Album kandydatek do stanu małżeńskiego/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Album kandydatek do stanu małżeńskiego
Podtytuł z notat starego kawalera
Wydawca Wydawnictwo „Harapa“
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.


Stworzona na artystkę.




Jeżeli panna w latach, w których żegna się z dzieciństwem i krótką sukienką, nie zdradza urody a niema odpowiedniego posagu dla skompensowania niedostatków estetycznych, wtedy rodzice dla zapewnienia jéj jakiego takiego powodzenia w świecie, odnajdują w niéj jakiś talent i kierują na artystkę. W pobratymczych Czechach u familij niezamożnych odbywa się to bardzo łatwo. Papa lub mama dają swojéj Katynce kilka lekcyj na harfie lub gitarze i puszczają w świat — i Katinka po kilku latach takiéj włóczęgi po kawiarniach, restauracyjach, wraca do domowéj zagrody dzierżąc pod jedną ręką harfę, a pod drugą jakiego kelnera lub subjekta, z którym zakładają za wspólny grosz sklepik korzenny lub restauracyją. Czasem Katinka porzuca niewdzięczną gitarę i dostaje się jako chórzystka do jakiego prowincyjonalnego teatru, łączy losy swoje z losami jakiego chórzysty lub drugiego tenora, wieczór śpiewa, w dzień obiera kartofle, gotuje knedle mężowi, a na karcie meldunkowéj pisze się: Sängerinn, albo jak teraz jest w modzie: artystka — i rzecz skończona. Ale u nas te sprawy nie załatwiają się tak łatwo. Wprawdzie chowane na artystki kończą często na skromnéj roli chórzystki; ale początek karyjery zakrojony jest zawsze na duże rozmiary, na artystkę europejską, a nawet zaatlantycką. Papa przepłaca najpierwszych metrów i wkłada na nich obowiązek, aby mu z córki gwałtem artystkę zrobili; mama kołacze do serca bogatych krewnych o fundusze na wyjazd za granicę dla dokończenia edukacyi panny. Zaprzeczyć nie można, że kilka w ten sposób wygrzebało się w górę i od czasu do czasu jakiś dziennik notuje w swoich szpaltach, że ta a ta panna żyje i śpiewa albo gra z powodzeniem to w Paryżu, to w Medyjolanie, to w Insbruku, a wreszcie w San Marino. Ale reszta przepadła bez wieści; dopiero gdzieś, kiedyś, w jakiémś niemieckiém lub włoskiém miasteczku spotykasz europejską artystkę w chórach operetki albo w Częstochowie jako śpiewaczkę na chórze kościelnym lub nauczycielkę muzyki do małych dziewczątek. Dowiadujesz się wtedy od mamy, że panna była już blizką wstąpienia na scenę teatru la Scala jako primadonna, gdy na przedostatniéj próbie zerwała sobie głos i musiała pożegnać się z świetną karyjerą. Wziąłem na przykład artystkę śpiewaczkę, bo ten rodzaj artyzmu najwcześniéj objawia się u ludzi; człowiek przynosi już gotowy instrument na świat i odzywa się z nim zaraz przy urodzeniu — i pierwéj nim może powiedzieć z filozofem: myślę więc jestem; mówi nie umiejąc jeszcze mówić: krzyczę więc jestem — i jestestwo to swoje udowadnia potém coraz głośniéj. U chłopców ten peryjod krzykliwy trwa często bardzo długo na utrapienie uszów ludzkich, bo nieraz aż do lat burszowskich; dzika natura męzka jak szampan z hukiem i pukiem dobywa się na zewnątrz. Dziewczęta przestają krzyczeć dochodząc do lat panieńskich. Wtedy tylko nucą sobie o „gwiazdeczce co błyszczała“, o „psach co się uśpiły przy wschodzie księżyca“, o „pieszczotkach swawolnicach“ lub powtarzają aryje z pięknéj Heleny, dziesięciu cór i wesela przy latarniach. Potrzeba wtedy tylko, aby jaki przyjaciel domu lub nauczyciel śpiewu żądny lekcyj usłyszał te domowe ćwiczenia i oświadczył rodzicom, że córka ich ma niepospolity głos, aby wzbudzić w nich żądzę wykierowania jéj na europejską śpiewaczkę. Panna poczyna znowu krzyczeć jak w dziecinnych latach, tylko już według pewnego systematu, że aż okna trzęsą się od solfeggiów i przeróżnych ćwiczeń, sąsiedzi zatykają sobie uszy i klną tego co śpiew wynalazł, paupry na ulicy przedrzeźniają wyciem tryle przyszłéj prymadonny, a spraszani na wieczory muzykalne znajomi biją z grzeczności brawo i oddają obłudne pochwały