Błękitny anioł/Rozdział trzynasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Rodzina udała się do pobliskiej nadmorskiej miejscowości kąpielowej. Mieszkała w hotelu uzdrowiskowym i posiadała na plaży jeden z drewnianych szaletów. Artystka Fröhlich nosiła białe pantofle i białe boa z piór do białych sukien letnich. Wyglądała świeżo i powiewnie z białą woalką przy kapeluszu z crêpe-lisse i z białem dzieckiem u boku. I Unrat otrzymał białe ubranie plażowe. Na promenadzie wzdłuż długich ławic piaskowych ze wszystkich szałasów drewnianych spoglądano za nimi przez lornetki; a ktoś z miasta opowiedział obcym ich historję.
Gdy dziecko artystki Fröhlich robiło babki z wilgotnego piasku, musiał bardzo mocno trzymać foremki; gdyż zaledwie powstawała najbardziej jeszcze nieokreślona obawa, że któraś z nich zginie w piasku albo w wodzie, natychmiast rzucał się za nią jakiś elegancki pan i przynosił ją — nie dziecku, lecz artystce Fröhlich. Potem z ukłonem przed Unratem wymieniał swoje nazwisko. Wskutek tego rodzina siedziała w swoim domku na plaży przy kawie już z dwoma kupcami hamburskimi, młodym Brazylijczykiem i fabrykantem saskim.
Całe to towarzystwo przedsiębrało wycieczki żaglowe, podczas których wszystkim panom robiło się niedobrze, tylko Unratowi nie. On i artystka Fröhlich śmiali się do siebie. Dziecko otrzymywało codziennie całe funty pralinek, ożaglowane okręciki, drewniane szpadelki i lalki gumowe. Wszyscy byli zawsze w dobrym humorze. Jeżdżono na osłach, Unrat zgubiwszy strzemiona i uczepiony grzywy, galopem mijano orkiestrę kuracyjną, właśnie w porze koncertu. Artystka Fröhlich piszczała, dziecko wydawało okrzyki radości, a przy stolikach padały kwaśne uwagi.
Gdy przyłączył się jeszcze do tego pewien bankier berliński wraz z węgierską tancerką, „hufiec Unratów“ zajmował całe miejsce, hałasował przy table d’hôte, domagał się od kapelmistrza utworów muzycznych, z któremi artystka Fröhlich miała w swojej kar jerze do czynienia, na własną rękę kazał puszczać fajerwerki, stawiał wszystko na głowie i niecił wesele i oburzenie.
Dla tych, co żyli z Unratem ze względu na jego żonę, był on zagadką. Oddawał się z zapałem pochłanianiu niektórych potraw, na reunjonie wywrócił się kiedyś jak długi, nosił swoje angielskie garnitury jak przebranie i gdy się tak na niego spoglądało, sądziło się, że nie stanowi on poważnej przeszkody i niezdolny jest wywołać innego wrażenia, jak rozweselającego przez swoją żałosność. Wydawał się z natury przegrywającym. A jednak gdy się było z jego żoną w najlepszym właśnie flircie, chwytało się niespodzianie suche, drwiąc spojrzenie, jakie poświęcał człowiekowi odtyłu. Gdy podziwiał bransoletę, którą się ofiarowało jego żonie, miało się nagle wrażenie, że się wpadło. I nawet po osiągnięciu decydujących niemal względów — w czasie późnej przechadzki nad morzem, z żoną samą, podczas gdy małżonek siedział z innymi przy bowli —, wydawał się sobie człowiek przy jego pożegnalnym uścisku wyśmianym i poczynał wątpić, czy dopnie kiedy celu.
