Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Kościół, pusty, cały był biały w ów poranek majowy. Sznur obok konfesyonału wisiał znowu nieruchomie. Lampa z kolorowego szkła, podobna do czerwonej plamy, paliła się pod ścianą, na prawo od cymboryum. Wincenty, postawiwszy ampułki na szafce przy ołtarzu, ukląkł z lewej strony na niższym stopniu, podczas kiedy kapłan, uczciwszy Przenajświętszy Sakrament przyklęknięciem na posadzce, wstąpił po stopniach do ołtarza, rozpostarł korporał i postawił na nim kielich. Otworzył mszał i zeszedł. Pochylił się znowu przyklękając, przeżegnał się głośno, złożył ręce przy piersiach, rozpoczął wielki dramat boski, z twarzą pobladłą od wiary i miłości.
Introibo ad altare Dei.
Ad Deum qui laetificat juventuiem meam, trzepał Wincenty, który, przysiadając na piętach, połknął odpowiedzi antyfony i psalmu, zajęty śledzeniem Teuse wałęsającej się po kościele.
Stara służąca bacznie się przypatrywała jednej świecy. Jej niepokój zdawał się wzrastać, gdy ksiądz głęboko pochylony z rękami znowu złożonemi, mówił Confiteor. Zatrzymała się, bijąc się również w piersi z głową pochyloną, a nie spuszczając z oka świecy. Poważny głos księdza i bąkania chłopca, zmieniały się kolejno jeszcze przez chwilę.
Dominus vobiscum.
Et cum spirito tuo.
I ksiądz. rozkładając, to znów składając ręce, rzekł ze skruchą rzewną:
Oremus...
Teuse nie mogła dłużej wytrzymać. Przeszła za ołtarz, dostała do świecy i oczyściła ją końcem swoich nożyczek. Świeca ciekła. Już dwie duże łzy wosku były stracone. Gdy powróciła, posuwając na miejsce ławki, zaglądając czy kropielnice nie są próżne, kapłan przy ołtarzu, z rękami opartemi na brzegu obrusa, modlił się po cichu. Pocałował ołtarz.
Za nim, kościołek stał w bladem świetle wczesnego poranka. Słońce było dopiero na poziomie dachówek. Kilkakrotne kyrie elejson przebiegły jak dreszcz po tej budowli, pobielonej wapnem, z sufitem płaskim, belkowanym, również pobielonym. Z każdej strony, trzy wysokie okna o jasnych, popękanych, przeważnie nadtłuczonych szybach, wpuszczały światło ostre, kredowe. Biały dzień wchodził tu brutalnie, obnażając całą nędzę Boga tej zapadłej wioski. W głębi, ponad wielkiemi drzwiami, których nigdy nie otwierano i których próg trawy zarosły, ciągnął się od jednej ściany do drugiej, chór z desek, ze schodami drabiniastemi, trzeszczącemi pod sabotami w dni świąteczne. Przy schodach konfesyonał, cały rozchodzący się, pomalowany był na kolor cytrynowy. Naprzeciwko, obok małych drzwi, znajdowała się chrzcielnica przerobiona ze starej kropielnicy, umieszczona na murowanej podstawie. Na prawo i na lewo były przytwierdzone do ściany, pośrodku, dwa mizerne ołtarze, otoczone balustradami z drzewa. W ołtarzu lewym, poświęconym Najświętszej Pannie, była duża Matka Boska z gipsu złoconego, dźwigająca po królewsku złotą koronę na kasztanowatych włosach; trzymała ona na lewej ręce Jezusa, nagiego i uśmiechającego się, którego rączka podnosiła gwiaździstą kulę świata; stąpała wśród obłoków ze skrzydlatemi głowami aniołów pod nogami. W ołtarzu prawym, przy którym odprawiały się msze żałobne, był Chrystus z kartonu pomalowanego, odpowiedni do Matki Boskiej; Chrystus, wielkości dziesięcioletniego dziecka, konał w straszny sposób; głowę miał w tył przechyloną, boki wystające, brzuch zapadnięty, członki wykręcone, obryzgane krwią. Była jeszcze ambona, kwadratowe pudło, do którego wchodziło się po stołku o pięciu stopniach. Wznosiła się ona naprzeciw zegara z wagami, zamkniętego w orzechowej szafce. Głuche uderzenia tego zegara wstrząsały całym kościołem, podobne do bicia jakiegoś ogromnego serca, ukrytego pod posadzką. Wzdłuż nawy czternaście stacyj Drogi krzyżowej, czternaście obrazków jaskrawo kolorowanych, oprawnych w wązkie czarne ramki, plamiły surową białość ścian, żółtym, niebieskim i czerwonym kolorem obrazu męki.
