Bezimienna/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W kilka tygodni po bitwie maciejowickiej widziano na opustoszałych gościńcach Polski sznurami długimi ciągnące partye niewolników, których żołnierze gnali w zamarzłą głębinę wiecznie mroźnej krainy.
W rozgrzęzłem błocie, przemieszanem ze śniegiem, tężejącem od mroźnego wiatru, nieszczęśliwi, niemi, odarci, poosłaniani łachmanami, zsiniali od zimna, szli jeńcy powiązani sznurami, popychani kolbami śmiejących się żołdaków... Starcy z siwemi głowami wlekli się obok niedorosłych dzieci, przez łachmany wielu z nich sączyła się krew z ran nieopatrzonych... ciężej ranni jęczeli na wozach, z których słomianej pościeli gdzieniegdzie wyglądała twarz blada i świeciła osłupiałemi oczyma. Z tym jękiem dziwnie mieszała się pieśń umyślnie nucona żołdactwa, któremu kapral zawodzić kazał hymn zwycięstwa...
Wśród tłumu pieszych widać było to zamkniętą kibitkę, to powóz jednego z droższych jeńców, otoczony przez kozaków.
Starszyzna rosyjska jechała miejscowemi karetami, a w niejednej z nich migała ubielona twarzyczka kobieca, łup ulic warszawskich, których śmiecie zbierali łakomi niewieściego uśmiechu.
Pochód był to prawdziwie żałobny — ale straszny, jak mściwej Bożej prawicy dzieło, rozpusta obok heroizmu, szyderstwo z jękiem razem... obok łachmanów karety. — Na stacyach jedni marli, drugim dobywano butle wina i przysmaki... W szeregach jeńców wszyscy bracia, podpierał jeden drugiego, żywił, ale nikt pocieszać nie śmiał. Czuli wszyscy, że dla Polski pociechy nie było, i być nie mogło — bo wybiła godzina krzyżowa...
Po drodze, gdy osłabły padł trupem, towarzysze pocałowali w czoło zmarzłe i zostawiono trupa, który wśród drogi pozostał... Śnieg przykrywał białym całunem zwłoki, a watr odmówił mu pogrzebową modlitwę...
W jednym z tych długo rozwijających się łańcuchów boleści, na gościńcu ku Rosyi, szła powoli za tłumem obdartych żołnierzy, oddzielona od nich kozaków garścią, wielka podróżna kareta szczelnie zamknięta, którą ledwie ośm koni uciągnąć mogło.
Za nią szedł drugi mniejszy powóz i trzeci jeszcze ze służbą i pakunkami.
W drugim, przez boczne okno wyglądała kiedy niekiedy pergaminowa twarz doktora Müllera, który od zimna obwinięty był w ogromne futro, uszyte widocznie na innej budowy człowieka.
Doktór przypatrywał się krajowi i poziewał... Obok niego w lżejszem ubraniu siedział jenerał Puzonów, któremu na jego żądanie dano dowództwo nad oddziałami jeńców, prowadzonych z Polski do Rosyi.
Puzonów był namarszczony, surowy, chmurny, milczący, Müller, choć zwykle gadatliwością nie grzeszył, tym razem byłby się chętnie nieco rozgadał, nudził się bowiem śmiertelnie. Nudów przyczyną było, że Polski cierpieć nie mógł, a nawykł był do regularnego życia przy szpitalach i podróż była mu zawsze wstrętną...
Ale kazano — jechać musiał.
Wśród milczenia przypadkiem spotkały się oczy dwóch podróżnych.
— Nieznośna podróż — odezwał się Niemiec — nieznośny kraj i obrzydliwa pora.
— Bylebyśmy się z Polski wydobyli — rzekł jenerał — u nas zastaniemy zimę i, wziąwszy sanie, pojedziemy wcale inaczej.
Müller głową pokiwał, jakgdyby nie śmiał przeczyć, chociaż co innego myślał.
— Zobaczycie...
Niemiec spojrzał z ukosa, ruszywszy ramionami.
— Wiesz, jenerale — odezwał się nagle, rozpieczętowując usta — wydziwić się ja wam nie mogę. Męczycie się i zarzynacie siebie i mnie... aby... aby sobie biedę kupić.
Puzonów spojrzał, marsowa jego twarz złagodniała jakiemś uczuciem politowania, westchnął.
— Müller — rzekł żywo — tyś się nigdy nie kochał.
