Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII
UCZTA GWARDYJSKA

W chwili, gdy królowa ukazała się z królem i synem na deskach Opery, ogromny okrzyk, podobny do wybuchu w kopalniach, rozległ się ze wszystkich piersi.
Pijani żołnierze i rozgorączkowani oficerowie wznieśli szpady i kapelusze wołając: Niech żyje król! niech żyje królowa! niech żyje delfin!
Muzyka grać zaczęła: O Richard, o mon roi!
Melodja zawarta w arji tak była stosowna do charakteru uczty, że prawie wszyscy śpiewać ją poczęli.
Królowa rozentuzjazmowana zapomniała, że znajduje się wśród ludzi pijanych; król zdziwiony, czuł dobrze swym zdrowym rozsądkiem, że nie jego było miejsce i że postąpił przeciwko sumieniu, ale słaby i podłechtany odzyskaniem takiej popularności, poddał się zwolna upojeniu ogólnemu.
Charny, który ciągle pił wodę, wstał blady na widok króla i królowej. Miał nadzieję, że wszystko przejdzie bez ich obecności, a wtedy możnaby było wszystkiemu zaprzeczyć. Przestrach jego wzmógł się jeszcze na widok brata Jerzego, który się zbliżył do królowej i o coś ją prosił.
Był za daleko aby usłyszeć, ale królowa odpowiedziała na prośbę gestem przyzwalającym i odczepiając od swego czepka kokardę, podała ją młodemu człowiekowi. Charny zadrżał, wyciągnął rękę gotowy krzyknąć.
Nie była to kokarda biała, kokarda francuska, ale czarna, austrjacka, nieprzyjacielska.
Teraz nie było to już nieroztropnością ale zdradą.
A jednak byli tak szaleni ci biedni fanatycy, których Bóg zgubić postanowił, że gdy Jerzy Charny podał im tę czarną kokardę, ci co mieli białą odrzucili ją, a trójkolorową nogami podeptali.
Upojenie było tak wielkie, że pod grozą uduszenia się od pocałunków i uścisków, dostojni goście pułku Flandryjskiego musieli wrócić do swych mieszkań.
Wszystko to byłoby pozostało niczem innem tylko szałem, który francuzi snadno wybaczają, gdyby orgja zatrzymała się była na entuzjazmie, ale entuzjazm niebawem zerwał tamy.
Czyż dobrzy rojaliści nie powinni byli zadrasnąć naród, aby pochlebić królowi?...
Toć w imieniu tego narodu tyle robiono przykrości królowi, że aż muzyka grać miała prawo:

„Jak smucić tego kogo kochamy!“[1].

