Album kandydatek do stanu małżeńskiego/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Album kandydatek do stanu małżeńskiego
Podtytuł z notat starego kawalera
Wydawca Wydawnictwo „Harapa“
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.


Panny kochliwe.


(Miłość studencka.)




Niejednemu z czytelników będzie się to może dziwném wydawać, że galeryą panien rozpocząłem od szarego końca, i ominąwszy rozkwitające pączki, zająłem się najprzód przekwitłemi istotami. Jest to może niesystematyczny, ale całkiem naturalny porządek; każdy bowiem mniéj więcéj rozpoczyna swoją karyerę miłosną właśnie od takich przekwitłych lub przekwitających wdzięków. Pączek skrywa się nieśmiało, chowa wśród cierni; trzeba już pewnéj wprawy, doświadczenia, by go dostać, a nie pokłuć się: gdy tymczasem taka przekwitła panna sama ci bez trudu i ceremonii spada na serce nawet wtedy, gdy się ma jeszcze mleko pod nosem. Tak się i mnie wydarzyło z panną Hermenegildą; dość było mi spojrzeć na nią raz, aby uczepiła się tego spojrzenia i oddała mi kluczyk od swego serca. Panna Hermenegilda bowiem należała do tych panien, dla których kochanie staje się codzienną potrzebą, powszednim chlebem. Nie dowierzając przeznaczeniu lub też może ufając mu zbytecznie, w każdym zbliżającym się do nich mężczyźnie widzą przyszłego męża i aby nie chybić przeznaczenia, zakochują się w nim na poczekaniu. Obawa staropanieństwa nie pozwala im wybierać, mieć jakieś specyalne gusta; kochają tego, który się nawinie, bez względu czy on blondyn czy brunet, czy wysoki czy niski, czy poeta czy fabrykant. Nawet przekonania religijne nie mają najmniejszego wpływu na serca takich kochliwych panien. Wystarcza tylko, aby był mężczyzną a przynajmniéj jako tako reprezentował ten rodzaj, bo co do kobiet to tych znosić nie mogą, podobnie jak owi literaci, co to ukochali ludzkość całą, z wyjątkiem tych, co z nimi razem sięgają ręką do czernidła drukarskiego; dla takich stają się Judaszami. Otóż, z wyjątkiem kobiet, panna Hermenegilda kochała wszystkich; ja, jak się późniéj dowiedziałem, byłem już czterdziestym czwartym z kolei, któremu panna Hermenegilda była zdecydowana ślubować wiarę, miłość i posłuszeństwo małżeńskie; ale właśnie ta gorączkowa chęć wydania się za mąż była najgłówniejszą przyczyną, dla któréj panna Hermenegilda została starą panną. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Jak powiedziałem, porozumieliśmy się jedném spojrzeniem, któreśmy zamienili ze sobą na szerokość jednej ulicy. Była to dla mnie niezwykła niespodzianka, bo znajdowałem się w latach, w których jeszcze żadna praktyczna panna nie trudniłaby się zwracać na mnie uwagę. Ale panna Hermenegilda nie była wybredną i w braku karpia taki kiełbik, jak ja, był wcale pożądaną zdobyczą. Miała zapewne zamiar we własnym stawie doczekać się ze mnie karpia, czyli mówiąc bez poetycznych porównań, urobić sobie ze mnie męża na przyszłość. Spostrzeżenie to dopiero w kilkanaście lat późniéj zrobiłem; w czasie zaś, gdy panna Hermenegilda zwróciła na mnie spojrzenie zaczepne jak wędka i od tego spojrzenia jak od potarcia zapałki roznieciła się miłość między nami, nie myślałem o niczém więcéj, jak tylko o honorze, który mnie spotkał, i że kiedy koledzy moi z gramatyką tylko, a czasem z rózgą wchodzili w bliższe stosunki, mnie prawdziwa panna zaszczycała prawdziwą miłością. Zaspakajało to więcéj moją ambicyę, niż serce i nie omieszkałem pochwalić się z tym sukcesem przed kilkoma kolegami, rozumie się w największym sekrecie. Że jednak o kultywowaniu miłosnego stosunku najmniejszego nie miałem wyobrażenia, więc miłość ta pierwsza zostałaby może na długo w sferze głębokich spojrzeń i oddalonych westchnień, gdyby nie panna Hermenegilda, która mając już pewną praktykę i rutynę, posunęła naszą