Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Pokój księdza Moureta był narożny, obszerny i miał na dwóch swoich frontach, dwa ogromne okna kwadratowe; jedno z tych okien otwierało się nad dziedzińcem przynależnym do kurników Dezyderyi — drugie wychodziło na wieś Artody, z doliną w oddali, pagórkami, całym horyzontem. Łóżko z żółtą kotarą, komoda orzechowa, trzy krzesła słomiane, gubiły się pod wysokim sufitem z bielonemi belkami. Lekka cierpkość, ten zapach trochę kwaśny starych budynków wiejskich, bił od podłogi zaciągniętej na czerwono, lśniącej jak lustro. Na komodzie duża figura Niepokalanego Poczęcia kładła szary, łagodny ton między dwoma fajansowemi wazonami, które Teuse napełniła białemi bzami.
Ksiądz Mouret postawił lampę przed Matką Boską, na brzegu komody. Było mu tak niedobrze, iż zdecydował się rozpalić ogień na kominku, gdzie karpiny z winorośli były już gotowe ułożone. I stał tam, ze szczypcami w ręku, patrząc na palące się głownie, z twarzą oświeconą promieniami. Otaczał go głęboki sen domu. Milczenie szumiące mu w uszach zamieniało się w końcu na jakieś szepty. Zwolna, nieprzeparte, głosy te opanowywały go, wzmagały trwożny niepokój, który już w ciągu dnia po kilkakroć ściskał mu gardło. Zkądże się wzięło to udręczenie? Co znaczyła ta obawa nieokreślona wzrastająca pomału aż do niemożliwości. Przecież on nie zgrzeszył. Zdawało mu się, że wczoraj opuścił seminaryum, z całym zapałem swej wiary, tak mocny wobec świata, iż chodził pośród ludzi widząc tylko Boga.
I zdało m się, że jest w swej celi rano o piątej godzicie w chwili budzenia. Dyakon pełniący służbę dzienną przechodził, uderzając pałeczką w jego drzwi z przepisaną formułką pozdrowienia;
Benedicamus Domino!
Deo gratias! — odpowiadał, nierozbudzony jeszcze zupełnie, z oczami nabrzmiałem i od snu.
Wyskakiwał na ubogi dywanik, umywał się, słał łóżko, zamiatał pokój, nalewał świeżej wody do dzbanka.
To małe gospodarstwo było przyjemnością, również jak i chłód poranny przejmujący go lekkim dreszczem. Słyszał jak wróble na jaworach w dziedzińcu wstawały razem z nim, z ogłuszającą wrzawą skrzydeł i gardzieli. Sądził, że odmawiają modlitwy na swój sposób. Schodził do sali rozmyślania i po modlitwach klęczał tam przez pół godziny, rozmyślając nad zdaniem Ignacego: „I cóż przyjdzie człowiekowi ze zdobycia całego świata, jeśli duszę swą zgubi?“ Był to przedmiot płodny w dobre postanowienia, który skłaniał go do wyrzeczenia się wszelkich dóbr ziemskich, z marzeniem ustawicznem o życiu na pustyni, wśród jedynego bogactwa błękitów wielkiego nieba. Po dziesięciu minutach, zdrętwiałe na posadzce kolana stawały się tak bolesnemi, iż doznawał stopniowego omdlewania całej swej istoty, ekstazy, w której widział siebie wielkim zdobywcą, panem ogromnego cesarstwa, rzucającym swą koronę, łamiącym swe berło, depczącym nogami przepych niesłychany, szkatułki złote, kaskady klejnotów, materye naszyte drogiemi kamieniami, aby się zagrzebać w głębi jakiej Tebaidy, w siermiędze kaleczącej ciało. Msza przerywała te marzenia będące dla niego jakby piękną rzeczywistą historyą, która mu się zdarzyła w dawnych czasach. Przyjmował komunię, śpiewał przypadający na dzień ten psalm bardzo gorąco, nie słysząc żadnego innego głosu, prócz własnego, o kryształowym dźwięku i tak czystego, iż czuł jak się wzbija aż do uszu Pana. A gdy powracał do swego pokoju, wstępował na schody po jednym naraz, jak to zalecają święty Bonawentura i ścięty Tomasz z Akwinu; chodził pomału, ze skupieniem, pochylając lekko głowę, znajdując rozkosz niewymowną w wykonywaniu najdrobniejszych przepisów. Potem następowało śniadanie. W refektarzu cieszył się grzankami z chleba ułożonemi wzdłuż szklanek z białem winem; bo miał dobry apetyt i humor wesoły, mówiąc naprzykład, że wino było dobrym chrześcianinem, przytyk bardzo śmiały do