I nigdy nie można go było osiągnąć. Gdyż Unrat aż nazbyt dobrze potrafił utrącić każdego u swojej żony. Gdy tylko został z nią sam, wydrwiwał angielskie zwroty dwóch hamburczyków, wzruszał ramionami nad Brazylijczykiem, który zamiast rzucać płaskie kamyki na wodę, używał do tego monet markowych, i przedrzeźniał feudalne ruchy głowy i rąk pana z Lipska, przy zapalaniu papierosa, albo przy otwieraniu butelki. Wówczas artystka Fröhlich śmiała się. Śmiała się, chociaż powody Unrata dla pogardzania tem wszystkiem nie przekonywały jej wcale. Nie wytaczał zresztą innych argumentów, jak tylko, że Grecy nie mogliby tego tak czynić. Ale kto ją pobudzał do śmiechu, temu była zawsze wdzięczna. A poza tem znajdowała się pod wpływem upartego i w niepojętości swej niemal majestatycznego przekonania Unrata, że żadna istota ludzka nie wchodzi w rachubę obok, niego i jej. Pod urokiem jego siły i ona zyskiwała na wierze w siebie i postawie, Do Brazylijczyka, który uklęknął przed nią w piasku na samotnej skale i załamał ręce, rzekła, jakby istotnie otworzyły się jej teraz oczy, tonem bezpośredniej obserwacji:
— Więc jednak jest pan mazgajem.
Pochlebiło jej przytem, że ten młodzieniec, który był gościem pewnej rodziny w mieście, zaniedbywał wszystkich swoich znajomych, aby wałęsać się z nią i wydawać pieniądze. Ale był istotnie mazgajem, mocą decyzji Unrata.
Po takich nieobecnościach nie wypytywał jej nigdy. Nie okazywał zaniepokojenia, gdy była zbyt korzystnie ubrana, gdy jej letnie suknie z koronek i lekkiego płótna zbyt sprytnie tamowały zalotnikom oddech. Przeciwnie, gdy panowie czekali za drzwiami, Unrat pomagał artystce Fröhlich stroić się i szminkował ją, jak dawniej w garderobie. Powiadał ze swoim jadowitym uśmiechem:
— Lud się niecierpliwi. Trzebaby kazać grać na fortepianie, żeby wytrzymał.
Albo:
— Gdybyś teraz, nawpół uszminkowana, wytknęła do nich niespodzianie głowę przez drzwi, aj, znowuby zaczęli wołać hohohoho.

Odjazd z miejscowości kuracyjnej nastąpił nie bez ożywionego wydarzenia. Na dworzec przybył cały „hufiec Unratów“, a Brazylijczyk zdołał właśnie wymienić kilka słów na osobności z artystką Fröhlich, gdy nadbiegł dysząc jakiś starszy pan, makler Vermöhlen, do którego rodziny zaliczał się młody cudzoziemiec, i usiłował położyć rękę na etui, które trzymała artystka Fröhlich.
Otrzymała je przed chwilą z wszelkiemi ceremonjami w podarunku od Brazylijczyka. Unrat musiał nadbiec i ująć się za prawa swojej żony. Podczas gdy młodzieniec zawstydzony wypierał się wszystkich swoich krewnych, stary Vermöhlen w wielkiem podnieceniu zarzucił małżonkom Unrat, że siostrzeniec jego w ich towarzystwie dawno już przekroczył swoje środki materjalne. Tej broszki nie mógł już kupić; niestety słaba jego ciotka dała mu na to pieniędzy; były to jednak pieniądze Vermöhlena i dlatego rzecz ta nie uchodzi.
Unrat odpowiedział na to z napominającym spokojem, że pieniądze; pana i pani Vermöhlen są z pewnością tem samem; że nie jest on skłonny wnikać w takie wewnętrzne sprawy rodziny Vermöhlen; i że zresztą dzwoniono już po raz trzeci. I silnie objąwszy etui szaremi palcami, wepchnął artystkę Fröhlich do wagonu. Wszyscy powiewali kapeluszami, z wyjątkiem Vermöhlena, który groził laską.
Artystka Fröhlich rzuciła początkowo lękliwą uwagę o tem, jakie to przykre, i o możliwych następstwach. Ale Unrat wyjaśnił jej bezpodstawność tych obaw. Dodał, że makler Vermöhlen ma synów, którzy są byłymi uczniami i których Unrat nigdy nie mógł „złapać“. Vermöhlenowie są spokrewnieni z wieloma rodzinami w mieście.
