi, jak stali razem, połączyli się z tłumem wracającym z kościoła. Otoczeni byli rodziną, znajomemi, swoimi, lecz, jak od zapowietrzonych odsuwali się wszyscy, cofali się jedni, wyprzedzali drudzy — zostali sami, jak wśród obcych — odróżnieni, jak winowajcy.
Tak w milczeniu otoczeni złowrogim gwarem, musieli powoli ciągnąć na zamek, a droga wydała się im długą i nieskończoną.
Idąc, mogli dostrzedz, iż zapowiedziany na nich sąd, teraz się już przysposabiał, zwoływali się i umawiali starsi, otaczali Mszczuja, i gdy przeszedłszy wrota szukali ojca oczyma, zobaczyli go ze stryjami idącego wprost do dziadowskiéj izbicy.
W ślad z wolna ciągnęli za nimi. Kilka razy w pochodzie tym znajomsze spotkali twarze, probowali pozdrawiać krewnych, ale ci się odwracali. Chwilę postawszy przed izbicą, gdy niepewni byli jeszcze czy czekać mają, czy wchodzić. Jaromierz przez okno dał znak ręką, aby przybywali.
W pustéj izbicy, w któréj jeszcze resztki pogrzebowego łoża niesprzątnięte leżały w pośrodku, na ławach siedzieli wedle starszeństwa stryjowie wszyscy, Mszczuj na ich czele. Na kiju sparty nie spojrzał nawet, gdy weszli i stanęli synowie[10]
Nie podniósł on głosu, Jaromierz odezwał się pierwszy.
— Jakeście się tu zjawić śmieli? — zawołał — dla kogoście wypowiedzieli dziadowi i ojcu posłuszeństwo — z tym sobie trzymajcie i gińcie z nim. Co tu robicie? Wyście nam obcy!
Borzywój wysłuchał gniewnego głosu, pomyślał chwilę i zwolna dobywając kawał pargaminu z za sukni począł:
— Król Bolesław nie żyje — umarł na pokucie w klasztorze. Otrzymaliśmy przebaczenie kościelne, wróciwszy na rozkaz księcia Władysława Hermana, odwożąc mu królową wdowę i syna Bolesławowego Mieszka. Wygnanie nasze z łaski nowego Pana się skończyło, wracamy z wywołania do praw innych ziemian królestwa tego, czyż tylko własna krew i ród odmówi nam łaski i przebaczenia?
Mszczuj podniósł oczy szeroko otwarte i twarz mu się wyjaśniła; lecz inni wszyscy milczeli.
Na stryjach widać było zdumienie wielkie i nie dająca się ukryć niechęć. Znaczne ziemie i posiadłości na Mszczuja przypadające, gdyby Boleszczyce przez ród swój zaparci i wyrzuceni zostali, przypadały bratankom — nie bardzo więc powrotowi i łasce radzi byli krewni. Ojciec odezwać się jeszcze nie śmiał, gdy Jaromierz począł.
— Mógł nowy pan łaskę uczynić — rzekł — w tém wolę swą miał, a nieboszczyk nasz dziad, któregośmy dziś pogrzebali, co rzekł, tego z mogiły nie odwoła, a co on wyrzekł, to my święcie spełnić powinniśmy. Słowa jego były, że znać was nie chce, jeśli króla nie opuścicie, prawem dla nas jego słowa! My was za swoich znać nie chcemy!!
Co głowa rodu postanowiła, to ród spełnić musi, inaczéj na świecie ładu, posłuchu i rodu i domu i narodu nie będzie!
Zamilkł, inni spoglądali po sobie, Mszczuj głowę spuścił, milczał.
— Takli wyrokuje i ojciec rodzony na synów swych? — spytał Borzywój.
Mszczuj nic nie odpowiedział, głębokie panowało milczenie, Jaromierz ze słowem pospieszył:
— Otrzymaliście łaskę pańską, wracacie jako ojczyce do ziemi téj z przebaczeniem... Co nam do tego? Idźcie sobie rodem osobnym Boleszczycami, a do nas się nie łączcie, nie chcemy was.
Dwóch stryjów powtórzyło za Jaromierzem — nie chcemy was!
— Takli mówi i ojciec rodzony? — odezwał się Borzywój.
Stary milczał wciąż z głową spuszczoną.
— Przynieśliśmy list królewski, który łaskę nam swą świadczy — dodał Borzywój — rozwijając kartę pargaminową.
Stryjowie popatrzali na nią zdala, lecz nikt z nich czytać ni pisać nie umiał i co stało na karcie, tajemnicą dla nich było. [11] Głowami strzęśli...
— Co książęciu do spraw rodu i domu? — zawołał z kąta Mieszko — Odolajowe słowo odwołane być nie może. Sam słyszałem od niego, gdy mówił, że na pogrzeb jego jeślibyście przybyć śmieli, czeladź kijmi was od trumny przepędzi! Nie śmiała się porwać czeladź, a no my synowie i wnuki poszanować wolę nieboszczyka musimy. Dla was tu miejsca nie ma.
