Autobiografia w listach/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Autobiografia w listach
Data wyd. 1910
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Grodno, 22 lipca 1896 roku.

Nie zajęcia, z pomiędzy których list ten poczytywałam za najpilniejsze, lecz długa serya upałów prawdziwie afrykańskich, a potem trochę osłabienia i niezdrowia, przeszkodziły mi wcześniej spełnić życzenie Pana. Niewiem czy i teraz sprostać zadaniu będę mogła. Nic nie jest tak trudnem, jak kreślić portret własny. W szczerość wyznań Ś-go Augustyna wierzyć wypada, jako w nadprzyrodzoną cnotę świętego; ale wszystkie inne Confessions zawierają mnóstwo toalety, raczej tatuażu, na czarno lub na różowo, jak autorowi wydawało się korzystniej, lecz zawsze tatuażu. Przytem odwykłam od zwierzeń. Oddawna już odkryłam, że zwierzenia — to strumyki, które z serc zwierzających się wytryskując, nie dosięgają serc słuchaczy, bo po drodze krzepną im na ustach w kształcie — poziewania. Doświadczam więc ambarasu wielkiego, mając pisać o sobie, niewiem poprostu, jak i co mianowicie pisać o sobie, tembardziej, że jak Pan zapewne spostrzegał, każdy z nas ma w życiu swojem, w duszy swej, coś takiego, czego dla różnych przyczyn wykryć nie może, a co częstokroć rozwiązuje właśnie zagadkę jego życia i duszy. Jednak za ambaras doświadczany wdzięczną jestem Panu, bo któryż z autorów nie posiada ambicyi być poznanym na szerokim świecie? Pisać więc będę, nawet długo, ale racz Pan przebaczyć, że prędko i bezładnie, bo gdybym rozważała i komponowała, nie napisałabym nic wcale, tak lękam się tatuażu, tak byłabym prześladowana myślą o metamorfozie zwierzeń moich w Pana — poziewanie.
Spisem tytułów wszystkiego, co napisałam, uwagi Pana trudzić nie będę. Jest tych tytułów: powieści i nowel, pewno około półtorej setki. Tomów 47 wydał S. Lewental i ten spis dostać łatwo; ja go u siebie nie mam. W to zbiorowe wydanie wiele rzeczy późniejszych nie weszło. O ile pamiętam, istnieją poza niem: „Pierwotni,” „Mirtala,” „Czciciel potęgi,” „Wieczór zimowy” (zbiór nowel), „Panna Antonina” (zbiór nowel), „Jędza,” „Dwa bieguny,” „Westalka,” „Bene Nati,” „Australczyk,” „Pieśń przerwana,” „Melancholicy” (zbiór nowel), oprócz tego obrazki i nowele rozrzucone po pismach i jeszcze w książkę nie zebrane, także społeczne rozprawki, np. „Kilka słów o kobietach,” „Patryotyzm i kosmopolityzm” etc. Pod względem ilościowym to dużo. Nikt z moich współczesnych współtowarzyszy pióra więcej, albo i tyle nie napisał. Pod względem jakościowym? nie bardzo wiem, co o tem sądzić; trochę jednak sądzę, zanim jednak sąd mój o prasach swoich wypowiem, muszę wyznać, że posiadania zdolności pisarskich, nawet w mierze znacznej, pewną jestem. Co z nich uczyniłam, może raczej, co życie pozwalało mi z nich uczynić, rzecz inna, ale istniały one we mnie od kolebki, były siłą, która zarządziła mojem życiem. Pierwszy tego dowód czerpię z niezwykłych cech mego dzieciństwa. O tem dzieciństwie mojem znajdzie Pan trochę szczegółów w studyum Piotra Chmielowskiego, które poprzedza powieść „Bene Nati” (piękne wydanie z illustracyami Stachiewicza), także w obrazkach „Z pożogi,” w tomie zbioru Lewentala p. t. „Drobiazgi.” Nie powtarzając tego, co już drukowane, wysnuję tu dla Pana, z mgieł przeszłości, kilka znamiennych szczegółów.