Artystka Fröhlich uspokoiła się. Pokazywała dziecku małe brylanty, śmiała się z niem i obiecała:
— Wszystkie te wisiorki i świecidełka będą dla Mimi, gdy Mimi będzie kiedyś musiała dostać posag.
Unrat triumfował, gdyż uczniowie Vermöhlen byli teraz „złapani“. Zwolna uświadomił sobie w rozmyślaniach, że uczniowie ci wraz z ich szeroko rozgałęzioną rodziną doznali tutaj szkody, która nie wynikała z zamknięcia w „kabufie“ ani wypędzenia ze szkoły. Szkoda i — istotnie zaprawdę — ostateczna ruina mogły więc być spowodowane w inny sposób, niżeli przez wypędzenie ze szkoły. W nowy, nieprzewidziany sposób...
W mieście i w wilii zaczęło się znowu dawne życie. Brak było towarzystwa. Aż do wieczora, gdy trzeba było iść do teatru i do restauracji, artystka Fröhlich wylegiwała się w penjuarze po wszystkich meblach, Unrat zaproponował, że rezerwie ją nieco przez lekcje greckiego. Odmówiła niechętnie. Pewnego wieczora odkryła na przedstawieniu w występującej kucharce dawną znajomą.
— Jak Bóg w niebie, to przecież Jadwiga Pielemann, że też ją wogóle przyjęli, przecież ona nic nie umie.
I przytoczyła natychmiast mnóstwo szczegółów z życia byłej koleżanki. A na zakończenie:
— Ty, ona musi do nas przyjść.
Panna Pielemann przyszła, a artystka Fröhlich, chcąc ją olśnić, wydawała dla niej małe eleganckie śniadanka i obiady. Teraz dwie damy zamiast jednej wylegiwały się na meblach, paliły i przypominały sobie wzajemnie omówione już przeżycia. Unrat przyglądał się z nieczystem sumieniem, jak się nudziły. Czuł obowiązek interwencji, a jednak pozostawał bezradny, utrapiony jak zawsze tajemnemi troskami. Ilekroć dzwoniono, zrywał się z krzesła i szybko biegł do drzwi wejściowych. Damy zwróciły uwagę, że nie pozwalał nigdy służącej otwierać drzwi.
— Albo, — rzekła artystka Fröhlich, — chce mi zrobić niespodziankę, albo oszukuje mię. Mój stary Unrat to wogóle cwany lis!
Pewnego dnia nadszedł list z Hamburga, od dwóch przyjaciół. Chcieli przedsięwziąć podróż jesienną, okrętem na wybrzeże hiszpańskie i aż do Tunisu. Prosili, aby Unrat z żoną zabrali się z nimi.
— No więc! — rzekła artystka Fröhlich. — To przynajmniej coś, Pojedziemy do dzikich. Musisz się zabrać z nami, Pielemannka, wyrób sobie urlop. Uszminkujemy się wszyscy na bronzowo, wdziejemy prześcieradła, a ja włożę diadem, który mam jeszcze z czasów, kiedy byłam artystką.
Panna Pielemann była zjednana. Unrata nie pytano. Dziwiono się tylko, że okazywał tak mało zapału. Powstrzymywał się z tem, aż panna Pielemann odeszła; potem doszło wreszcie do wyzwalających wyznań. Nie było już pieniędzy.
— To niemożliwe! Profesor musi przecież mieć pieniądze! — zawołała artystka.
Unrat uśmiechnął się zmieszany. Posiadał też trzydzieści tysięcy marek oszczędności. Rozeszły się; urządzenie, toalety, rozrywki. Wydatki bieżące nie dotrzymywały kroku pensji Unrata; wyprzedzały ją znacznie. Unrat powyciągał listy z napomnieniami, które odbierał przy drzwiach, od najrozmaitszych dostawców, restauratorów, krawcowych. Z upokorzeniem i nienawiścią opowiadał o podstępach, których się musiał nauczyć, aby powstrzymać zjawienie się komornika: już nie na długo.
