Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

W kościele, ksiądz Mouret zastał z dziesięć dużych dziewcząt trzymających gałązki rozmarynu, oliwne, laurowe. Ponieważ kwiaty ogrodowe nie rosły na skałach Artodów, było we zwyczaju ubieranie ołtarza Matki Boskiej zielonością trwałą, pozostającą przez cały miesiąc maj. Teuse dodawała lewkonie ścienne, których łodygi zanurzone były w starych karafkach.
— Może ksiądz pozwoli, że ja to zrobię — zapytała. — Ksiądz nie jest przyzwyczajony... Ot, proszę tu stanąć przed ołtarzem. Powie mi ksiądz czy dekoracja księdzu się podoba.
Zgodził się i ona to naprawdę pokierowała ceremonią. Wlazła na stołek i łajała duże dziewczyny, zbliżające się kolejno ze swoją zielonością.
— Nie tak prędko! Muszę przecież mieć czas przytwierdzić gałązki. Nie można by to wszystko leciało na głowę księdzu proboszczowi... No, Babeto, kolej na ciebie. Czegoż oczy na mnie wytrzeszczasz! Śliczny ten twój rozmaryn! Żółty jak oset. Wszystkie oślice z okolicy chyba nań moczyły?... Teras ty, Ruda. Ot przynajmniej ładny laur! To z twego pola Croix-Verte.
Duże dziewki, złożywszy swe gałązki na ołtarzu, całowały takowy. Przez chwilę stały tuż przy obrusie, podając gałązki Teuse, zapominając chytrze skupionej miny, którą były przybrały wchodząc na stopień; w końcu śmiały się, potrącały kolanami, przeginając się w biodrach na brzeg stołu, opierając się piersiami o cymboryum. A ponad niemi, duża Dziewica z gipsu pozłacanego, pochylała swoją twarz malowaną, uśmiechała się swemi wargami różowemi do małego Jezusa, całego nagiego, którego trzymała na lewej ręce.
— Właśnie, Lizo! — krzyknęła Teuse — możebyś sobie usiadła na ołtarzu! Spuść zaraz spódnice! Kto tak nogi pokazuje!... Niech mi się która ośmieli tutaj rozwalać, a rzucę jej w twarz gałązki... Czyż nie możecie zachować się spokojnie!
A obracając się:
— Czy tak, podoba się księdzu? Czy ksiądz uważa, że to dobrze idzie?
Urządzała za Dziewicą niszę zieloności z wystającemi końcami gałązek, które tworzyły altanę, opadając na sposób palm. Ksiądz pochwalał i odważał się robić uwagi.
— Ja sądzę — rzekł z cicha — że trzebaby wiązanki łagodniejszej zieloności w górze.
— Bezwątpienia — mruknęła Teuse. — One mi dają tylko rozmaryn i laur... Która tam ma gałązki oliwne? Ani jedna a cóż! Boją się utracić cztery oliwki, te poganki!...
Ale weszła na stopień Katarzyna z ogromną gałęzią oliwną, z pod której nie było jej widać.
— A, ty łobuzie, masz oliwną — mówiła stara służąca.
— Dalibóg — odezwał się jakiś głos — ona ją ukradła. Widziałam jak Wincenty wyłamywał gałąź, podczas kiedy ona stała na straży.
Katarzyna, rozgniewana, przysięgała, że to nieprawda. Obróciła się, nie puszczając z rąk gałęzi, wysuwając swoją ciemnowłosą głowę z tego krzaka, który niosła; kłamała z nadzwyczajną pewnością siebie, wymyślając długą historyę, aby dowieść, że oliwne drzewo należało do niej.
— A zresztą — zakończyła — wszystkie drzewa należą do Matki Boskiej.
Ksiądz Mouret chciał w to wejść. Ale Teuse zapytała, czy kpią z niej, że tak długo musi czekać z rękami w powietrzu. I przywiązała mocno gałąź oliwną a Katarzyna tymczasem, stojąc na stołku za jej plecami, przedrzeźniała ciężki ruch, jakim Teuse obracała swoją ogromną figurę, przy pomocy swej zdrowej nogi, co nawet u księdza samego wywołało uśmiech.