Przy rozpoczęciu tej arji wyszła królowa z królem i delfinem.
Zaledwie wyszli, aliści zapaleni biesiadnicy zamienili salę w miasto szturmem zdobyte.
Na znak pana Perceval, adjutanta pana d’Estaing, trąbka atak oznajmiła.
Atak przeciw komu?... Przeciw nieprzyjaciołom nieobecnym.
Przeciwko ludowi.
Krzyk: do ataku! wybiegł ze stu piersi i rozpoczęła się zdobywanie loż. Oblegający nie byli strasznymi, to też oblegani wyciągali do nich ręce.
Pierwszy dostał się na balkon grenadjer pułku Flandryjskiego. Pan de Perceval odjął krzyż od swej piersi i przypiął mu takowy.
Coprawda, był to jeden z krzyżów, które prawie nie są orderami, był to krzyż Limburgski.
A wszystko odbywało się pod kolorami austrjackiemi, przy wrzaskach na kokardę narodową.
Stąd i owąd dolatywały jakieś głuche, ponure odgłosy.
Pokryte wyciem śpiewaków, wiwatami oblegających i muzyką trąb, dochodziły one do uszu ludu u drzwi zgromadzonego. Dziwił się on a w końcu oburzał.
Wiedziano już na placu, potem na ulicach, że kokarda trójkolorowa zdeptana została nogami, że miejsce białej czarna zajęła.
Wiedziano, że jeden dzielny oficer gwardji narodowej, który pomimo gróźb zatrzymał kokardę trójkolorową, doznał zniewagi w apartamentach króla.
Potem powtarzano, że jakiś jeden oficer nieruchomy, smutny, stał u wejścia do ogromnej sali zamienionej w cyrk i patrzył, i słuchał, i okazał się jako sercem prawy, nieustraszony żołnierz, poddający się tylko sile większości. Przyjął on na siebie winę innych, przyjął odpowiedzialność za wybryk, który w tym strasznym dniu popełniła armja przez pułk Flandryjski reprezentowana. Ale nazwisko tego człowieka, jedynego rozumnego wśród szaleńców, nie wyszło z ust niczyich i niktby nie wierzył że hrabia Charny, faworyt królowej był tym właśnie, który gotów za nią dać życie, najwięcej cierpiał nad jej czynem.
Królowa zaś wróciła do siebie, z głową zajętą czarem tej sceny.
Otoczył ją niebawem tłum dworzan i pochlebców.
— Patrzcie — mówiono jej — patrzcie jakiem jest prawdziwe wojsk waszych usposobienie, osądźcie, czy kiedy wam mówią o furji ludowej, o ideach anarchicznych, osądźcie, czy furja ta może się ostać przed zapałem żołnierzy francuskich dla monarchji.
Ponieważ słowa te odpowiadały tajemnym życzeniom królowej, dawała się ona unosić urojeniu, nie widząc, że Charny odsunął się od niej.
Wszystkie hałasy ustały nareszcie zwolna, spoczynek ducha przytłumił szalone ognie i mary upojenia. Król przyszedł do królowej w chwili, gdy się udawała do sypialni i rzucił jej słowo nacechowane głęboką mądrością:
— Zobaczymy co będzie jutro!
Nieroztropny! tem słowem, które dla każdego innego byłoby mądrą radą, odżywiał w królowej napół osuszone źródło oporu i zaczepki.
— W rzeczy samej — myślała, gdy odszedł — ten płomień dzisiaj tu zamknięty, rozszerzy się niebawem po Wersalu, a jutro ogarnie pożarem całą Francję. Wszyscy żołnierze, wszyscy oficerowie, którzy dali mi dzisiaj takie dowody poświęcenia, nazwani będą zdrajcami narodu. Dowódców arystokratycznych nazwą mordercami ojczyzny, służalcami Pitta i Koburga, barbarzyńcami Północy.
Każdy kto przyjął czarną kokardę, przeznaczony będzie na latarnię, na placu Greve.
Każda pierś tak szlachetnie wołająca: Niech żyje królowa! będzie w pierwszem zaburzeniu zakłuta pikami i nożami.
I ja zawsze będę przyczyną tego. Ja skażę na śmierć tyle zacnych sług, ja, nietykalna władczyni! Przy mnie oszczędzać ich będą przez hypokryzję, za mną znieważą ich przez nienawiść. O! nie! raczej sama przyjmę winę na siebie! Nie będę do tego stopnia niewdzięczną, lekkomyślną i bez serca, względem moich jedynych i ostatnich przyjaciół. Ja na siebie przyjmę wszystkie gniewy.
Zobaczymy, do którego stopnia tronu dojdzie nienawiść i nieczysta fala.
Dla królowej zatem dzień jutrzejszy nie był zagadką.
Nazajutrz podniosły się żale i szemrania.
Nazajutrz gwardja narodowa, pomiędzy którą królowa rozdzieliła kokardy, przyszła ze spuszczoną głową i dziękowała patrząc z ukosa.
Łatwo było zgadnąć z postawy tych ludzi, że nie pochwalili nic, że ganiliby, gdyby śmieli.
Należeli do orszaku; wyszli na spotkanie pułku Flandryjskiego; dostali zaproszenia na ucztę i przyjęli takowe. — Tylko, że więcej obywatele niż żołnierze, rzucali wtedy głuche uwagi, przez nikogo nie słuchane.
Nazajutrz uwagi te były wyrzutem, naganą. Kiedy przyszli do pałacu dziękować królowej, wielki tłum im towarzyszył.
Ceremonja była uroczysta.
Chciano widzieć z jednej i z drugiej strony z kim miano do czynienia. Wszyscy żołnierze i wszyscy oficerowie skompromitowani w przeddzień, chcąc wiedzieć, jak dalece mogli liczyć na królową w tej nierozsądnej ich demonstracji, stanęli naprzeciw ludu oburzonego, znieważonego, aby usłyszeć pierwsze słowa urzędowe, wybiegłe z zamku.
Ciężar kontr-rewolucji spoczywał wyłącznie na głowie królowej.
Było zupełnie w jej mocy odwrócić podobną odpowiedzialność, zażegnać podobne nieszczęście.
Ale Marja Antonina, najdumniejsza ze swego rodu, spoglądając wzrokiem jasnym, czystym, pewnym na otaczających przyjaciół — rzekła głosem donośnym do oficerów gwardji narodowej:
— Panowie, jestem bardzo zadowolona, żem wam rozdała chorągwie. Naród i armja powinna kochać króla tak, jak my kochamy ziemię i naród. Jestem zachwycona dniem wczorajszym!...
Na te słowa wymówione z naciskiem, szmer wyszedł z tłumu, głośne oklaski z szeregów wojskowych.
— Mamy poparcie! — mówili jedni.
— Jesteśmy zdradzeni! — mówili drudzy.
A więc biedna królowo, fatalny wieczór pierwszego października nie był niespodzianką. A więc, biedna kobieto nie żałujesz dnia wczorajszego! Zachwycona jesteś, nieszczęśliwa!...
Charny słyszał z bolesnem westchnieniem te usprawiedliwienia, gorzej, tę pochwałę rozpusty gwardyjskiej.
Królowa, odwracając oczy od tłumu, spotkała się ze wzrokiem Oliviera i zatrzymała spojrzenie na twarzy kochanka, aby z nich wrażenie przez się uczynione wyczytać.
— Nieprawdaż, że jestem odważna? — mówić się zdawała.
— Niestety! Najjaśniejsza Pani, jesteś więcej szalona, niż odważna — odpowiedziała smutnie zasępiona twarz hrabiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.
  1. „Peut-on affliger ce qu’on aime!“, słynna piosneczka z owych czasów. (Przyp. Red.)