krzykliwemu talentowi. Po kilkudziesięciu takich produkcyjach domowych panna odważa się już na publiczne występy; kółko znajomych za ciasne dla jéj talentu — i rozpoczyna zwykle karyjerę artystyczną od jakiego sola na chórze podczas mszy św. Występy takie nie podlegają krytyce. Każdemu wolno chwalić Pana Boga jak umié. Ksiądz proboszcz z obowiązku podziękował solistce za grzeczność, dziennik jakiś wspomniał o śpiewie, metr uznał, że poszło nie źle, mama rozpływała się z zachwycenia i ledwie nie zdusiła z uciechy swoją jedynaczkę. Takie powodzenie zachęca pannę do wzięcia udziału w jakim koncercie amatorskim na cel dobroczynny. Tu także krytyka łaskawie obeszła się z koncertantką, a publika uwzględniając więcéj dobre intencyje jak śpiew, strawiła w milczeniu kilka fałszywych tonów ze względu na cel dobroczynny i nawet podziękowała delikatnemi oklaskami. Ta względność stanowczo rozstrzygnęła o karyjerze artystycznéj panny. Nie wątpi już o swym talencie, który doznał tak świetnego przyjęcia i zyskał uznanie publiczne — i w jakiś czas potém na radzie familijnéj zapada postanowienie urządzenia koncertu na wyłączny dochód artystki dla pokrycia kosztów edukacyi. Papa zamawia salę, afisze, bukiety, fortepian, służbę. Niebrak niczego — tylko publiczności. Zaledwie kilka osób powodowanych względami znajomości pojawiło się na sali; krytyka dziennikarska oświadczyła, że daje dowód niezwykłéj grzeczności i pobłażania nie pisząc nic o śpiewie odważnéj koncertantki, a pisemko humorystyczne wspominając o jéj koncercie zrobiło uwagę, że gdyby panna N. była właścicielką jakiego pensyjonatu żeńskiego, to możnaby o niéj powiedzieć, że ma szkołę, choć głosu nie ma. Nie sądźcie, że taka zgodność sądu publicznego przekonała artystkę. Uwagę humorysty nazwała nędznym paszkwilem, którym gardzić należy, krytyka posądziła o osobistą niechęć, a publice zarzuciła ignorancyję i brak wszelkiego poczucia muzykalnego. „Dopiero kiedy zagranica przyklaśnie talentowi, nasza publiczność ślepo idzie za jéj zdaniem“ — mówi panna, i dla zdobycia sobie zagranicznego uznania chce gwałtem jechać do Medyjolanu lub Paryża. Rodzice dla szczęścia córki robią wysiłki na taką artystyczną podróż, eksploatują wszystkie możebne źródła dochodów, próbują nawet wyrobienie stypendium i w końcu zapoznana we własnym kraju artystka jedzie za granicę dla ostatecznego wykończenia studyjów, a następnie zbierania laurów i pieniędzy. Przez parę lat cicho o niéj i głucho, aż naraz w jakiém powiatowém miasteczku lub kąpielach czytasz afisz, że panna N., uczennica konserwatoryjum paryzkiego, znana z licznych koncertów i występów za granicą, będzie miała zaszczyt dać się poznać tutejszéj publiczności w koncercie dnia tego i tego etc. — Jeżeli przypadkiem miałeś to szczęście a raczéj nieszczęście szanowny czytelniku należeć nie już do konkurentów i wielbicieli panny N. (bo o to posądzać cię nie chcę), ale do zwyczajnych jéj znajomych, to radzę ci po przeczytaniu afisza schować się gdzie w mysią dziurę, by bystre oko panny albo mamy nie dopatrzyło cię, bo cały ciężar koncertu i troska o jego powodzenie spadłyby na twoje barki. Nie dość, żeby cię obarczono sporą paczką biletów, za które wypadałoby z własnéj kieszeni dopłacić, gdybyś ich nie mógł nikomu wpakować, nie dość że kazanoby ci się wystarać o fortepian, wynająć salę, pamiętać o stołkach, oświetleniu, że danoby ci dość wyraźnie do zrozumienia, że koncertantka potrzebuje pysznego bukietu, że musiałbyś jéj towarzyszyć we fraku na rusztowanie.... chciałem powiedzieć na estradę, że musiałbyś rumienić się za każdego kogutka i kiksa w jéj śpiewie; ale jeszcze po nieudałym koncercie spadłby na ciebie obowiązek wysilania się na pochwały wbrew przekonaniu, oburzania się na obojętność publiczności, a w końcu dopłacenia za salę i światło. Będziesz uchodził wprawdzie w oczach artystki za gbura i ignoranta muzycznego, ale unikniesz wydatków i śmieszności wobec ludzi.