Artystka Fröhlich była przerażona i skruszona. Oczywiście nie miała nic złego na myśli. Ale teraz skończyło się, niech sobie ci dwaj faceci jadą sami do dzikich. Dzisiaj na obiad będzie tylko rosołowe mięso, chociaż coprawda gęś jest już na rożnie; a na kolację serdelki, i będzie się ona znowu uczyła greckiego, gdyż to jest przecież najtańsze. Unrat był wzruszony, zapewniał, że zna — owszem więc tedy — swój obowiązek, aby dostarczać artystce Fröhlich wszystkiego, co jej jest potrzebne.
— Ach tak, — rzekła artystka, — chrabąszczowe pantofle za sześćdziesiąt marek.
Natychmiast doniosła pannie Pielemann piśmiennie:
„Nie mamy pieniędzy“.
Okoliczność ta w każdym razie wprowadziła ruch w jej życie.
Panna Pielemann zadecydowała, że Unrat musi udzielać lekcyj.
— Gdyby tylko mąż mój nie był tu tak okropnie nielubiany, — wtrąciła artystka Fröhlich.
Panna Pielemann, dumna, że może wyświadczyć usługę:
— Przyślę mu swojego przyjaciela. Może go trochę obskubać, ja przymknę na to jedno oko.
— Lorenzena, handlarza win? Tylko zdaleka, to były uczeń Unrata, już mi nim nadokuczał. Ciebie toleruje, powiada, ale twój przyjaciel niechaj się w naszym domu nie pokazuje... A gdybym go nawet przekabaciła, Lorenzen będzie się miał na baczności i nie poleci mu w łapy.
— Za mało mnie znasz, — odpowiedziała panna Pielemann, — Postawię kwestję votum zaufania, albo albo.
Zakomunikowano Unratowi, że handlarz win Lorenzen musi się uczyć greckiego, gdyż sprzedaje greckie wina, a Unrat ma mu udzielać lekcyj. Unrat popadł początkowo w żywy niepokój, ale nie wypowiedział sprzeciwu. Z podnieceniem i podstępnym uśmiechem mówił o licznych wykroczeniach i próbach oporu ze strony ucznia Lorenzena, o okazjach, przy których Lorenzen nadawał mu jego przezwisko, przyczem Unrat nigdy nie mógł go „złapać“.
— Aj, aj, — dodał, — nic jeszcze nie jest stracone.
Potem:
— Przypominasz sobie zapewne, moja droga, ową wrzawę, która panowała przy naszym ślubie, ową gromadę, która towarzyszyła naszemu powozowi...
— Tak, tak. daj pokój, — rzekła artystka Fröhlich, gdyż wspomnienie tych wydarzeń w obecności panny Pielemann zawstydzało ją.
Unrat, nie pozwalając sobie przerwać:
— ...tę hałastrę, która przed urzędem stanu cywilnego — ciągle znowu raz poraź — krzyczała i zajmowała się sprawami pobocznemi, a szczególnie ten żwir, który przy wsiadaniu poplamił twoją atłasową suknię. No więc! Jest faktem niewzruszonym, że wmieszany w tłum młodzieńczych przestępców i wykrzykując moje przezwisko w powietrze, także uczeń Lorenzen okrył się wówczas hańbą!
— Już ja mu to kiedy dam do zrozumienia! — oświadczyła panna Pielemann.
— Niestety nie mogłem go złapać, — ciągnął Unrat. — Nie zdołałem dowieść mu tego. Ale teraz ma się uczyć greki. Wielu było takich, których nie mogłem złapać. Oby się wszyscy uczyli greki!
