Przejdź do zawartości

Bezimienna/Tom II/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

W kilka dni potem figurka niepoczesna, chociaż przyozdobiona kilku krzyżykami, w pętlicy i jednym uwieszonym na szyi, wyczekiwała późnym wieczorem w przedpokoju Platona Zubowa.
Ów maleńki człowieczek z krzyżami znać był w położeniu przykrem domagającego się posłuchania w ważnej sprawie, a nie mogącego otrzymać go. Prawie sam w obszernej sali, to siadał na krzesełku i podpierał głowę na dłoni, to wstawał i chodził, pokaszlując, jakby znać dawał o sobie, to wyglądał przez okno w ciemniuteńką noc nadchodzącą, w której nic nie było, krom zdala iskrzących się jak gwiazdy światełek.
Z niecierpliwości ogryzał paznogcie do krwi, włosy nastrzępiał, perukę i harbajtel zsuwał i nasuwał; słowem tracił widocznie krew zimną.
Na kominie w tej pustej sali, w której na jednym końcu służba, w drugim jakichś zagadkowych para figur, kryjących się po kątach, wyczekiwała, jak on... stał zegar alabastrowy z bronzami, powoli wybijający kwadranse. Maleńki człeczek chodził do niego, przyglądał mu się, dobywał swojego zegarka z kieszeni, porównywał, kiwał głową i wzdychał: dochodziło do ósmej, już noc była czarna i smutna na dworze.
Nareszcie z jednych drzwi, które z sali do różnych pobocznych pokojów prowadziły, wyszedł mężczyzna ospowaty, blady i ziewając, stanąwszy, wyciągać się począł, widocznie tylko co z drzemki przebudzony.
Oczekujący żywo ku niemu pośpieszył i począł się kłaniać, ale ospowaty, mimo jego krzyżów, spojrzał nań bardzo z góry.
— Czego wy tu chcecie znowu, Fryderyku Wilhelmowiczu! czego? wiecie dobrze, iż wszystkie wasze donosy okazały się fałszywe, że J. Ekscelencya na was się gniewa i mocno gniewa... już nie przeprosicie.
Fryderyk Wilhelmowicz obruszył się strasznie (ale zawsze z wielkiem uszanowaniem).
— Okaże się w końcu — zawołał — że ja lepiej od wszystkich widziałem! Mam teraz końce i trzymam w ręku! ale muszę się widzieć z J. Ekscelencyą.
Ospowaty ruszył ramionami.
— Nie można! — zawołał twardo i stanowczo — nie można.
— No, to dobrze — odparł Fryderyk — nie można, nie można, tylko pamiętajcie, że jeśli się co złego stanie, nie moja wina.
Ruszył się, jakby chciał odchodzić.
— Tak wszyscy giną przez nieopatrzność — dodał — a mnie co do tego, wola wasza!
— Znowu jakieś bajki — dodał ospowaty.
— No! no! dobrze! bajki... ja wam mówiłem, że końce mam w rękach... trzymam je... jak sobie chcecie! nie można, to nie można!
Szedł i odwrócił się.
— Przecież dłużej kwandransa Ekscelencyi bym nie nudził — dodał żywo.
— Ej! chce się wam co zarobić! — rozśmiał się ospowaty. — Nu, dobrze, dobrze, to się potargujemy... Co dasz?
Mały człowieczek zawahał się, myślał.
— Cóż ja wam dać mogę? Zresztą, jeśliby mój trud był wynagrodzony, nie będę od tego.
— Połowę, hę? — spytał ospowaty — no, połowę. Ale czy tylko ty naprawdę masz co powiedzieć ważnego, seryo?
Fryderyk ruszał ramionami i zżymał się.
— Mnie nie idzie o nagrodę, mnie idzie o bezpieczeństwo cesarskiej osoby, najjaśniejszej monarchini i tych, którzy ją otaczają. Jeśli słuchać nie chcecie, radźcie sobie sami i niech na was spada odpowiedzialność cała.
— Nu! połowę — powtórzył ospowaty.
Fryderyk Wilhelmowicz szepnął coś, czego dosłyszeć nie było można.
Nastąpiła zgoda.
— Wejdźcie tu do gabinetu — rzekł pośrednik, ja pójdę. Jeśli J. Ekscelencya nie gra w Makao, to przyjdzie może na chwilkę.
Mały człeczek wcisnął się żywo do gabinetu i, zostawiony sam sobie, znowu się przechadzać zaczął.
Był najwidoczniej poruszony, ale poruszony tak nadzwyczajnie, jak człowiek bywa rzadko, niemal pijany. Trafia się to tym, co w kopalniach złota natrafiają na złotodajną żyłę lub kilkunastofuntowy pepit, i tym, co na gościńcu podniosą nieocenionej wartości dyament.
Zapominał chwilami, że miał perukę, i dzieło kunsztmistrza fryzyera traktował tak brutalsko, jakby własne jakie włosy.
— No, tym razem — bąkał, chodząc — jeśli nie zostanę co najmniej prokuratorem, a nawet oberprokuratorem, jeśli mi nie dadzą donacyi na Białej Rusi i tabakiery, to wolę wszystko porzucić... Ekscelencya! dzieci mówią: papa Ekscelencya, żona mówi: duszeńka Eksoelencya, słudzy wołają: ekwipaż jego Ekscelencyi Fryderyka Wilhelmowicza... Cha! cha! dobra farsa... gdy przyjadę do Meklemburga do swoich... i będzie musiał stryj tytułować Ekscelencyą, który mnie kijem niegdyś okładał. Cha! cha! cha!
I począł żywiej i głośniej przechadzać się po pokoju, niż u prawdziwej Ekscelencyi takiej Ekscelencyi przypuszczalnej wypadało. Ręce to wkładał do kieszeni, to się głaskał pod brodę, to je kładł w usta zamyślony. Wśród tego szału, rozkwitłych bujnie nadziei, nagle bocznemi drzwiami wszedł Zubow bez chustki, porozpinany, w szlafroku, tak jak grał z ambasadorem, i groźnemi zmierzył go oczyma.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.