Nad Niemnem, nad Wilją, stare dęby stoją,
Nad Niemnem, nad Wilją młode dęby rosną;
I wnuki po dziadach u ich wód się poją,
I wiosna po zimie, i lato za wiosną,
Przechodzą, przelecą — zawsze wody wodą,
Płynęły jak płyną, ku morzu się wiodą;
Liść rośnie i spada, sypią się mogiły,
A wody tak płyną, jak od wieków były;
Ni je smutek wstrzyma, ni radość pośpiesza;
Czy łza w nich dziewicy, czy krew wroga wmięsza,
Przechodzą, przelecą — zawsze wody wodą,
Płynęły jak płyną, ku morzu się wiodą.
Tak i życie nasze, na łzach, czy weselu,
Płynie, jak te wody, do grobu — do celu!
Na smutnym Witebsku Jagiełło sam siedzi,
Sam jeden, sam jeden! I nie ma u boku
Druha już, Wojdyłły, co dawniéj wejrzenia,
Co dawniéj skinienia, posłuszny, czatował;
A bracia go tylko lekkiemi słowami
Chcą cieszyć we smutku; lecz ze słów znać braci,
Że serce nie boli, że w sercu się cieszą
Nieszczęściem braterskiém. On teraz im równy,
Bo zstąpił z stolicy; on niższy dziś od nich!
A jemu! dnie, noce, myślami ciężkiemi,
Jak mgłami czarnemi, zasnute ponuro!
Na słowa pociechy skinienia nie rzuci.
Sam Witold na zamek Witebski go przywiódł,
Witold mu na rany lał leki pociechy;
Lecz zamiast wdzięczności, Jagiełło i słowa
Nie wyrzekł dobrego; a w sercu cóś chowa;
Co? — zemstę! — nie może zapomnieć Wojdyłły.
I smutno czas płynie na zamku Witebskim!
Napróżno go matka pociesza, żal słodzi,
O dawnych mu dziejach, o starych mu zemstach,
Wygnańcach, co potém na wrogach pomścili,
Pocichu cóś mówiąc. On milczy uparty;
A imię Wojdyłły gdy kto doń wyrzecze,
To łza mu ukradkiem po twarzy pociecze.
Lecz że łzy zarówno, zarówno z tęsknotą,
Jak z śmiechem, weselem, dni płyną człowiecze;
Szczęśliwe przelecą, a ciężkie przegniotą;
A równo i szczęście i boleść uciecze.
Raz wieczór był ciemny i burza na dworze,
I wichry w ciemnościach szalały samopas,
W krużgankach zamkowych świszczały ponuro,
Do okien się tłukły; i promień ogniska
Z dymami na izbę przed wiatrem uciekał;
I ptastwo do blanków, do drzew się tuliło.
Jagiełło sam siedział, zgarbiony, ponury,
Cóś szeptał, jak gdyby chciał duchy zaklinać,
Wejrzeniem nieśmiałém na czarne wiódł mury
I wzdychał; a sługi w przedsieniu wesoło
Pieśniami mu serce zbolałe jątrzyli.
Czy wicher tak zawył? czy wrota zaskrzypły?
Czy róg się odezwał? czy puhacz skowycze?
Czy wjechał gość jaki? czy szumi w krużgankach?
Powoli komnaty drzwi przemkną się napół,
Służebnik przed panem z pokłonem upada.
— Kniaziu mój! podróżny przyjechał do ciebie.
Czy każesz go puścić? — — Z daleka podróżny? —
— On z Wilna; po pilnéj przybieżał potrzebie,
I prosi, i błaga, by widzieć się z tobą. —
— Zapytaj o imie. — On imie powiedział,
To Hanul Nakiemna. — — Niech wnijdzie tu do mnie;
I podać mu wodę, podać mu róg złoty,
I placki, i mięso, i miodu Krewskiego. —
Tak mówił; powstaje, sam do drzwi pośpiesza;
A w oczach nadzieja i radość raz piérwszy
Zabłysły; aż słudzy odmianie się dziwią.
Wszedł Hanul, i twarzą do ziemi przypada;
Jagiełło podnosi, za rękę go ciśnie.
— Ty tutaj! — zawołał — ty tutaj! ty u mnie!