Do téj kategoryi należą także tak zwane muzykalne panny, które wprawdzie nie mają pretensyi do produkowania się ze swoim śpiewem i muzyką publicznie, ale za to nie pominą żadnego towarzyskiego wieczorku, by się na nim nie popisać ze swoim talentem. Manija ta muzycznego wykształcenia coraz więcéj się szerzy i dziś trudno znaleźć dom, w którymby nie prześladowały uszów człowieka dźwięki fortepianu, lub co gorsza skomlenia skrzypców. Raz pamiętam tak mi ta muzykomanija dokuczyła w jedném mieszkaniu, tak miałem uszy i głowę pełną szopenowskich polonezów, tauzigowskich walców, gam, solfeggiów, trylów, passażów, że w połowie miesiąca spakowałem moje lary i penaty i wyniosłem się na drugi koniec miasta aż na trzecie piętro w przekonaniu, że tam mnie przynajmniéj nie dosięże żaden fortepian. Ale wyobraźcie sobie jakie było moje przerażenie, gdy przez drzwi wiodące do drugiego mieszkania usłyszałem najprzód karykaturę szopenowskiego mazurka, potem jakieś przedpotopowe walczyki, a potém „kwiatki nasze“ odkrzyczane przez jakiś piszczący głosik. Jak się późniéj dowiedziałem, muzykalny ten świat składał się z mamy wdowy i trzech córek. Mamie było na imię Zofija i tem różniła się od swojéj patronki, że tamtę męczono wraz z córkami, a zaś wdowa po urzędniku wraz z córkami męczyła fortepian i uszy ludzkie prawie bez odpoczynku, bo kiedy mama zajęta była w kuchni, to panna Brygida ćwiczyła się w gamach lub produkowała się z mandolinatą i kaleczyła mi uszy jakąś skarykaturowaną rapsodyją; w południe Pelcia powróciwszy z pensyi wypukiwała z trudem i myłkami ulubioną przez wszystkie pensyjonarki panią Bondarzewską, po obiedzie mama przypominała sobie walczyki z panieńskich czasów, a o zmroku wychodziły „kwiatki nasze“ z ustek Sydzi w najfalszywszém i najniepoprawniejszém wydaniu. Ale te wszystkie dzienne egzercycyje były dopiero próbą do wieczornych produkcyj, któremi panny bawiły i zachwycały swoich konkurentów, jakichś aptekarzów i konceptpraktykantów. Kolacyja stanowiła chwilę odpoczynku, po którym znowu grano, śpiewano, a na zakończenie mama siadała do fortepianu i do późnéj nocy grała do tańca, aby się dziateczki trochę zabawiły. Takie nieprzerwalne prześladowanie muzyczne natchnęło mnie taką nienawiścią do wszelkich wokalnych i instrumentalnych objawów uczucia, że gdy raz wszedłem w dom pewnéj panny, która mi się na balu bardzo spodobała, z zamiarem oświadczenia się o nią i zobaczyłem fortepian, a do tego mama pochwaliła się, że córka jéj przepada za muzyką, — chwyciłem co prędzéj za kapelusz i bez pożegnania jak waryjat wybiegłem z pokoju. Może wam się to śmiesznem i dziwacznem wyda, ale mnie się zdaje, że jeżeli muzyka ma być tak niezbędną częścią wykształcenia panien, a ma się córki w rodzaju panny Brygidy, to może lepiéj byłoby i taniéj zamiast fortepianu kupić im katarynkę; miałoby się przynajmniéj tę pewność, że panna nie będzie robiła myłek i fałszów na tym instrumencie i mogłaby nim przyjemniéj zabawić uszy konkurenta, w razie jeżeli ten byłby amatorem muzyki; a jeżeliby znowu był taki, co wolałby żonę bez muzyki, to katarynka zostałaby dla Pelci i dla dalszego domowego użytku. Jest to projekt mój własny, który polecam właścicielom córek do rozważania — a sam wracam do dalszego kreślenia portretów córek.