Poczem Lorenzen zjawił się i został potraktowany łagodnie. Przy każdym brakującym zeszycie lub ołówku Unrat przywoływał artystkę Fröhlich i wciągał ją w rozmowę. Najpierw musiała produkować uczniowi Lorenzenowi swoje wiadomości z greckiego, potem rozmowa schodziła na sprawy bieżące. Uczeń Lorenzen zjawił się z pretensjami do wyższości i ironji. Zrezygnował z nich rychło, gdy ujrzał, że artystka Fröhlich z tak swobodnym i umiarkowanym wdziękiem porusza się pośród swych mebli w mieszczańskim stylu; gdy się przekonał, że ubrana jest lepiej, niż jego własna żona, która w teatrze oburzała się zawsze na artystkę Fröhlich; gdy sobie uświadomił, że lekka szminka, nalot żargonu ulicznego i kilka szczypt komedjanctwa zaprawiały prostotę życia rodzinnego charakterystycznym posmakiem. A to spryciarz z tego Unrata! W ten sposób nie trzeba było wogóle chodzić do klubu ani nigdzie indziej. I zamiast pierwotnej wyniosłości nabrał Lorenzen wobec małżonków Unrat czegoś lepko żebraczego.
Uzyskał zezwolenie przyniesienia następnym razem nieco ze swego wina. Przyniósł poza tem pasztet, i małe śniadanko zastąpiło lekcję greckiego. Gdy trzeba było coś załatwić poza pokojem, szedł zawsze Unrat. Najpierw poszedł po korkociąg, potem, gdy wypito nieco i uczeń Lorenzen był już podochocony, po wiele innych rzeczy.
Gdy się te rozrywki powtarzały, artystka Fröhlich wyraziła pogląd, że daleko milej byłoby z kilkoma jeszcze osobami. Uczeń Lorenzen był raczej za intymnością; ale Unrat przyznał rację żonie. Lorenzen musiał zaprosić przyjaciół. Panna Pielemann wprowadziła koleżankę. Rzeczą panów było starać się o ciasto, zakąski, owoce. Natomiast herbaty dostarczała pani domu. Regularnie powstawała ochota na szampana, i regularnie Unrat rzucał z podstępnym uśmiechem uwagę:
— Wiadomo wam, moje panie i panowie, że utraciłem — nie rozstrząsajmy chwilowo, czy zasłużenie, czy też niezasłużenie — swoją przynależność do grona nauczycielskiego tutejszego gimnazjum.
Za każdym razem pozwalano mu dopowiedzieć do końca i weselono się. Potem panowie robili składkę i posyłano po szampana. Niekiedy Unrat sam szedł zrobić zamówienie. Widziano go, jak powracał przez ulicę, krok w krok za niosącym kosz, uważając pilnie, aby kryć transport napojów, jak niegdyś krył go w Błękitnym Aniele.
Gdy humory wzrastały już dostatecznie, artystka Fröhlich ustępowała powszechnym prośbom i śpiewała swoje ulubione piosenki: raz, gdy po pijanemu była nieco nieostrożna, także tę o okrągłym księżycu. Unrat przerwał jej natychmiast i odesłał wszystkich do domu. Dziwili się, sprzeciwiali, stawali się czelni. Ale gdy ujrzeli, jak Unrat parska i nie jest skłonny ścierpieć tego, poddali się. Artystka Fröhlich ze skruchą prosiła męża o przebaczenie. Nie wie rzeczywiście, co ją napadło.