Zupełnie nie pamiętam siebie nie umiejącą czytać po polsku i po francusku. Ta umiejętność musiała mi przyjść z niezmierną łatwością, bo zupełnie nie pamiętam ani kto, ani kiedy, ani jak mnie uczył. Pomiędzy 5-ym a 10-ym rokiem życia, to jest od pierwszych wspomnień wyraźnych do wejścia mego na pensyę, przepadałam za czytaniem, w lat 6 czy 7 także za pisaniem i za robotami ręcznemi, o ile były barwne, bo jak dziki człowiek miałam namiętność do barw i — eheu! Zachowałam ją dotąd. Teraz jeszcze dobieranie barwnych włóczek, jedwabiów, kwiatów sprawia mi przyjemność, w dzieciństwie już sprawiała bardzo żywą. Wzrastałam dość samotnie, bez rówieśnic, w towarzystwie jednej tylko siostry, nieco starszej, z którą kochałyśmy się bardzo i miałyśmy upodobania jednostajne, która jednak, jako starsza, więc systematyczniej ucząca się, a potem słaba fizycznie, nie zawsze dotrzymywała mi towarzystwa. Ale lubiłam być samą, nie nudziłam się nigdy, wiecznie zajęta, nawet zentuzyazmowana jakąś książką, myślą, robotą. Już wtedy ogarniało mię i unosić zaczynało na fali samotnej życie umysłowe i potrochu artystyczne. Pomiędzy 5-ym a 10-m rokiem życia byłam zdolną całemi godzinami czytać, bazgrać, wyszywać na tkaninach barwne wzory z głębokiem zadowoleniem, sprawianem przez żywość wrażeń, których przy tych zajęciach doświadczałam. Konieczne przerwy znosiłam z przykrością i do przedmiotu zajęcia wracałam z zapałem, gdy tylko mogłam. Co czytałam? Rzeczy najrozmaitsze. Dom był pełen książek. Co pisałam? Powiastki. Rzecz dość dziwna: układałam także dramaty, ale tylko w głowie; odegrywałam je nawet przed samą sobą, albo przed siostrą, ale żadnego z nich nie napisałam. Powiastki pisałam zawzięcie. Nad niektóremi z nich pamiętam siebie płaczącą rzewnemi łzami; były wielce dramatyczne — szło w nich o kogoś niewinnie posądzonego, skrzywdzonego, więzionego, wcześnie umierającego i t. d. Siostra moja także pisała, ale więcej rysowała. Ciągle rysowała, dopóki drobnej ręki jej nie obezwładniła śmierć. Jedna z nauczycielek, których miałyśmy wiele, przepowiadała nam przyszłość autorską i artystyczną. Matka nasza słuchała tego niechętnie. Wiele czasu upłynęło zanim zrozumiałam głęboką, macierzyńską racyę tej niechęci. Pragnęła przedewszystkiem dla córek swych szczęścia, które gnieździ się najchętniej w naturach najpospolitszych. Nie zachęcając, matka nasza nie przeszkadzała nam iść ku przeznaczeniu. Byłyśmy swobodne i samotne. Zabawy nasze przybierały zawsze postać improwizowanych dramatów, bajek i t.d. Były w tem reminiscencye czytywanych książek, ale i wiele fantazyi własnej. O tem wszystkiem trochę szczegółów w źródłach wyżej wspomnianych. Gdy siostra moja, bardzo chora, nie wstawała już z pościeli, godzinami przesiadywałam przy niej, opowiadając jej bajki i powiastki naprędce improwizowane. Ona wzajem opowiadała mi swoje niby sny, niby marzenia, w których, doprawdy, o ile pamiętam, bywały rzeczy śliczne, pełne fantazyi lotnej i gorącej. Pomimo jej choroby i mego nad nią żalu, bawiłyśmy się wówczas wybornie. Rozwijałyśmy się, jak kwiaty przedwczesne nad śniegiem; bujniejszy zginął, drobniejszy przetrwał, na zawsze smutny tem, że został samotnym.
Więc niezwykle wcześnie rozwijające się życie umysłowe. A druga rzecz: skłonność do usposobienia, którego inaczej nazwać nie umiem, jak melancholią. Byłam wesołą, lada co cieszyło mię i rozśmieszało; ilekroć nie oddawałam się ulubionym zajęciom, kąty domu były pełne mego gadania i śmiechu. Ale ze zwykłym towarzyszem dzieciństwa, chochlikiem figlów i śmiechu, mieszkał we mnie duszek inny, który często, bez wiadomej przyczyny, rozżalał się i szlochał. Budziły go do życia zewnętrzne zjawiska najrozmaitsze. Naprzykład: szara godzina, salon pusty, obszerny, w jednym z jego kątów siedzę na szerokiej kanapie, otoczona lalkami i papierowymi figurkami, z których razem z siostrą układałam przed chwilą jakąś scenę historyczną, np. wjazd do Krakowa Władysława Jagiełły, wesele Jana Zamoyskiego z Gryzeldą, ucztę w Czarnolesiu (wedle opisu w odpowiednich książkach). Siostra odbiegła, zostałam sama, zajęta, wesoła, w tem ktoś w dalekim pokoju zagrał na fortepianie, innym razem katarynka uliczna zajęczała za oknem, — we mnie, razem z muzyką i zapewne z zapadającym zmrokiem, powstaje smutek — nie wiedzieć czego, tęsknota, nie wiedzieć za czem, opuszczam ręce, nieruchomieję, zapominam o zabawie, o niczem nie myślę, tylko czuję, że mi coraz smutniej... smutniej... jakby niewidzialna dłoń jakaś cisnęła mi w dół czaszkę, jakby z dna piersi podnosiła się mgła ciężka i boląca. Sama nie wiem, co mi jest, tylko czuję, że jest mi źle, w tem muzyka ustaje, do pokoju wnoszą lampę, mój duszek rozżalony milknie, ucieka, pozostawiając dziecko znowu wesołe, wiecznie czemś zajęte, zentuzyazmowane.