— No — rzekła Teuse, schodząc do niego, aby się przypatrzeć swemu dziełu — góra już skończona... Teraz damy pęki zieleni między lichtarzami, albo może ksiądz woli wieniec biegnący wzdłuż stopni.
Ksiądz oświadczył się za wielkiemi pękami zieleni.
— Dalejże, przychodźcie — mówiła służąca — wlazłszy znowu na stołek. Nie możemy tu nocować... A ołtarza nie pocałujesz, Mietto! Czy ci się zdaje, żeś w swojej stajni?... Niechże ksiądz proboszcz popatrzy co one tam robią? Słyszę, że śmieją się jak najęte.
Podniesiono do góry jedną z dwóch lamp, i oświecono ciemną stronę kościoła. Pod chórem trzy duże dziewki zabawiały się popychaniem; jedna z nich wpadła głową do kropielnicy, co tak rozśmieszyło inne, że pokładały się od śmiechu. Zbliżyły się, patrząc bokiem na księdza, z miną uradowaną z połajania, z rozmachanemi rękami, bijącemi je po udach.
Ale co najbardziej rozgniewało Teuse, to że spostrzegła Rozalię zbliżającą się do ołtarza jak inne, ze swoją wiązką.
— Pójdziesz ty mi ztąd! — krzyknęła do niej. — Śmiałości tobie niebrak, moja kochana!... No, prędzej, zabieraj twoją wiązkę.
— Proszę, dlaczegóż to? — powiedziała zuchwale Rozalia. — Nikt chyba nie powie, że ją ukradłam.
Duże dziewczęta przybliżyły się, udając głupie, zamieniając ze sobą błyszczące spojrzenia.
— Precz — powtarzała Teuse — nie tu twoje miejsce, słyszysz?
Wreszcie, tracąc trochę cierpliwości rzuciła wyraz bardzo gruby, na który, śmiech pełen uciechy przebiegł między chłopkami.
— To i co — rzekła Rozalia. — A co robią inne? Czy kto do nich zaglądał, co?
I uznała za stosowne wybuchnąć łkaniem. Rzuciła swoje gałęzie, dała się odprowadzić o kilka kroków księdzu, który przemówił do niej bardzo surowo. Pokusił się o uciszenie Teuse, stawał się zakłopotany wobec tych dużych, bezwstydnych dziewek, co ze swemi naręczami zieleni napełniały kościół. Cisnęły się aż do stopnia ołtarza, otaczały go kawałkiem żywego lasu, przynosiły ostrą woń pachnących borów, niby wyziew ich własnych, silnych ciał.
— Pośpieszajmy, pośpieszajmy — mówił — uderzając z lekka w dłonie.
— Ba, wolałabym być w mojem łóżku — mruknęła Teuse — jeżeli się komu zdaje, że to łatwa rzecz, przymocowywać wszystkie te gałęzie.
Tymczasem przywiązywała ostatecznie między lichtarzami wysokie kity zieloności. Złożyła stołek, który Katarzyna odniosła za wielki ołtarz. Pozostało jej jeszcze urządzić dwa klomby po obu stronach ołtarza. Ostatnie wiązki gałęzi wystarczyły na to a nawet zostały jeszcze rószczki, któremi dziewczęta zasłały posadzkę aż po drewnianą balustradę. Ołtarz Matki Boskiej był gajem, zagłębiem w gęstwinie leśnej, z trawnikiem zielonym przed sobą. Teraz Teuse zgodziła się na ustąpienie miejsca księdzu. Stanął on przy ołtarzu i uderzył znów lekko w dłonie.
— Jutro — rzekł — odbędziemy znowu z paniami ćwiczenia majowe. Te, które nie będą mogły przyjść, powinny w domu przynajmniej odmówić koronkę.