wody, której dolewanie do wina zarzucano ekonomowi. Co nie przeszkadzało, iż poważny wchodził do klasy. Robił sobie notatki na kolanach, a profesor z rękami wspartemi na brzegu katedry, mówił łaciną potoczną, przerwaną czasem wyrazem francuzkim, gdy nie znalazł innego. Wszczynała się dyskusya, uczniowie podawali dowody w dziwacznej gwarze, z całą powagą. O dziesiątej następowało czytanie Pisma Świętego przez dwadzieścia minut. Szedł po księgę świętą, bogato oprawną, ze złoconemi brzegami. Całował ją ze szczególnym szacunkiem, czytał z głową odkrytą, pochylając się wiele razy napotkał które z imion: Jezus, Marya, Józef. I drugie rozmyślanie zastawało go przygotowanym do nowego klęczenia dla miłości Bożej, dłuższego niż poprzednio. Unikał przysiadania na piętach nawet na sekundę; lubił ten rachunek sumienia trwający trzy kwadranse. Usiłował odkryć w sobie grzechy, dochodząc do potępiania siebie z powodu, iż poprzedniego wieczora zapomniał pocałować obu stron swego szkaplerza, albo że zasnął na lewym boku; winy obmierzłe, które pragnął odkupić, ścierając kolana na klęczkach aż do wieczora; winy szczęśliwe, które go zatrudniały, bez których nie wiedziałby czem zająć swe niewinne serce, uśpione w tem białem życiu, jakie prowadził. Wchodził do refektarza z taką ulgą, jakby zrzucił z piersi wielką zbrodnię. Klerycy dyżurni, z zakasanemi rękawami, w niebieskich płóciennych fartuchach, przynosili zupę z makaronem, sztukamięs pokrajaną na małe kwadraciki, porcye pieczeni z fasolą. Zaczynała się głośna praca szczęk, milczenie żarłoczne, zawzięty ruch widelców, przerywany tylko spojrzeniami, które zazdrośnicy rzucali na stół w podkowę ustawiony, gdzie dyrektorowie jedli miększe mięso, pili czerwieńsze wino. A po nad tą wściekłością apetytu zaflegmiony głos, zapewne jakiego chłopskiego syna z silnemi płucami, bąkał bez punktów i przecinków pobożne czytanie, listy misyonarzów, listy pasterskie biskupów, artykuły z gazet religijnych. On, słuchał między jednym kęsem a drugim. Te urywki polemik, te opowiadania o dalekich podróżach, zdumiewały go, przestraszały nawet, odsłaniając przed nim po za murami seminaryum, jakieś działanie, bezmierny horyzont, o którym nigdy nie zamarzył.
Jeszcze nie skończono posiłku, gdy dzwonek oznajmiał godzinę rekreacyi. Dziedziniec był wysypany piaskiem, zasadzony ośmiu wielkiemi jaworami, które w lecie dawały cień i świeżość. Od południa był mur szeroki na pięć metrów, najeżony odłamkami butelek, po nad którym widać było z całego Plassans tylko szczyt dzwonnicy świętego Marka, krótką igłę kamienną na błękitnem niebie. Od jednego końca dziedzińca do drugiego, przechadzał się w gronie kolegów powoli, ciągle po jednej linii, a wiele razy powracał w stronę muru, patrzył na dzwonnicę, która była dla niego całem miastem, całą ziemią, pod płynącemi swobodnie obłokami. Hałaśliwe gromadki u stóp jaworów rozprawiały; przyjaciele odosabniali się po dwóch, po kątach, śledzeni przez jednego z dyrektorów ukrytego za firanką swego okna; gry w piłkę i w kręgle organizowały się pośpiesznie, przeszkadzając grającym w loto, wpółleżącym na ziemi przed swemi kartonami, które kula lub piłka ciśnięta zbyt mocno, pokrywała piaskiem. Skoro dzwon się odezwał, hałas ucichał, chmara wróbli odlatywała z jaworów, uczniowie, jeszcze cali zdyszani, udawali się na kurs zwyczajnego, kościelnego śpiewu, z rękami skrzyżowanemi, z miną poważną, i dokonywał dnia pośród tego spokoju; powracał do klasy; o czwartej jadł podwieczorek i znów rozpoczynał swoją wieczorną przechadzkę naprzeciw szczytu świętego Marka; wieczerzał przy wtórze tych samych hałaśliwych szczęk i grubego głosu kończącego czytanie poranne; szedł do kaplicy zmówić wieczorne akty dziękczynne i kładł się o kwadrans na dziewiątą, pokropiwszy przedtem łóżko święconą wodą, aby się zabezpieczyć od złych snów.