I cóż cię, mój stary, na Witebsk przygnało? —
Tak mówił, a w głosie od płaczu mu drżało,
I oczy w starego jaśniejące wlepił,
Starą dłoń zatrzymał z uczuciem braterskiém.
A Hanul Nakiemna był starzec już siwy,
Olgerda dworzanin, Jagiełły druh z młodu,
Przyjaciel Xiążęcia, krwi jego i rodu.
Włos mu już się srébrzył, a jeszcze policzki
Jaśniały rumieńcem, i oczy pałały.
Na sobie miał czarne odzienie zszarzane,
Nóż tylko za pasem, kij tylko okuty,
A włosy od prochu i pyłu zwalane,
A plecy od wieku i znoju schylone.
— O, powiedz mi, Hanul — Jagiełło zawołał —
Co w Wilnie się dzieje? jak stryj tam panuje?
Czy pamięć tam ojca brat całkiem wymazał?
I o mnie, i o nas zapomnieć przykazał?
Czy wiedzą na Litwie, że żyje Jagiełło?
Czy synom Olgerda nie postać tam więcéj? —
— Nie! — Hanul odpowié — nie! Ród wasz Xiążęcy
Na starą do grodu powróci siedzibę,
I tam, tam zasiędziesz, gdzieś przeżył od młodu;
A pamięć Olgerda nie zgasła na Litwie,
Ni ramie Kiejstuta wymazać ją może.
Wy zawsze przytomni! wy zawsze tam z nami!
A cicho lud gwarzy, wygląda powrótu. —
— Powrótu! powrótu! — Jagiełło rzekł smutnie —
Powrócić! być sługą, poddanym Kiejstuta!
To nadto sromoty dla syna Olgerda! —
— Powrócić panować! — Hanul mu odrzeka. —
Nam tęskno za wami, my na was czekamy.
Jam przybył.... — I wkoło wzrok toczy nieśmiało.
— Mów, Hanul! nikt nas tu nie słucha, na Bogi! —
— Więc powiém. Już tobie czas wracać do Wilna;
Kiejstut tam bezpieczny, w wyprawy się gania,
Załoga maleńka, a Witold na Trokach.
Przyjaciół masz w Wilnie, słudzy ci pomogą.
Idź, zabierz, co twoje, Olgerda dziedzictwo,
I rękę ci tylko ściągnąć już po niego. —
— O! nie tak to łatwo! — Jagiełło przerywa. —
Nie patrzy się Kiejstut, a jednak on strzeże.
I Witold zbyt blizko, i siły mam małe. —
— Sił wam tam nie trzeba, bo Wilno twe całe —
Rzekł Hanul. — Jam z swemi już mówił o tobie.
Im tęskno za Panem, na ciebie czekają.
Przyjdź tylko i zabierz. — — O! byłażby prawda! —
Jagiełło wykrzyka, rzucając ku niemu. —
I mogęż ci wierzyć? — — Wierz słudze staremu,
Bo stary cię sługa wszak nigdy nie zdradził.
Gdy Kiejstut na Krewie z Witebskiem cię sadził,
My wówczas szeptali: — Niedługo tam jemu;
Powróci do swoich, na Wilno powróci. —
Czas nadszedł, my rękę ciągniemy do ciebie.
Chodź, Xiążę, w stolicę. Swoi cię czekają. —
Wtém wnieśli miód Krewski i rogi złocone,
I oba umilkli. Jagiełło do gościa
Wychylił, i wzrokiem wesołym pogląda.
A czeladź go widząc z tak jasném obliczem,
Dziwi się, cóś szepce o wieści wesołéj.
Nazajutrz odjechał. Pozostał Jagiełło,
Lecz nie już, jak wprzódy, samotny u ognia;
On zbiera swe sługi, do wojny ich zbroi;
A kiedy pytają — Z Kiejstutem — powiada —
Pójdziemy w Krzyżackie nacieszyć się włości. —
I zamek się cały, i miasto się całe
Przybiera; łucznicy z strzałami gotują;
Ostrzą się szablice, i dzidy hartują,
I konie zdziczałe w pastwiskach zajmują.
Choć jeszcze Jagiełło dnia wyjścia nikomu,
Ni drogi nie wskazał, a wszyscy już wiedzą,
Że pójdą daleko, że wojnę poniosą.