Byli to przeważnie ludzie młodzi, a większość z nich należała do stałych gości Błękitnego Anioła. Póki byli w niewielkiej liczbie, zachowywali się — niezdolni do czysto ludzkiego obcowania z Unratem — lękliwie i bezczelnie; kpinkowali za jego plecami, a gdy mieli odpowiedzieć za swoje żarty, wpadali w uczniowską pokorę. Potem ilość ich zwiększyła się i jednostka stała się nieodpowiedzialnym widzem. Żadna poufałość nie psuła już nastroju. Było poprostu tak, jakby Unrat przeniósł się ze swoją trupą do mniejszego lokalu, gdzie wygodniej można było obcować z damami. A przytem zamykano tu znacznie później i zawsze wtedy dopiero, gdy się rozchodzono dobrowolnie. Kiedyś, gdy było jeszcze niewielu, Lorenzen zaproponował bakarata. Unrat okazał zaciekawienie, kazał sobie objaśnić grę, a gdy ją zrozumiał, objął bank. Wygrywał. Gdy tylko skończyło się to, oddał bank. Lorenzen, jako inicjator gry, czuł się zobowiązany do wprowadzenia większego ożywienia, W szybkiem tempie wydobywał z portfelu banknoty stumarkowe. Wielu dostało czerwone głowy i ubolewali raz poraz, że nie zagarnęli więcej pieniędzy. Bankier znowu miał szczęście. Artystka Fröhlich stanęła za mężem i szepnęła:
— Widzisz? Dlaczego nie zatrzymałeś banku, stary bałwanie?
Unrat odpowiedział:
— Kapelusz w cenie osiemdziesięciu marek jest twój, moja droga. Jestem też w stanie chwilowo zatkać gębę restauratorowi Zebbelinowi. Niechaj to wystarczy.
Swobodnie przyglądał się banknotom Lorenzena, które nie on zgarniał teraz. Szło o jedno: uczeń Lorenzen przegrywał je; a Unrat, z przyśpieszonym oddechem, czuł się na wstrząsanej lekko podziemnem drżeniem drodze do triumfu. Gdy Lorenzen zajrzał wreszcie otrzeźwiony i z ogłupiałą twarzą do pustego portfelu, Unrat podszedł do niego i rzekł:
— Więc niechaj będzie na dzisiaj dość, Lorenzen, z naszą grecką lekcją.

Rychło rozniosła się po mieście wieść, że u Unratów odbywają się orgje. Panowie na giełdzie i w klubie, przy stolikach kawiarnianych, w biurach otrzymywali za pośrednictwem kawalerów soczyście przesadzone opisy. Lekkie echa tego nieśli do swoich rodzin, a małżonki szeptały i chciały wiedzieć więcej, Co to jest kankan, który Unratowa miała tańczyć. Mąż nie potrafił tego dostatecznie wyjaśnić; wyobrażały więc sobie pod tem jakiś przerastający wszelkie siły ludzkie nierząd, A potem gra, która miała być u Unratów stale uprawiana: gra w fanty. Wiele par musiało się kłaść na podłodze pod wielką kołdrą, wszyscy w jednym szeregu, i zawsze pan obok pani. Leżeli tak nakryci po szyję, i póki kołdra się nie poruszała, nikogo nie obchodziło, co się pod nią działo. Gdy się jednak poruszyła, winny lub winni musieli dać fant. Gra ta wywierała w mieście bajeczny urok. Głuche wieści przedostawały się w sfery młodych dziewcząt; godzinami zastanawiały się nad tem razem, z przerażoną ciekawością w oczach. Poza tem twierdzono, że u Unratów damy zjawiały się niekiedy z zupełnie obnażonemi górnemi częściami tułowia. „Jakie to niewiarogodnie nieprzyzwoite!“ Ale komiczne musiało być.
Lorenzen sprowadził kilku oficerów, którzy kupowali u niego wino; między innymi także podporucznika von Gierschke. Asesor Knust był jednym z pierwszych z eleganckiego towarzystwa mieszczańskiego, jacy się zgłosili. Z wybitnem współzawodnictwem z młodym nauczycielem Richterem począł zabiegać o względy artystki Fröhlich. Richter zaręczył się wreszcie z ową panienką z bogatej, niedostępnej zazwyczaj dla nauczycieli rodziny; ale stan narzeczeński nie służył mu. Stał się popędliwy, żądny rozrywek, utracił swoją zwykle tak mocno osadzoną na karku głowę urzędnika. Porwany przykładem Lorenzena, jednego wieczora przegrał w domu Unrata wiele pensyj miesięcznych, robił głupie zakłady, w zapale zabiegania o względy pani domu zapominał o wszelkiej powściągliwości. W pokoju nauczycielskim padały złośliwe napomknienia o jego bywaniu w domu stanowiącego zmazę stanu nauczycielskiego Unrata.