Deo Gratias, bąknął Wincenty przy końcu Epistoły.
Przygotowywała się tajemnica miłości, ofiara święta. Służący do mszy wziął mszał, który zaniósł na lewo, na stronę ewangelii, uważając starannie, aby się nie dotknąć kartek książki. Ile razy przechodził przed cymboryum, przyklękał bokiem, z niezgrabnem odchyleniem korpusu. A wróciwszy na prawą stronę, stał ze skrzyżowanemi rękami podczas czytania ewangelii. Kapłan, przeżegnawszy mszał, przeżegnał się potem sam, dotykając się swego czoła, na znak, iż nigdy się nie będzie rumienił za słowa boże; ust, aby wyrazić gotowość do wyznania zawsze swej wiary; serca, aby wskazać, że jego serce należy do Boga wyłącznie.
Dominus vobiscum, rzekł obracając się ze spojrzeniem zamglonem, ku zimnym białościom kościoła.
Et cum spirito tuo, odpowiedział Wincenty, już znowu klęczący.
Po odmówieniu Offertorium, kapłan odkrył kielich. Trzymał przez chwilę na wysokości patynę zawierającą hostyę, którą ofiarował Bogu, za siebie, za obecnych, za wszystkich wiernych, żywych czy umarłych. A wysunąwszy ją na brzeg korporału bez dotykania jej palcami, wziął kielich i wytarł go starannie puryfikatorem. Wincenty podszedł do szafki po ampułki, które podał jedną po drugiej, ampułkę z winem najprzód, następnie ampułkę z wodą. Wtedy kapłan, ofiarował za świat cały, kielich do połowy napełniony, który znów postawił pośrodku korporału i nakrył palką. Pomodliwszy się jeszcze, wrócił, aby mu nalano cienkim promieniem wody na końce palców, wielkiego i wskazującego każdej ręki, celem oczyszczenia się z najmniejszych plam grzechu. Kiedy otarł się ręcznikiem, Teuse, która czekała, wylała tacę z pod ampułek do cynkowego wiadra w kącie przy ołtarzu.
Orate fratres — odezwał się znów głośno ksiądz, obrócony do pustych ławek, rozszerzając i znów składając ręce, z ruchem wezwania do ludzi dobrej woli. I odwracając się do ołtarza, ciągnął dalej, zniżając głos. Wincenty wymruczał długi frazes łaciński, w którym się zgubił.
Teraz właśnie żółte płomienie weszły przez okna. Słońce, na wezwanie księdza przychodziło na mszę. Oświeciło szerokiemi złotemi płatami lewą ścianę, konfesyonał, ołtarz Matki Boskiej, wielki zegar. Konfesyonał paczył się z trzaskiem, Matka Boża w gloryi, w blasku swej korony i złotego płaszcza, słodko się uśmiechała malowanemi wargami do Dzieciątka Jezus; zegar rozgrzany, żywiej wybił godzinę. Zdawało się że słońce zaludnia ławki pyłkami tańczącemi w jego promieniach. Mały kościołek stał się jakby pełnym ciepłego tłumu. Na dworze słychać było lekkie odgłosy wesołego budzenia się wsi, rozkoszny oddech traw, ciche szmery liści w upale, szelesty ptaków, które muskały swe pióra, podnosząc skrzydła do pierwszego lotu. Sama przyroda nawet wchodziła wraz ze słońcem: przy jednem z okien wspinała się duża jarzębina, zarzucając gałązki przez stłuczone szyby, wydłużając swe pączki, jakby chciała zajrzeć do środka; a przez szpary w dużych drzwiach widać było trawy ganku grożące owładnięciem nawy. Tylko wielki Chrystus, który pozostawał w cieniu, kładł wpośród tego bujnego życia śmierć, konanie swego ciała pomalowanego ochrą, obryzganego laką. Wróbel siadł na brzegu stłuczonej szyby; popatrzył i odleciał, ale zaraz prawie powrócił i powolnym lotem, wpadł między ławki przed ołtarzem Matki Boskiej. Drugi wróbel nadleciał za nim. Wkrótce ze wszystkich gałęzi jarzębiny, pozlatywały wróble, przechadzając się spokojnie drobnemi skokami po posadzce.
