Przejdź do zawartości

Atlantyda (Jókai, 1926)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Atlantyda
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

Sto bram miedzianych miał gród Trytonowy, skąd szły na wszystkie strony świata drogi, kamieniem wybite. Od jednej tylko bramy żadna nie prowadziła droga: tędy szło się ku śnieżystym górom, gdzie mieszka niewidzialne bóstwo nicości i próżni, dokąd zwykle ci, co pogardzali szczęśliwością ziemską, uchodzą z miasta rozkoszy. Progi tych wrót były zarosłe dawno niedeptaną trawą.
Bar Noemi nie spojrzał poza siebie na opuszczone miasto, póki gór nie doszedł. Tam, gdzie południowa roślinność opuszcza ziemię i, zamiast tego, tworzy smutne lasy, i gdzie, zamiast palm, rosną jodły, na najwyższem drzewie grucha piękne znajome ptaszę, złotoskrzydły gołąb. Staje przed Bar Noemim, gdy ten w góry wstąpił i, jak niegdyś na morzu, tak teraz drogę mu wskazuje w tych lasach nieprzebytych, po mroźnej krainie gór niebotycznych.
Samorodzące drzewa i rośliny pozostały za nimi, tu się zaczyna ziemia, która bez pracy nic nie daje, która dla leniwego syna jest macochą, na miłość której trzeba zasłużyć. To jest miejsce, dokąd Bóg po wygnaniu zaprowadził człowieka i błogosławił go, mówiąc: — „W pocie czoła twojego chleb twój jeść będziesz“.
Mylili się mędrcy starożytni, gdy zwali to przekleństwem: praca jest błogosławieństwem, a pot na czole jest największą ozdobą podobizny Boga na ziemi.
Wciąż dalej szli w góry. Bar Noemi i Byssenja wstępowali wciąż wyżej, a serca ich napełniała radość, że coraz bliżej są nieba.
Na jednej wzniesionej skale stanął gołąb na ziemi, jakby mówił: — „Tu się zatrzymajcie!“. Na wonnej murawie białe i niebieskie dzwonkowate rośliny kołysały barwne swe główki; wśród zielonych gajów miłośnie dźwięczały śpiewy drobnych, żółtych ptasząt i wszystko tam było nowe i nieznane.
Teraz dopiero poza siebie spojrzał Bar Noemi.
Miasto Trytona było pokryte jakimś żółtym tumanem, nadającym okolicy barwę śmierci, z której już żaden wicher zbudzić go nie może. Na równinach, ponad wysokiemi domami, na olbrzymich ołtarzach paliły się ognie ofiarne, lecz ciężki i ciemny ich dym nie unosił się w niebo, tylko ku ziemi spływał i niby pod ciężarem przekleństw, nieruchomy stawał nad dachami domów i otaczał kopuły i wieżyce i bezmyślnie stojące bałwany.
Na dalekim horyzoncie gra ciemności i świateł wytwarza iluzyjne widziadła: zda się, że miasto jakąś burzą wewnętrzną wstrząśnięte, wali się, że wieże i pałace, jedne po drugich, padają, że korony palmowych lasów tańczą: w jednej chwili wszystko się osnuwa mgłą zniszczenia, cała równina grodu Trytonowego morzem pochłonięta i tylko wierzchołki wysokich drzew i wyższych jeszcze murów nad wodą widnieją, a nad niemi płyną żagle bystrego okrętu.
Po chwili jednak miraż ten zniknął. Znów inna była gra optyczna i na horyzoncie znów widać lasy i pola, znów wieże miasta się złocą.
Bar Noemi i jego żona z podziwem przyglądali się temu zjawisku, którego istotę pojąćby mógł tylko duch, umiejący czytać tajemnice Boże i mimowoli złożyli ręce do modlitwy, błagając wszechmocnego Jehowę, aby pozwolił im oddalić się od tego ludu, nad którym znać jego gniewną prawicę, i aby im nie dał zginąć tak okropną przedwczesną śmiercią.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.