Ileż to pięknych takich dni przeżył w tym starożytnym klasztorze starego Plassans, pełnym wiekowego zapachu pobożności! W ciągu pięciu lat dni następowały po sobie, płynąc z jednostajnem szemraniem przejrzystej wody. Teraz przypomniał sobie tysiąc szczegółów, które go rozrzewniły. Swoją pierwszą wyprawę, którą chodził kupować z matką: dwie sutany, dwa paski, sześć rabatów, osiem par czarnych pończoch, komżę, kapelusz stosowany. A jak ma serce biło, owego słodkiego wieczora w październiku, kiedy drzwi seminaryum zamknęły się za nim! Wszedł tam w dwudziestym roku życia, po skończeniu szkół, zdjęty potrzebą wiary i miłości. Zaraz nazajutrz zapomniał o wszystkiem, jakby uśpiony w głębi tego wielkiego milczącego domu. Widział znów ciasną celę, w której przebył swoje dwa lata filozofii, klatkę z jednem łóżkiem, stołem i krzesłem, oddzieloną od innych klatek, źle spojonemi deskami, w ogromnej sali, zawierającej z piędziesiąt podobnych schronisk. Widział celę, którą zamieszkiwał z czasie teologii przez pozostałe trzy lata, większą, z fotelem, gotowalnią, biblioteką, szczęśliwy pokój pełen marzeń jego wiary. Na nieskończonych korytarzach i na kamiennych schodach, w pewnych zakątkach, miał był nagłe objawienia, nieoczekiwane pomoce. Z wysokich sufitów leciały głosy aniołów stróżów. Nie było takiej płyty w posadce, nie było kamienia w murze, ani gałęzi takiej na jaworach, któreby mu nie mówiły o rozkoszach jego życia kontemplacyjnego, miłosnych jąkaniach się, powolnem wtajemniczaniu, o łaskach otrzymywanych w zamian za dar ze swej istoty, o całem tem szczęściu pierwszej miłości boskiej. Budząc się pewnego dnia ujrzał żywy blask, który przeniknął go radością. To znów pewnego wieczora, zamykając drzwi swej celi, uczuł na szyi objęcie ciepłych rąk tak słodkie, że, ocknąwszy się, leżał na ziemi rozszlochany. Czasem zdarzało się, zwłaszcza pod małem sklepieniem prowadzącem do kaplicy, że gibkie ramiona podnosiły go. Całe niebo zajmowało się nim wówczas, chodziła w koło niego, nadawało znaczenie osobliwe najmniejszym jego czynnościom, roztaczało wonność zdumiewającą, która przeniknęła go całego tak dalece, iż pozostał mu nazawsze jej ślad daleki.
I pamiętał jeszcze spacery czwartkowe. Wychodzili o godzinie drugiej do jakiego zielonego zakątka o milę od Plassans, najczęściej nad brzeg rzeki Viorny, na łąkę z sękatemi wierzbami pławiącemi gałązki swe w wodzie. Nie widział nic, ani dużych żółtych kwiatów na łące, ani jaskółek pijących w locie, ocierających się skrzydłami o taflę małej rzeczki. Aż do szóstej siedząc gromadami u stóp wierzb, jego koledzy i on odmawiali chórem officium Matki Boskiej, albo czytali pa dwa głosy brewiarz młodych kleryków.