znajomość o krok daléj, przez wysłanie do mnie w obrózce swego Azorka, który był już ułożonym przez nią na takiego postillon d'amour, wonnego piżmem bileciku na różowym papierze. Szczęście to zastało mnie całkiem nieprzygotowanego ani w stylu, ani w ortografii, ani nawet w kaligrafii, a co najgłówniejsza — nie wiedziałem o czém pisać. Po wspólnéj naradzie z jednym z kolegów zadecydowaliśmy, że trzeba napisać — o włosy. Widywaliśmy bowiem nieraz w archiwach familijnych takie pamiątki miłosne i zdawało się nam, że posiadanie włosów jest pierwszym warunkiem miłości, istotną częścią romansu. Wystylizowaliśmy tedy we dwóch petycyę poetyczną „o jéj cudowne włosy”. Kolega, jako wprawniejszy w kaligrafii, wypisał to wszystko kaligraficznie z wykrętasami i różnemi ozdobnikami, popoprawiał ortografią i Azorek poniósł tę prośbę do stóp najdroższéj. Najdroższa nie drożyła się całkiem z włosami — miała ich na szczęście dosyć — i w parę dni za obróżką Azorka znalazłem zwitek rudych włosów w bibułce angielskiéj różową włóczką związanéj; a obok włosów list zaczynający się od słów: Najdroższy Alfredzie; to bowiem imię przybrałem, uważając Marka za zbyt pospolite i trywijalne do takich spraw romansowych.
Dopóki romans ograniczał się na listach, szło jako tako. Stare romanse wypożyczane u antykwaryuszów dostarczały nam treści i stylu; kolega kontrolował ortografiją i przepisywał na czysto; do tego jeszcze od czasu do czasu zrobiło się pannie fensterparadę w nowéj krawatce, świecących butach i wypomadowanych włosach — to zdawało mi się całkiem wystarczającém. Ale panna Hermenegilda, która Platona nie znała zapewne, a przynajmniéj nie podzielała jego teoryj o miłości, zapragnęła gwoli porozumienia się bliższego co do naszego afektu miłosnego widzieć się ze mną osobiście i w skutek tego jednego dnia odebrałem przez Azorka bilecik téj treści: „jutro o ósméj wieczorem — u nas — w sieni.“
Nie pamiętam, żeby mnie coś kiedy takiéj trwogi nabawiło, jak owo wezwanie na rendez-vous. Egzamin z greki zdawał mi się bagatelą wobec tego, boć na egzamin można się jeszcze jako tako przysposobić; są skrypta, podręczniki różne do tego; gdy tymczasem tu szło się z gołemi rękami, bez żadnego przygotowania. Nic łatwiejszego jak bąka strzelić i skompromitować się na całe życie. W tém krytyczném położeniu wezwałem znowu kolegę na konsilium, przewertowaliśmy wspólnie w romansach różne schadzki miłosne, wypisałem sobie nawet kilka frazesów, wyuczyłem się ich na pamięć, zrobiliśmy nawet małą próbę takiej schadzki, w czém kolega zastępował miejsce Hermenegildy, i po tych przygotowaniach zdawało mi się, że mogę już bez zblamowania się stanąć przed panią mego serca. Pokazało się potém, że mi się tylko zdawało, bo kiedy wieczorem znalazłem się sam na sam w ciemnéj sieni z przedmiotem moich afektów, pachnącym ziołowém mydłem i piżmem, straciłem całkiem głowę, wyuczone frazesy dały drapaka z wystraszonéj głowy, a te które zostały, nie mogły jakoś przecisnąć się przez gardło. Gniotłem tylko pomieszany chudą rękę Hermenegildy i wahałem się czy zacząć od „najdroższa“ czy téż od „pani“. Może w końcu byłbym zdecydował się coś powiedzieć, a przynajmniéj westchnąć bo i na to się przygotowałem, gdy Hermenegilda ni ztąd ni zowąd zapytała: pan z któréj klasy? Pytanie takie niepraktykowane w żadnym dotąd romansie, do reszty mnie zdekoncentrowało. Nie domyśliłem się wtedy, że pannie Hermenegildzie wiadomość o moich awansach szkolnych była koniecznie potrzebna do przybliżonego obrachowania dnia ślubu, i uważałem pytanie jako złośliwą przymówkę do mego wieku. Poczerwieniałem cały — zawstydzony i począłem w oburzeniu deklinować wyraz, „pani“ przez wszystkie przypadki — mówiąc: o pani!... panią... to jest pani — — gdy wtém szybkie kroki dały się słyszeć na schodach.