O artystkach z pendzlem niewiele da się powiedzieć. Kraj nasz a specyjalnie Galicyja wraz z wielkiém Księstwem Krakowskiém liczy ich niewiele, a to jak mi mówiono głównie z tego powodu, że pewne uprzedzenia i przesądy ograniczają studyja anatomiczne artystek naszych tylko na głowach, nie dopuszczając ich do bliższego poznania dalszych części ciała ludzkiego, bez czego wszelka twórczość jest niemożebną. Artystki więc nasze, szczególnie w panieńskim stanie, nie stwarzają nic nowego, ale poprzestawać muszą na kopijowaniu. Jakie mają kwalifikacyje na żony artystki dzierżące pendzel w dłoni, nie umiałbym powiedzieć z tego głównie powodu, że źadnéj nie zdarzyło mi się widzieć w małżeńskim stanie. Dlaczego panny mające w ręku jaki taki sposób zarobkowania nie są zdolne zwabić do siebie choćby jakiego nauczyciela lub przynajmniéj handlarza obrazów, dla którego taka żona byłaby kapitałem, — i istoty te skazane są na kopijowanie rodu ludzkiego tylko na płótnie — tego sobie nigdy wytłómaczyć nie mógłem. Kiedym pewnego faceta bywającego w domu takiéj artystki zagadnął raz, czemu się nie żeni? — odpowiedział mi żartobliwie: byłbym to już dawno zrobił, gdyby była malarką pokojową, bo miałbym przynajmniéj zapewniony pokój domowy; ale żenić się z malarką portretową, na to tylko, aby jéj służyć za model, lub co gorsza, aby na mojéj twarzy odnajdywała codzień błędy w rysunku i kolorycie — nie miałbym ochoty. — W żarcie tym było kawałek prawdy, to jest że artystki malarki mają zwykle bardzo mało pokojowych warunków, są to zwykle duchy niespokojne, męzkie, lubują się w obciętych włosach, męzkich mankietach, jelonkowych rękawiczkach, i mają za dużo oryginalności. Oryginałów takich, jak powiedziałem, kraj nasz niewiele liczy, za to artystek literatek mamy na kopy. — Mówiąc o starych pannach scharakteryzowałem już po trochu ten rodzaj. Nie jest to jednak regułą, żeby każda literatka była starą panną. Nie każda dochodzi na niwie literackiéj do téj ostateczności, a każda stara kiedyś młodą być musiała, — i jeżeli który talent, to pisarski zwykł się objawiać w bardzo młodych latach. Do innych bowiem sztuk pięknych potrzeba pewnego przygotowania, doświadczenia, studyjów, gdy tymczasem do literackiego zawodu u nas wystarcza znajomość pisania, niekiedy czytania, początków stylu i ortografii. Zwykle literackie geniuszki zaczynają karyjerę artystyczną od powinszowań składanych na imieniny papy lub mamy. Jeżeli wiersz ma pewną rytmiczność, końcówki jako tako się zgadzają, produkcyja literacka doznaje powodzenia w kółku familijném, potém wiadomość o talencie młodéj autorki dochodzi do uszów znajomych, a wreszcie początkujące wydawnictwa posiłkują się jéj płodami i drukarz wydaje pannie dyplom na literatkę. W ostatnich czasach po zniesieniu monopolu i systemu protekcyjnego dla krajowych wyrobów, gdy zagraniczne powieści poczęły znowu doznawać pokupu na literackich targowiskach, namnożyła się u nas znaczna liczba literatek tłómaczów. Zyskała na tem i publiczność, która woli zagraniczny towar z dobrych fabryk, niż lichy wyrób krajowy, zyskały także i autorki, że nie potrzebują dla wyrobienia sobie imienia smażyć własnéj głowy. I tu podobnie jak w dziedzinie malarstwa niektóre panny z obawy czy téż niemożności głębszych badań natury ludzkiéj poprzestają na kopijowaniu. Zresztą tyle już pisano o tym rodzaju artystek, że nie widzę potrzeby rozwodzić się dłużéj nad nim, to tylko dodać muszę, że o ilem się przekonał z własnych obserwacyj, najczęściéj panny upośledzone przez naturę puszczają się na literacką i w ogóle na artystyczną drogę. Jestto smutne świadectwo dla sztuki, że się jéj dostaje to, czego inni już nie chcą — i co jest jakby przytuliskiem dla nieszczęśliwych. Nie jest to jednak ogólną regułą i koniecznością, że aby być literatką, trzeba być quand même brzydką; owszem bywają tutaj zaszczytne wyjątki, literatki o kwitnących wdziękach, i radzę każdéj koleżance, która będzie łaskawą czytać niniejsze ramotki, nie brać do siebie tego, com powyżéj napisał o szpetności kobiet piszących i policzyć siebie do owych ostatnich wyjątków.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.