Niemiec popatrzał mu w oczy, ruszając ramionami.
— Jakto? nigdy nie kochał!! ale ba! dwadzieścia cztery razy najmniej, ino po ludzku i jak się należy, nie po szalonemu, nie po waszemu... Kochał! co mi to za kochanie... kobieta napół żywa... chora, a do tego... ona was nie kocha.
— Ona mnie musi kochać! — zawołał Puzonów. — Łaj mnie, owszem, pozwalam, śmiej się, miej mnie za szaleńca, wszystko ci wolno, boś mi ją ocalił, i wszystko ci wolno, bo po twojemu będziesz miał słuszność.
Myślisz, że ja sam siebie rozumiem? Kiedy człowiekiem choroba owładnie, czy on jest panem siebie? czy wie, co czyni? Otóż ja jestem pod panowaniem takiej choroby, obłąkania czy namiętności... Nie rozumiem siebie, nie poznaję — powtórzył jenerał — ale się zwyciężyć nie mogę...
— To jest prawda — po cichu odparł Müller — że te Polki dla was mają taki urok niepojęty, widziałem tego niejeden przykład... W tem jest pewno nie czar żaden, ale jakaś przyczyna fizyczna, ale coś ukrytego w naturze waszej i ich! Jakiś nowy, inny świat mówi przez ich oczy do waszej duszy.
— Co tam Polki! — przerwał jenerał — wszystkie, wiele ich tam jest, oddałbym za nią jedną; takiego przywiązania bezmózgiego, jak moje, nie widziałem, nie wierzyłbym w nie, gdyby mi się w piersi nie wjadło... Ona ze mnie innego robi człowieka! ja przed nią drżę, jak student, ona...
Müller przerwał mu mowę śmiechem.
— Powiedz mi — pochwycił żywo Puzonów — czy niema dla niej w tej podróży niebezpieczeństwa.
Milczenie długie odpowiedziało zrazu... doktór odwrócił twarz, zamyślił się, dobył tabakierki i począł zwolna zawijać rękaw od futra, aby sięgnąć po hiszpankę.
— Nie mogę za nic odpowiadać — rzekł — jeśli mnie słuchać nie będziecie... Trzeba jechać zwolna, trzeba odpoczywać często, i nie zbliżać jej do tych karawan więźniów, których widok czyni na jenerałowej wrażenie okropne... Poco śpieszyć!
— Ale jabym jednej godziny rad ją z tego... z tego piekła wyrwał i chciał widzieć w Petersburgu... radbym z przed jej oczu usunąć wszystko, co Polskę przypominać może, oderwać ją od tej ziemi, od tych ludzi, otoczyć staraniem... zatrzeć przeszłość.
— A tymczasem — dodał doktór — potrzeba słabe jeszcze zdrowie oszczędzać... należy w tej porze roku, w męczącej zawsze podróży, mieć wzgląd na rany, na osłabienie, na moralny stan.
— Tak! ale ty nie wiesz... mam ważne powody do pośpiechu... Myśmy tu wszechmogący w Polsce, to prawda; wszelako póki ją otaczają ci ludzie, ten kraj, ja spokojnym... zupełnie nie będę. Znam ją, to kobieta mężna i zuchwała, nie mogę ręczyć za nic, byle najmniejsza sposobność, ona mi się wymknąć może!
Müller znów począł się śmiać, zażywając tabakę.
— Wymknąć! — powtórzył — doprawdy tracicie rozwagę, tak was zaślepia namiętność! Ona ledwie chodzić może... nie spuszczamy jej z oka... straże wojskowe dokoła, z nikim najmniejszej komunikacyi, sama nie wie, w której części kraju się znajduje... Jenerale!! to śmieszność.
— Nie znasz kobiety, kraju i... naszej przeszłości.
— Jest twoją żoną... sam mówiłeś mi, że rodziny bliższej nie ma.
— Rodziny — podchwycił jenerał — ale w Polsce teraz są wszyscy jakby jedną rodziną, a zwłaszcza dla tych, którzy są w naszych rękach!
— Nie, nie, to ci się śni, jenerale... i możesz być spokojnym, zupełnie spokojnym. Niema się co śpieszyć i zdrowie nadewszystko należy oszczędzać.
Müller wyjrzał oknem. Śnieżysta zamieć z czarną chmurą i gwałtownym wichrem zbliżała się od północy, w tumanach jej znikł cały tabor podróżnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.