Ukląkł a chłopki z wielkim szelestem spódnic klękały również, przysiadając na piętach. Powtarzały za nim modlitwę mamrotaniem niewyraźnem, w którem przebijały się śmiechy. Jedna z nich czując się uszczypniętą z tyłu, wydała okrzyk, który się starała stłumić w napadzie kaszlu, co tak rozweseliło inne, że powiedziawszy Amen, przez chwilę trzęsły się od śmiechu, z nosem przy ziemi, nie mogąc się podnieść.
Teuse odesłała te bezwstydnice, a ksiądz przeżegnawszy się, pozostał przy ołtarzu, zatopiony, jakby nie słysząc już co się działo za nim.
— Teraz wynoście się — mruczała. — Jesteście bandą nicponiów, co nawet Pana Boga uszanować nie umieją... To wstyd, nikt jeszcze nie widział nic podobnego, żeby dziewczęta tarzały się po ziemi w kościele jak bydło na łące... Co ty tam, Ruda, robisz? Jak zobaczę, że którą szczypiesz, to już ze mną będziesz miała do czynienia! Dobrze, dobrze, pokazuj mi język, powiem ja wszystko księdzu proboszczowi. Wychodzić, wychodzić, gałgany!
Odpierała je zwolna ku drzwiom, galopując w koło nich, kulejąc ze wściekłością. Udało się jej wyprowadzić wszystkie, gdy spostrzegła Katarzynę, siedzącą sobie spokojnie w konfesjonale z Wincentym; zajadali coś z ucieszoną miną. Wypędziła ich. Gdy wyjrzała z kościoła przed zamknięciem drzwi, zobaczyła Rozalię u ramienia dużego Fortunata, który na nią czekał. Znikli oboje w czarnych cieniach, w stronie cmentarza, ze stłumionym odgłosem pocałunków.
— I taka się pokazuje przy ołtarza Najświętszej Panny! — bełkotała zasuwając rygle. — Tamte nie lepsze, wiem o tem. Wszystkie one ladacznice. Poprzychodziły dziś ze swemi wiązkami, byle się pośmiać i dać się chłopcom uściskać przy wyjściu! Jutro żadna się nie pofatyguje; ksiądz proboszcz będzie sobie mógł odmawiać swoje zdrowaśki sam... Można tu już będzie zobaczyć tylko same łajdaczki, które przyjdą na schadzki.
Potrącała krzesła, posuwała je na miejsce, patrzyła czy nie wala się gdzie co podejrzanego, zanim poszła na górę spać. Podniosła w konfesyonale garść obierzyn z jabłek, które rzuciła za wielki ołtarz. Znalazła również kawałek wstążki od któregoś czepka wraz z kosmykiem czarnych włosów i zrobiła z tego małą paczkę, aby urządzić śledztwo. Zresztą kościół wydał jej się w porządku. W lampie nocnej była oliwa na noc. Podłoga na chórze mogła czekać na wymycie aż do soboty.
— Już blisko dziewiąta, księże proboszczu — rzekła zbliżając się do księdza klęczącego jeszcze. — Dobrzeby ksiądz zrobił, żeby już szedł.
Nie odpowiedział, poprzestał na łagodnem skinieniu głową.
— Tak, już wiem co to znaczy — mówiła Teuse. — Za godzinę będzie jeszcze tutaj na kamiennej posadzce, żeby dostać kolek... Idę sobie, bo mu przeszkadzam. W każdym razie, niema w tem najmniejszego sensu: śniadanie jeść wtedy kiedy ludzie siadają do obiadu, kłaść się o tej porze, kiedy kury wstają!... Ja przeszkadzam księdzu proboszczowi, prawda? Dobry wieczór. Wcale ksiądz proboszcz nie jest rozsądny, no!...
Miała już odejść, ale powróciła, aby zgasić jedną z dwóch lamp, pomrukując, że te późne modlitwy „to śmierć oliwie“. Wreszcie odeszła, otarłszy rękawem obrus na wielkim ołtarzu, jak się jej zdawało szary od kurzu. Ksiądz Mouret, z oczami wzniesionemi, z rękami przyciśniętemi do piersi, był sam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.