Matka się pytała, przed matką zataił;
Brat młódszy się pytał, nic nie rzekł przed bratem;
Bajoras chcą wiedzieć, Bajoróm powiada,
Że z stryjem Kiejstutem na Prussy napada.
I ranku jednego w trąb dziesięć zatrąbią,
W Lietaury zabiją, chorągwie rozwiną.
On matkę pożegnał i smutny wyjeżdża,
A dokąd? nikt nie śmié domyślać, nikt nie wié.
Raz mówił, że do Pruss, to znowu, że w Krewie
Na zamku chce w swoich przesiedzieć czas włościach.
A w Wilnie? — O nowych lud szemrze cóś gościach.
W gospodzie Nakiemny co nocy mieszczanie
Miód piją, pocichu, tajemnie cóś gwarzą,
I chodzą — nie swoi; oczyma i twarzą
Wskazują, że spisek uknuty, i zdrady
Lękają się jakiejś, a sobie nie wierzą.
Co nocy na drogę do Krewa wiodącą
Kilku ich wychodzi; patrzają ze wzgórza;
Szepcąc cóś, wracają; gdy czarna okryje
Noc miasto, gościniec, i góry, i lasy,
Naówczas podchodzą, i z strażą zamkową
To piją, to ciche prowadzą rozmowy.
Nakoniec i Hanul do Krewa się nocą
Przebiera, powraca, a znowu do niego
Mieszczanie ciekawi rozpytać się biegą.
A Kiejstut? — pociągnął na Siewierz, daleko.
Korybut go ztamtąd napada, jak gdyby
Za brata chciał pomścić; i coraz to głębiéj
Żmudź żyzną plądruje, i coraz to dłużéj NowgrodzkichNowogrodzkich swych wojów na Litwie wypasa.
A Witold? — On w Trokach. I często zagląda
W ojcowską stolicę; lecz spokój w niéj tylko.
Ilekroć przyjedzie, Bajoras mu nizko
Wybiją pokłony i bramy otworzą,
Podarki przyniosą, poddaństwem klną swojém,
Że wszystko w porządku, bezpieczny spać może.
A Witold im wierzy, bo każdy zamłodu,
Dopóki go trzykroć zdrada nie pożyje,
Chce wierzyć przyjaźni i ufa wierności.
Na Wilnie Namieśnik, sam Hanul Nakiemna;
On straże zamkowe, on warty grodowe,
On klucze od wrót ma, on klucze od murów;
On, zda się, najwierniéj Kiejstuta poddany,
On, zda się, Witolda serdecznie ukochał;
Nawet go zaprasza do Wilna na łowy,
Nawet go przywabia na pobyt w stolicy;
A kiedy wyjeżdża, za strzemię wstrzymuje,
Za nogi go chwyta i nogi całuje.
I Witold, po siwéj głaskając go głowie,
Uśmiechem, podarkiem ucina rozmowie.
Nie widać, nie widać z Siewierza Kiejstuta!
Gdzieś pewnie Korybut Olgerdów harcuje,
I chowa się w lasy, lub w zamkach zaszywa,
Że dotąd go pożyć stary Kniaź nie może.
A w Wilnie? — spokojnie. Widać, nań czekają,
Bo codzień z wieczora wychodzą na wieże,
Za wrota, za mury tłumami biegają;
Straż nawet, co zamku dzień i noc pilnuje,
Często się gdzieś zwlecze, pogląda ze wzgórzy,
W gościńcach tumanów powrótu szukając.
Był wieczór. Na wieży, na wysokim grodzie,
Dwóch ludzi usiadło, ku Krewu patrzali;
Do siebie ni słowa nie mówią, a coraz
Obadwa w tę stronę wzrok wiodą stęskniony;
Czy Kniazia od Krewa czekają z téj strony?
Czy wróg im tam grozi? Lecz niéma na wroga
Gotowych tu ludzi, ni broni; a bramy
Naoścież otwarte, choć wieczór się zbliża.
Wtém powstał Nakiemna, i rękę do czoła
Przyłożył, pogląda; cóś szepnął, i zbiega;
I drugi tuż za nim. Na drodze od Krewa
Pędzą się żołnierze, chorągiew powiewa.