Sanctus, Sanctus, Sanctus, Dominus, Deus, Sabaoth — rzekł ksiądz półgłosem, lekko pochylony.
Wincenty zadzwonił trzy razy. Wróble przestraszone tym nagłym odgłosem, odleciały z takiem trzepotaniem skrzydeł, że Teuse, znajdująca się w tej chwili w zakrystyi, wróciła, łając:
— Łajdaki, wszystko powalają... Założę się, że panna Dezyderya znowu im tu nakruszyła chleba.
Wielka chwila zbliżała się. Ciało i krew Boga zstąpi zaraz na ołtarz. Kapłan całował obrus, składał ręce, pomnażał znaki krzyża nad hostyą i kielichem. Modlitwy kanonu wychodziły teraz z ust jego, w ekstazie pokory i wdzięczności. Jego postawa, jego ruchy, przemiany głosu, wypowiadały jego małość, wzruszenie którego doznawał będąc wybranym do tak wielkiego zadania. Wincenty ukląkł za nim; wziął ornat lewą ręką i podtrzymał go lekko, przygotowując dzwonek. A on, z łokciami opartemi na brzegu stołu, trzymając hostyę między wielkim palcem i wskazującym każdej ręki, wymówił nad nią słowa konsekracyi: Hoc esi enim corpus meum. A przyklęknąwszy, podniósł ją powoli, jak mógł najwyżej, prowadząc za nią oczyma, podczas gdy chłopak dzwonił po trzykroć, z czołem przy ziemi. Konsekrował następnie wino: Hic est enim calix znowu z łokciami na ołtarzu, pochylając się, podnosząc kielich i wiodąc znów za nim oczyma, ręką prawą ściskał węzeł kielicha, lewą podtrzymywał podstawę. Chłopiec poraz ostatni zadzwonił trzykrotnie. Wielka tajemnica Odkupienia ponowiła się. Krew Przenajświętsza popłynęła raz jeszcze.
— Poczekajcie, poczekajcie — łajała Teuse, starając się odstraszyć wróble wyciągniętą pięścią.
Ale wróble już się nie bały. Powróciły właśnie podczas dzwonienia, bezczelne, podlatując na ławkach. Powtarzające się dzwonienie sprawiało im nawet uciechę, Odpowiadały świegotem, który wplatał się w słowa łacińskie śmiechem perlistym swobodnych łobuzów. Słońce ogrzewało ich pióra, ubóstwo łagodne kościoła zachwycało je. Były tu u siebie, jak w stodole, w którejby zostawiono otwarte okienko w dachu. Podnosiły wrzawę, biły się, wydzierając sobie okruszyny chleba napotkane na ziemi. Jeden usiadł na złotym płaszczu Matki Boskiej, która uśmiechała się; drugi zajął się nierozważnie spódnicą Teuse, oburzonej tem zuchwalstwem do ostateczności. Przy ołtarzu, ksiądz, unicestwiony, z oczyma utkwionemi w świętą hostyę, trzymając palec wielki przy wskazującym, nie słyszał wcale tego opanowania nawy przez ciepły majowy poranek, tej rosnącej fali słońca, zieloności, ptactwa, wylewającej się aż pod stopy Kalwaryi, gdzie natura potępiona, konała.
Per omnia saecula saeculorum, rzekł.
Amen odpowiedział Wincenty.
Po skończeniu Pater, kapłan, trzymając hostyę nad kielichem, przełamał ją w środku. Oddzielił następnie od jednej z połówek cząsteczkę, którą wpuścił do krwi drogocennej, aby oznaczyć ścisłe połączenie się swoje z Bogiem mające się dokonać przez komunię. Powiedział głośno Agnus Dei, odmówił po cichu trzy przepisane modlitwy, uczynił akt skruchy i, łokciami oparty na ołtarzu, z patyną pod brodą, przyjął w komunii obie części hostyi odrazu. Złożył ręce przy twarzy w żarliwem rozmyślaniu, poczem zebrał na korporale za pomocą patyny, święte cząsteczki odkruszone od hostyi i włożył je do kielicha. Ponieważ jedna cząsteczka przylgnęła mu do wielkiego palca, odtarł ją ostrożnie. Żegnając się kielichem, trzymając znów patynę pod brodą, wypił wszystką Krew drogocenną, w trzech haustach, nie opuszczając wargami brzegu kielicha, spożywając aż do ostatniej kropli boską Ofiarę.