Ksiądz Mouret uśmiechnął się, gromadząc głownie. Nic w tej przeszłości nie znajdował, prócz wielkiej czystości, doskonałego posłuszeństwa. Był lilią, której piękna woń zachwycała jego przełożonych. Nie przypominał sobie żadnego złego uczynku. Nigdy na spacerach, kiedy dwaj dyrektorowie nadzorujący szli na gawędę, do którego proboszcza w okolicy, nie korzystał z zupełnej swobody, aby wypalić papierosa za płotem lub pobiedz na piwo z kolegą. Nigdy nie chował romansów pod siennikiem, ani trzymał butelek anizetki w głębi nocnej szafki. Przez długi czas nawet się nie domyślał wszystkich otaczających go grzechów, skrzydełek kurczęcia i ciastek przemycanych podczas postu, występnych listów przynoszonych przez służących, ohydnych gawęd prowadzonych po cichu, w pewnych kątach dziedzińca. Płakał gorącemi łzami kiedy spostrzegł, że niewielu z pomiędzy jego kolegów, kocha Boga dla niego samego. Byli tam chłopscy synowie, którzy poszli na księży z obawy przed poborem, leniwi, śniący o rzemiośle próżniackiem, ambitni, już zaniepokojeni widmem mitry i pastorału. A on, odnajdując brudy świata u stóp ołtarza, skupiał się w sobie jeszcze bardziej, oddając się tem bezwzględniej Bogu, aby go pocieszyć w opuszczeniu.
Jednakże ksiądz przypomniał sobie, że raz w klasie założył nogę na nogę. Gdy profesor mu to zganił, poczerwieniał mocno, jak gdyby popełnił nieskromność. Był jednym z najlepszych uczniów, nie rozprawiał nigdy, uczył się tekstów na pamięć. Udowadniał istnienie i wieczność Boga argumentami z Pisma świętego, zdaniem ojców kościoła, i uznaniem powszechnem wszystkich ludów. Rozumowania tego rodzaju napełniały go pewnością niewzruszoną. W pierwszym roku filozofii pracował nad logiką z taką pilnością, że profesor powstrzymywał go, powtarzając mu, iż najuczeńsi nie bywają najświętszymi. To też zaraz w drugim roku, wywiązywał się już ze studyowania metafizyki jak z przepisanego obowiązku, zajmującego bardzo podrzędne miejsce wśród ćwiczeń dnia. Nabierał pogardy dla nauki; chciał pozostać ciemnym, aby zachować pokorę swej wiary. Później, na teologii słuchał kursu Historyi kościoła Rorbachera, jedynie przez posłuszeństwo. Dochodził aż do argumentów Gousseta, aż do teologii Bouviera, nie śmiąc tknąć Bellarmina, Liguorego, Suareza, świętego Tomasza z Akwinu. Tylko Pismo święte zajmowało go namiętnie. W niem znajdował wiedzę godną pożądania, historyę nieskończonej miłości, która powinna była być dostateczną nauką dla ludzi dobrej woli, Przyjmował tylko twierdzenia swoich nauczycieli, zdając na nich zupełnie zbadanie rzeczy, nie potrzebując tego wszystkiego do kochania, oskarżając książki że kradną czas modlitwie. Udało mu się nawet zapomnieć swą szkolną naukę. Nie wiedział już nic, był samą prostotą, dzieckiem, znającem tylko katechizm.
I tak zwolna doszedł aż do kapłaństwa. Tu wspomnienia cisnęły się, wzruszone, gorące jeszcze od niebiańskich uciech. Z każdym rokiem był bliższym Boga, Przepędzał wakacye pobożnie, u wuja, spowiadając się codziennie, przyjmując komunię dwa razy na tydzień. Pościł, trzymał na spodzie tłomoka pudełka z grubą solą, na której klęczał obnażonemi kolanami przez całe godziny. Rekreacye spędzał w kaplicy, albo szedł do jednego z dyrektorów, który mu opowiadał pobożne anegdoty nadzwyczajne. A kiedy się zbliżał dzień Świętej Trójcy, był wynagrodzony ponad wszelką miarę, opanowany tem wzruszeniem, jakiem się napełniają seminarya w wilię święceń. Było to wielkie święto, niebo otwierające się, aby wybrani mogli się podnieść na wyższy stopień. On, piętnaście dni naprzód już pościł o chlebie i wodzie. Zapuszczał firanki w swojem oknie, aby nawet dnia nie widzieć, padając na twarz w ciemnościach, błagając, aby Jezus przyjął jego ofiarę. Przez cztery dni ostatnie, ogarniał go niepokój, skrupuły tak straszne, że zrywał się w nocy, aby iść zastukać do drzwi obcego księdza prowadzącego rekolekcye, czasem karmelity bosego, często protestanta nawróconego, o którym krążyła cudowna jakaś historya.