— Mama — szepnęła wystraszona Hermenegilda i szust! — przepadła w ciemnéj sieni na prawo. Ja niewiele myśląc dałem drapaka na lewo na podwórko i szukając dla siebie jakiego bezpiecznego schronienia, wlazłem w pierwszą lepszą komórkę, która mi się nadarzyła. Jak się późniéj przekonałem, był to chlewek. Nie było to wprawdzie bardzo poetyczne schronienie dla bohatera romansu, ale bezpieczne i wolałem zdecydować się na towarzystwo nierogacizny, niż narażać się na spotkanie z mamą, która była wcielonym ideałem herodów w spódnicy.
Po jakimś czasie pojawiła się Hermenegilda i poczęła cichym szeptem nawoływać mnie: Alfredzie, gdzie jesteś? Pomimo takiego czułego zaklęcia, nie mogłem się zdecydować zameldować się jej z miejsca mego schronienia. Dla marnotrawnego syna biblijnego było to jeszcze wcale znośne miejsce, ale dla amanta wyjście do ukochanéj z chlewu — było niepodobieństwem. To sprzeciwiało się najpierwszym pojęciom o miłości. Nakazałem więc sercu milczenie — i nie wyszedłem, a potém znalazłszy chwilę sposobną, drapnąłem za bramę i nie pokazałem się tam więcéj, nie mając ochoty narażać się powtórnie na chlewek, a może i coś więcéj. I przedmiot moich afektów stracił od tego czasu w moich oczach; spostrzegłem, czego przedtém wcale nie uważałem, że miała nos za czerwony i brzydkie zęby; w skutek tego odkrycia zacząłem coraz obojętniéj traktować ten stosunek. Napróżno Hermenegilda zaklinała mnie za pośrednictwem Azorka, abym przyszedł, — obiecywała, że się zabije z rozpaczy, potém groziła, że się zakocha w innym. Zezwalałem milczeniem na te rozpaczne projekta i zostałem z tego powodu w pamiętniku jej zapisany w regestr zwodzicieli z numerem porządkowym czterdzieści i cztery. Umyślnie rozpisałem się tak szeroko o téj studenckiéj miłości, aby czytelnik mógł mieć dokładne wyobrażenie o sposobie romansowania takich kochliwych panien w rodzaju Hermenegildy, które bez zastanowienia szafują skarbami swego serca. Wydają je drobnemi na wszystkie strony, stawiają je na przeróżne loteryje małżeńskie, spodziewając się wygrać i nadzieja ta nie opuszcza je aż do najpóźniejszéj starości. Znałem np. jedną, która w sześćdziesiątym jeszcze roku kładła pasyjanse i kabały na tę intencyą, sprawiła sobie nowy garnitur perełkowych ząbków i nigdy się nie pokazywała gościom bez kwiatka we włosach i różowych kokard przy sukni. Była jak owe niewiasty ewangieliczne, gotowa w każdéj chwili na przyjęcie oblubieńca; tylko oblubieniec niecnota nie zjawiał się i panieński wianek nienaruszony, niepożądany przez nikogo włożono jej do trumny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.