— Takli mówi i ojciec rodzony? — po raz trzeci odezwał się Borzywój ku Mszczujowi, poglądając.
Ojciec siedział jeszcze jak głuchy, osłupiały i bez życia, walczył z sobą, trząsł się i z oczu ku ziemi spuszczonych łzy mu ciekły.
Milczeli wszyscy odpowiedzi jego czekając, podniósł głowę stary, spojrzał na Borzywója i stojących za nim.
Ojciec rzekł głosem poruszonym:
— Ojciec pójdzie za dziećmi swojémi. Wyprze się ich ród, za wierność nieszczęśliwemu okazaną, niechże się i ojca wypiera...
Rękę wyciągnął do Borzywoja:
— Sam tu rękę mi daj, chodźmy, a rozstańmy się z rodziną i braćmi i będziemy nowego rodu głową, gdy nas od tego, jako suchą gałęź odcięto...
Jaromierz i ci co przy nim siedzieli z ław powstali, zrobił się szmer; Mszczuj był teraz najstarszym głową rodu...
— Nie może to być, abyś ty nas opuścił! — zaczęto wołać — nie może być! Ty z nami!
— Dzieci dla was się wyrzec nie mogę — rzekł Mszczuj. — Przebaczył im kościół, darował pan, a ród ma być nieubłagany?... Pogańska zemsta ma ciążyć nad nimi?...
Chodźmy ztąd! idźmy!
Borzywój i wszyscy synowie otoczyli starca i nie mówiąc słowa, zbierali się go wyprowadzić z izbicy, gdy we drzwiach szmer się dał słyszeć i w progu ukazał się duchowny.
Był to młody ów Jastrzębiec, którego biskup wrocławski na księdza wyświęcił. On teraz w Jakuszowicach na probostwie siedział; on starego Odolaja przy skonaniu po chrześciańsku na śmierć przygotowywał i wracał właśnie ze swego kościółka, gdy w izbicy sąd na Boleszczyców zasiadł. Stał za progiem przez cały czas, zakryty przez innych, a teraz, gdy ostatnie słowa usłyszał, rozgarnąwszy stojących, wcisnął się do środka.
— O nieboszczyka Odolaja wolę chodzi? — rzekł cichym głosem.
Jaromierz wtrącił:
— Tak jest, bo wyraźna była i po stokroć nam wszystkim powtórzoną, iż tych, co z wyklętym królem trzymali znać nie chce i w rodzie ich cierpieć.
— Tak było — odezwał się głosem łagodnym duchowny, lecz mogę wam kapłańskiém słowem ręczyć, iż na łożu śmierci przebaczył im, jak przebaczył wszystkim, co mu zawinili. Spowiadałem go i nie byłbym mógł rozgrzeszyć inaczéj. Rzekł mi osłabłym już głosem:
— Żywbym im nie darował nieposłuszeństwa, gdy każecie, muszę...
Zamilkli wszyscy.
Jaromierz syknął niechętnie. Mszczuj się zatrzymał. Stryjowie się wahali chwilę i pomiędzy sobą szeptali. Toczył się spór widocznie, który słowo duchownego przeważyło na Boleszczyców stronę.
— Jeżeli stary przebaczył — odezwał się Jaromierz choć niechętnie — Bóg z wami! Stoję przy jedném, zwijcież się Boleszczycami nie Jastrzębcami, gdyście Bolesława przenieśli nad ród własny! Nie zapieramy się was — a pamięć tego, co się stało, niech zawołanie wasze zachowa po wiek wieków...
Nikt się już nie sprzeciwiał, nawet Mszczuj, którego otoczyli synowie, i tak w ich gromadce szedł starzec szczęśliwy ku stołom na stypę, a gdy z izbicy na podwórce się sędziowie i winowajcy wysunęli, otoczono ich i witać poczęto Boleszczyców, jako braci swych znowu... Dzień pogrzebowy był zarazem dniem zgody i przejednania.
I stypa wśród opowiadań o losach króla, o przygodach na tułactwie, o młodym Mieszku, którego Boleszczyce kochali wielce, nadzieje na nim pokładając wielkie, siedem dni się przeciągnęła. Mszczuj nie chcąc na Jakuszowicach siedzieć, ustąpił je najmłodszemu, a sam z synami w okolice Płocka, na Mazury powrócił.


KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – takiéj.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zastał.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – trwoga.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; błędna interpunkcja, najprawdopodobniej zbędna kropka.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Powinno być Odolaja.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ciężkiém.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  11. Długosz wspomina to pismo Władysława Hermana, pod r. 1084 „Et cum eo (z Mieszkiem) Borzywój filius Mstae, Zbilutus, Dobrogostus, Zema, Odolaj, Andreas et alii omnes milites, qui cum Boleslao rege in Hungarium effugerunt, omnia eorum mobilia ad plenum restituit.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.