A jedni wołają: — To Kiejstut powraca!
A drudzy z uśmiechem, jak gdyby szydzili,
Do wrót się pośpieszą — otwierać? czy bronić?
Czy witać Kiejstuta? czy z wrogiem spotykać?
Krzyk powstał w przedmieściach. Już wojska do zamku
Pędzą się wrzaskliwie; już mury minęli,
I straże zwalone, i bramy złamane.
A Hanul Nakiemna za konia prowadzi,
Z odkrytą sam głową, cóś głośno wykrzyka:
— Niech żyje Olgerda krew! Pana naszego!
Jagiełło nasz ojciec! poddani my jego! —
— Niech żyje Jagiełło! — tłum za nim powtarza.
I na most zamkowy wpadają z okrzykiem.
Wtém z zamku, o kiju, w Xiążęcéj odzieży,
Drżącemi krokami spotykać któś bieży;
Włos biały wiatrem się rozwinął po skroni,
I broda po piersiach srébrna się rozwiła;
Policzki rumieńcem ma gniewu okryte;
Stał w wrotach, i straże wylękłe zwołuje.
— Na Bogi! na Bogi! kto wierny Kiejstuta!
To zdrada niegodna! Niech wrota zatrzasną!
Niech stoją z łukami, najezdców odpędzą! —
Lecz nikt go nie słucha. Ci klęczą, i twarzą
Przed nowém się słońcem pokornie kłaniają,
Ci z bronią, głęboko od strachu chowają,
Ci mury przełażą i w pola zbiegają.
Napróżno się starzec i zmaga i woła,
Napróżno wstrzymuje, zachęca i łaje —
Lud w jedną Jagiełły połączył się zgraję,
I rzuca czapkami, witając Xiążęcia.
A starzec to widzi, i usiadł na ziemi
Wpoprzek wrót, osłonił na głowę połami,
Sparł plecy o wieżę, drogę zaparł sobą.
Jagiełły koń cofa, tłum cofnął się razem.
— Precz z drogi! precz z drogi! — za Kniaziem wołają. —
Do zamku kto Panu śmié drogę zapierać?
Otworzyć mu wrota! otwierać! otwierać!
Kto zaparł je sobą? kto stanął na drodze? —
Hanul się wprzód rzucił i starca pochwycił.
— Na Bogi! Widymund! Wy pocoście w bramie? —
— Bronię jéj. — Przeciwko tysiącóm? wy stary! —
— Tysiąców nie przeprę. Jagiełło mnie złamie,
Niech starca jednego we wrotach zagniecie,
By nie rzekł kto potém, że jednéj nie było,
I jednéj tu duszy, co wiarę strzymała! —
Tak mówił; gromada na niego się rwała,
I suknie mu darli, i włosy szarpali.
Jagiełło zajeżdżał do zamku swojego;
Wtém spéjrzy do góry — dąb stoi na górze,
Na dębie się chwieje kościotrup przegniły;
On oczy zakrywa — to ciało Wojdyłły
Zwyciężcę Jagiełłę na Wilnie witało.
— A! na kim się pomścić? a karać tu kogo? —
— Widymund jest tutaj, to ojciec Biruty. —
— Widymund! Do jutra niech leży w ciemnicy,
Gdzie leżał Wojdyłło. A rano ze świtem
Niechaj stos nakładną na Świętéj dolinie,
Niech koło postawią na górze Krzyżowéj:
Na stosie Wojdyłłę pocześnie spalimy,
Na kole rozbijem Kiejstuta krewnego.
Skan zawiera grafikę.
— Lecz mało Widmunda, mnie mało starego,
Krwi jednéj za druha na świecie jednego:
Dwónastu niech starszych wywiodą na ścięcie,
Dwónastu niech młodych na stos mi wybiorą. —
Tak mówił Jagiełło, i w progi zamkowe,
Z krwi słowy i zemstą witając Kobole,
Wszedł znowu, ze drżeniem pochylił im głowę.
A rano, o świcie stos płonie w dolinie;
Wojdyłły trup na nim i młodych dwónastu;
Na pnie się starszyzny karki pochyliły;
A Widmund dał głowę na kole rozbity;
I ciało starego psy gryząc powlokły,
Wnętrznośćmi skrwawiwszy podwórce zamkowe.