Spowiadał się przed nim z całego życia głosem przerywanym od łkań. Tylko rozgrzeszenie uspakajało go, odświeżało, jakby się wykąpał w łasce. Zrana w owym wielkim dniu był cały biały; miał tak żywe poczucie tej białości, iż zdawało mu się, że światło bije od niego. Dzwon kościelny dźwięczał donośnie, a poza wysokiego muru dziedzińca szły zapachy czerwcowe, lewkonii w kwiecie, rezedy, heliotropów.
W kaplicy oczekiwali krewni, w galowym stroju, wzruszeni do tego stopnia, że kobiety szlochały pod swemi woalkami. Przeciągał cały szereg: dyakoni w ornatach złotych, mający otrzymać święcenia kapłańskie; subdyakoni w dalmatykach; młodsi klerycy, tonsurowani, w komżach i z biretami czarnemi w ręku. Organy buczały, rozwijały fletowe dźwięki radośnego śpiewu. Przy ołtarzu biskup, w asystencyi dwóch kanoników, celebrował trzymając pastorał w ręku. Kapituła była obecną, cisnęli się księża ze wszystkich parafij, wpośród niesłychanego zbytku w ubiorach i blasków złota zapalonego przez słońce, wpadające przez jedno z okien nawy. Po epistole zaczynało się udzielanie święceń.
Dziś jeszcze ksiądz Mouret pamiętał zimno nożyczek, kiedy go naznaczono tonsurą, na początku pierwszego roku teologii. Przeszedł go wtedy lekki dreszcz. Ale tonsura była wówczas bardzo wązka. ledwie okrągła, jak miedziana moneta. Później, przy otrzymywaniu każdego nowego święcenia rozszerzała się, rozszerzała się ciągle, aż ukoronowała go plamą białą, tak szeroką, jak hostya. Huczenie organów łagodniało, kadzielnice poruszały się ze srebrnym szmerem łańcuszków, wypuszczając kłąb białego dymu, snującego się nakształt koronki. Widział siebie w komży, już z tonsurą, przyprowadzonego do ołtarza przez mistrza ceremonii; klękał, pochylał nizko głowę, a biskup złotemi nożyczkami ucinał mu trzy kosmyki włosów, jeden nad czołem, a dwa koło uszu. W rok później, widział siebie znowu w kaplicy pełnej dymu z kadzidła, otrzymującego cztery niższe święcenia: prowadzony przez archidiakona, szedł zamykać z hałasem wielkie drzwi, które otwierał następnie, aby okazać, że jest przeznaczony do strzeżenia kościołów; potrząsał dzwonek prawą ręką, oznajmiając przez to, że ma obowiązek wzywania wiernych na nabożeństwa; powracał do ołtarza, gdzie biskup nadawał mu nowe przywileje, śpiewania lekcyi, błogosławienia chleba, nauczania dzieci katechizmu, wypędzania dyabła z opętanych, służenia dyakonom, zapalania i gaszenia świec.
I znów, wspomnienie następnych święceń nasuwała mu się bardziej uroczyste, bardziej przejmujące, przy tym samym śpiewie organów, który mu grzmiał niby głos Boga; owego dnia miał dalmatykę subdyakona na ramionach, wiązał się na zawsze ślubem czystości, pomimo swej wiary, trząsł się całem ciałem przy strasznem: Accedite biskupa, które skłoniło do ucieczki dwóch jego kolegów, blednących obok; jego nowe obowiązki kazały mu służyć księdzu przy ołtarzu, przygotowywać ampułki, śpiewać epistołę, obcierać kielich, nosić krzyż podczas procesyi.
I wreszcie, przechodził poraz ostatni w kaplicy, w promieniach czerwcowego słońca; ale tym razem szedł na czele orszaku, miał albę przewiązaną w pasie, stułę skrzyżowaną na piersiach, ornat spadający z szyi; omdlewając ze wzruszenia, dostrzegał bladą postać biskupa, który wyświęcał go na księdza, dawał mu pełnię kapłaństwa przez trzykrotne położenie rąk na głowie. Po złożeniu swej przysięgi posłuszeństwa kościelnego, czuł się jakby uniesiony nad ziemię, kiedy pełny głos prałata wymawiał frazes łaciński: „Accipe Spiritum sanctum: quorum remiseris peccata, remittuntur eis, et quorum retineris, retenta sunt“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.