Unrat zależnie od szczęścia w grze, bywał na wozie i pod wozem. Raz dostała artystka Fröhlich futro szynszylowe za tysiąc marek, a kolorowa jej główka wystawała drażniąco z szarych, długowłosych skórek. Potem znowu, gdy goście przychodzili, Unrat musiał się kłaść do łóżka i udawać chorego, gdyż żaden restaurator nie chciał już przysłać nic do jedzenia. Następnego dnia szedł do nich i tłumaczył im, że w razie katastrofy nie mają się czego spodziewać. Nie mogli nie ulec jego argumentom i prolongowali kredyt, aż Unrat wygra znowu.
Artystka Fröhlich rzadko tylko poniterowała, a wtedy nie przestawała grać wcześniej, aż przegrała wszystko. Pewnego wieczora jednak nawiedziło ją takie bezchmurne szczęście, że partner jej, Lorenzen, musiał się wycofać... Był bardzo blady i znikł, miotając groźby. Artystka Fröhlich siedziała oszołomiona jak dziecko po Gwiazdce i trzymała w bezsilnych rękach papier i złoto. Zaofiarowano się, z nagłym szacunkiem, przeliczyć jej to; było tam przeszło dwanaście tysięcy marek. Powiedziała tylko, że chce iść spać. A pozostawszy sama z Unratem, z rozgorączkowanemi oczyma, słodkim, nawpół zamierającym głosikiem:
— Teraz Mimi ma znowu posag. Wisiorki i świecidełka musieliśmy wszystkie pooddawać, ale teraz ma znowu posag i nie będzie potrzebowała tak robić jak ja.
Lecz wczesnym już rankiem dom obiegli wierzyciele, którzy zwąchali pieniądze; a choćby artystka Fröhlich własnem ciałem bronić chciała posagu swego dziecka, wydarli go jej.
Z drugiej strony rozeszła się pogłoska, że handlarz win Lorenzen zawiesił wypłaty. Unrat pobiegł natychmiast zasięgnąć informacyj, a gdy powrócił, był blady, mokry i nie mógł wypowiedzieć słowa. Wreszcie, dysząc i szczękając zębami:
— Bankrutuje. Uczeń Lorenzen bankrutuje!
— Co ja sobie za to kupię? — odpowiedziała artystka Fröhlich, skulona na kanapie i kiwając rękoma między kolanami.
— Uczeń Lorenzen bankrutuje, — powtórzył Unrat. — Uczeń Lorenzen leży zdruzgotany na ziemi i nie podniesie się już. Karjera jego — istotnie zaprawdę — skończyła się nagle.
Mówił bardzo cicho, jakby się lękał, by go własna radość nie rozsadziła.
— Co ty z tego masz? Posag Mimi już straciliśmy.
— Uczeń Lorenzen został nareszcie złapany. Tym razem udało mi się złapać go i wydać na łup jego zasłużonego losu.
Widziała, jak biegał dokoła, jakby był nieprzytomny. Ręce jego drżały przy przedmiotach, których dotykał, nie uświadamiając sobie tego. Mówiła jeszcze wiele i ciągle słyszała tylko, jak powtarzał drżącym szeptem:
— Uczeń Lorenzen leży zdruzgotany na ziemi.
Zwolna zachowanie jego poczęło ją pociągać. Jego daleko silniejsze wzruszenie przezwyciężyło jej własne wzruszenie i zgasiło je. Zapomniała o swojej trosce, nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w męża, niejasno przerażona tą namiętnością, jakby w duszy Unrata była ona zawsze gotowym do skoku obłędem; a przytem opętana i ze słodkim dreszczem tem silniej związana ze swoim starym Unratem właśnie przez nią, przez tę namiętność, przez tę rzecz gwałtowną i niebezpieczną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.