Albo: na wsi, w chmurny i chłodny dzień letni, wyprowadzają nas na ganek, abyśmy nieco odetchnęły świeżym powietrzem. Ciepło ubrana, siedzę na ławce i patrzę, jak topole, okrążające dziedziniec, pochylają szczyty ku sobie i odchylają je, w niedużym wietrze. Wiatr nieduży, więc ruchy drzew powolne, rytmiczne, szum cichy. Patrzę, słucham i zaczyna mi robić się smutno, coraz smutniej, nie wiem i nie zapytuję siebie dlaczego? Dla niczego zupełnie, dlatego tylko, że topole kołyszą się pod chmurami zwolna, rytmicznie.
Ciepły ranek jesienny. Wychodzimy z nauczycielką za ogród. Niebo białe, nad polami stoją szarawe mgły. W dali, za mgłą, widać czarny pas lasu i od niego to nie mogę wprost oczu oderwać. Stoję i patrzę na las czerniejący w półokrąg za mgłą szarawą, uprowadzona dalej, przystaję ciągle, oglądam się i jeszcze patrzę, czując zarazem, że mi smutno, tak smutno! a po głowie wiją się pytania: co tam za tą mgłą? co za tym lasem? Wyraźnie pamiętam te pytania i ten smutek, budzone we mnie przez widok czarnego lasu, stojącego za cichemi polami i szarawemi mgłami.
Te bezprzyczynowe smutki i tęsknoty szły na mnie także od zórz wieczornych, płonących na niebie szkarłatem i złotem, z dna wszelkiej ciszy, napełniającej bądź dom, bądź ogród lub pole, z uderzeń zegara wśród ciszy, z odgłosu wielkich dzwonów, z ech, lecących lasem. Tak, jak na barwy, byłam niezmiernie czułą na dźwięki i obie te wrażliwości pozostały mi na zawsze. Pozostała także skłonność do smutku, tylko, że teraz widzę jasno jego przyczyny, usiewające, jak ziarna, naturę świata i moją.
To drugi szczegół znamienny mego dzieciństwa. A trzecim było wybujałe do namiętności uczucie patryotyzmu. To już nie było bez przyczyn zupełnie jasnych. Odziedziczenie i wychowanie. Po ojcu i matce pochodziłam z rodzin szlacheckich, posiadających tradycye męczeństw i poświęceń. Dom był pełen patryotycznych emblematów, rysunków, wierszy, książek i — opowiadań. Babka moja pamiętała z dzieciństwa dwór Stanisława Augusta; bona staruszka, Niemka spolszczona, widziała ostatni sejm grodzieński i znała niektórych panów, którzy w nim udział brali. W Grodnie, gdzieśmy spędzały zimy, istniały (istnieją jeszcze) obszerne wspomnienia: dom, w którym umarł Batory, zamek, w którym zdesperowany Rejtan leżał u progu sali sejmowej, dworki, w których mieszkali przybyli na sejmy Ogrońscy, Sapiechowie etc., gmachy wzniesione i ogrody zasadzone przez Tyzenhausa. Wszystkie nazwiska te pamiętam od tak dawna, jak samą siebie, z każdem z nich wiązały się w domu naszym opowiadania, podania, legendy; o nich, o mnóstwie innych imion i scen polskich mówiono w domu wiele. Zaledwie odrosłyśmy nieco od ziemi, deklamowałyśmy na pamięć śpiewy historyczne Niemcewicza, wkrótce potem wyjątki z „Wallenroda” i „Tadeusza”. Wszystko to wzniecało egzaltacyę w dzieciach bardzo do niej skłonnych. Bywały dnie, w których, pod wpływem lektur i rozmów, poprostu kochałyśmy się w Zamoyskim, Chodkiewiczu, Batorym, Czarneckim, Kościuszce. Przychodziły nam do głowy myśli o potrzebie przygotowywania się do bohaterskich ofiar i czynów. Przez czas pewien, aby wyrobić w sobie wyrzeczenie się i męstwo, nie jadałyśmy potraw i przysmaków najulubieńszych, udając przed starszymi, że już ich nie lubimy; gdy cokolwiek bolało nas fizycznie, lub spotykała nas przykrość jakakolwiek, nie skarżyłyśmy się przed nikim, znosiłyśmy cichutko, zachęcając się wzajem do cierpliwości i milczenia. Bo — mówiłyśmy sobie — nie będziemy przecież płakać i jęczeć, cierpiąc za ojczyznę. Wiadomość o takich cierpieniach dochodziła nas rożnemi drogami: przez książki, opowiadania i zdarzenia rodzinne, ale była w nas obu strunka bohaterska, która skłaniała umysły dziecinne do szczególnego lubowania się w ich obrazach i niejako brania w nich udziału intencyą, chęcią, admiracyą. Dominowało nad tem wszystkiem głębokie uczucie krzywdy, głębokie przekonanie, ze Polska jest skrzywdzoną — donkiszotowskie też pragnienie stawania w obronie skrzywdzonej.