Wincenty wstał, aby wziąć znowu ampułki na szafce. Ale drzwi od kurytarza wiodącego na probostwo otworzyły się na oścież, odbijając się o ścianę i weszła piękna, dwudziestoletnia dziewczyna, wyglądająca dziecinnie, która chowała coś w swym fartuchu.
— Trzynaścioro! — zawołała. — Wszystkie jaja były dobre!
Otwierając nieco fartuch, pokazywała pisklęta z czarnemi oczkami, okryte młodziutkim puchem, poruszające się nieustannie.
— Patrzcie co za śliczności!... Ach, to białe malutkie, co wyłazi na grzbiety tamtych! A to nakrapiane, bije już skrzydełkami!... Doskonałe były jaja. Wszystkie z zalążkami!
Teuse, która uparcie pomagała do mszy, podając Wincentemu ampułki do ablucyi, odwróciwszy się rzekła głośno:
— Cicho, panno Dezyderyo, widzi panna przecież, żeśmy nie skończyli.
Ostra woń kurników wchodziła przez drzwi otwarte, roznosząc po kościele jakby ferment kłucia się w gorącem słońcu, które dostawało się już do ołtarza. Dezyderya stała przez chwilę, uradowana małemi istotkami, które niosła, patrzyła jak Wincenty nalewał wino służące do oczyszczenia, patrzyła jak brat wypił to wino, aby nic ze świętych postaci nie pozostało w ustach. I stała tam jeszcze, kiedy powrócił, trzymając kielich obu rękami, aby mu nalano na palec wielki i wskazujący, wino i wodę ablucyi, które wypił również. Kura jednak, szukając swych piskląt, zbliżała się gdacząc i mogła wejść do kościoła. Więc Dezyderya odeszła, przemawiając pieszczotliwie do kurczątek, w chwili gdy ksiądz, przyłożywszy puryfikator do swych warg, przesunął go następnie po brzegach i wewnątrz kielicha.
Teraz był koniec — akty dziękczynne składane Bogu. Chłopiec raz ostatni jeszcze poszedł po mszał, przeniósł go na prawą stronę. Kapłan włożył znów na kielich puryfikator, patynę, palkę lnianą, welon i palkę wierzchnią, do której włożył korporał. Cała jego istota była jednem ognistem dziękczynieniem. Prosił niebo o odpuszczenie grzechów, o łaskę świętego życia, o zasłużenie na żywot wieczny. Był zatopiony w tej tajemnicy miłości, ofiary ciągłej, karmiącej go codziennie krwią i ciałem jego Zbawcy.
Po odczytaniu modlitw, odwrócił się mówiąc:
Ite, missa est.
Deo gratias — odpowiedział Wincenty.
A obróciwszy się aby pocałować ołtarz, znów wrócił, z lewą ręką poniżej piersi, z prawą wyciągniętą i błogosławił kościół pełen wesela słonecznego i świegotu wróbli.
Benedicat vos omnipotem Deus, Pater et Filius et Spiritus Sanctus.
Amen — rzekł chłopiec, żegnając się.
Słońce podnosiła się, a wróble się ośmielały. Ksiądz czytał, na kartonie z lewej strony, ewangelię świętego Jana, oznajmiającą wieczność Słowa, a słońce zapalało ołtarz, bieliło jego ścianki udające marmur, zjadało światło dwóch świec woskowych, których krótkie knoty tworzyły już tylko dwie ciemne plamy. Tryumfujące słońce otaczało glorią krzyż, lichtarze, ornat, welon na kielichu, wszystko to złoto blednące w jego promieniach. A kiedy ksiądz, wziąwszy kielich, przykląkł i opuścił ołtarz, aby powrócić do zakrystyi, z beretem na głowie, poprzedzony przez chłopca odnoszącego ampułki i ręcznik, słońce pozostało samo panem kościoła. Weszło z kolei na obrus, zapalając blaski na drzwiczkach cymboryum, święcąc żyzną obfitość majową. Gorąco biło z posadzki. Pobielone ściany, wielka Matka Boska, sam Chrystus nawet, wszystko, wzbierało życiem, jak gdyby śmierć zwalczona została przez nieśmiertelną młodość ziemi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.