Więc wsześnie rozbudzone życie umysłowe, wrażliwości na objawy świata zewnętrznego takie, jak barwy, dźwięki, zmroki, blaski, cisze etc., bezprzyczynowe smutki, entuzyazmy i egzaltacye uczuwane dla abstrakcyi, dla idei, a przytem wszystkiem, czysto kobieca, bardzo śmieszna, wybujała — próżność. Przepadałam za strojami, za pięknym zaprzęgiem u powozu, za ładnymi sprzętami w mieszkaniu. Szczególniej do wstążek miałam prawdziwą namiętność; gdyby pozwalano, obwieszałabym się niemi, jak fetysz, ale nie pozwalano, więc wymarzałam sobie cudowne stroje z nich i usiłowałam w części przynajmniej spełniać te marzenia. Nigdy żadna suknia nie była dla mnie dość ładną i gdy mi dawano błękitną, chciałam różowej. Raz zalewałam się łzami dlatego, że nie założono koni w mój ulubiony sposób, przestając pomnieć, że trzeba będzie mężnie cierpieć za ojczyznę. Bardzo lubiłam pochwały, chętnie popisywałam się ze wczesnemi umiejętnościami memi: biegłością we francuszczyźnie, erudycyą historyczną, wyszywaniem na kanwie wszelkimi możliwymi ściegami. Lubiłabym też zapewne, gdyby chwalono moje utwory literackie, ale chwaliła je tylko siostra i jedna z nauczycielek; inni nie zwracali na nie uwagi, może dlatego, że matka nasza nie była im przychylną...
Tyle tylko o tej epoce życia — od lat mniej więcej 5-ciu do 10-ciu, zakończonej śmiercią mojej jedynej siostry, Klemusi, i oddaniem mię na pensyę pp. Sakramentek warszawskich. Dlatego na tę pensyę, że się na niej wychowały dwie blizkie krewne mojej matki. Tam przepędziłam pięć lat, wywożąc z klasztoru na całe życie wspomnienie miłe i wdzięczne. Nauki były małe, ale strona moralna wysoka i czysta. To oddało mi w przyszłości usługi ogromne, ustrzegło przed wielu rafami tej strasznej rzeki, którą częstokroć bywa życie. Bazgrałam na pensyi wiele i prozą i wierszami, nauka, jaka tam była, wydawała mi się łatwą zabawą, trochę miałam biedy z koniugacją niemiecką, ale to tylko dlatego, że niemczyzny wogóle nie lubiłam. Co lubiłam, tego uczyłam się jednym haustem, wpadając w zdumienie na widok mozołów i utrapień koleżanek. Na bazgranie wiele czasu zostawało, lecz wkrótce miała zajść w niem kilkuletnia przerwa. W rok niespełna po powrocie z pensyi, w niespełna 16 lat życia, wyszłam za mąż. Dlaczego tak wcześnie? Nie mogę powiedzieć. Mnóstwa rzeczy, mówiąc o sobie, człowiek uczciwy powiedzieć nie może, bo nie jego tylko tyczą się, lecz i innych. Używać tatuażu dla upiększenia siebie — nieładnie, ale dla oszpecenia innych — nie wolno. Dlatego przeskakuję dużą i ważną część mego życia i w drugiej części tego pisania ukażę się już Panu — autorką.
Ale tę drugą część wyślę osobno, a tę posyłam teraz, jako znak życia, aby mię Pan nie posądzał dłużej o zaniedbanie w spełnieniu przyrzeczenia.
Racz Pan najłaskawiej oznajmić mi dwoma słowy, czy kartki te doszły Pana i czy na cokolwiek się przydadzą, a ja tymczasem pisać będę dalsze.

Z wysokim szacunkiem
El. Orzeszkowa-Nahorska.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.