Agaj-Han (Krasiński, 1912)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Agaj-Han
Podtytuł Powieść historyczna
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Ciemno po tych kurytarzach, ciemno po tych lochach, któremi młode pacholę wiedzie niewiastę o poważnem licu; światło kagańca wrzącego w jego dłoni skacze do murów, zlatuje w dół i rozbija się; czasem też poigra z pajęczyną, lub wystąpi jak czerwona kresa między ciemnemi pasmami, a ciągle cień dwóch osób przesuwa się po ścianach, gnie się w dwoje na zakrętach, płaszczy się dalej, i zawsze postępuje czarny, olbrzymi; zawsze ten sam, bo ręce niewiasty pod płaszczem zakryte, bo ramiona pacholęcia równo się trzymają.
Jego twarz pochylona, jakby czuł, że uległ po walce, że zgnębionym zawsze. Jej oczy płoną, duma w dwójnasób jerzy się na czole: niktby i na chwilę nie zwątpił, że ona królową.
— Agaj-Hanie! azaż oddałeś list Uświackiemu Staroście? — Oddałem — głos odpowiedział zwątlony, jak zwykle bywają głosy po silnem wyruszeniu.
— Agaj-Hanie, iżaliż pewno czekają mnie u drzwi?
— Czekają. — To słowo jedno tylko, ale wymówione, jakby konającemi piersiami.
— Dobrze, wiedź nas waszmość dalej, a kiedy sprawisz się wiernie i dobrze, na naszej łasce polegaj.
Odwrócił się giermek i spojrzał na Carowę, wymawiając jej wzrokiem, że tak szydzi z niego. — Czyż nie dosyć, żeś podbiła mnie na służalca, żeś mnie dzieckiem swej woli uczyniła? O nie mów o łasce.
Pół uśmiechu zawisło jej nad ustami — i znakiem ręki, by szedł dalej oznajmiła.
Jak może najciszej ślizga po bruku, ażeby zbroja nie zachrzęściła, sztylet lub pałasz nie zadzwonił o zbroję, bo z zewnątrz dochodzą często głosy zaspanych strażników i hasło, które sobie odrzucają nawzajem; niekiedy w przelocie wstąpi po za mury i cichaczem zaszepta w uszy Marynie, wtedy lekkie znać wzruszenie, na jej twarzy, a na Agaj-Hanie inny to wywiera wpływ: podnosi trochę czoła, bo czuje, że w tej chwili jest jedynym jej obrońcą, i rozumie przeto, że ma wyższość nad nią.
Ale ona nie daje mu się ukrzepiać w zarozumiałości: jednem słowem, jednem skinieniem umie dumę jego na proch zetrzeć. Znać, iż tyle przewagi nabrała, iż on już nie zdoła przemawiać po dawnemu. Drżą mu ramiona i piersi jak członki zdeptanej gadziny, w której jeszcze pozostało dość życia na czołganie się wieczne, nie dość mocy na jeden podrzut, na jedno ukąszenie.
I wiódł ją z wiernością domowego zwierza przez rozmaite galerye i schody jemu tylko znajome. To nierozwiązaną tajemnicą, jakim sposobem zapoznał się z niemi, jakim trafem dostawał się do więzienia Maryny. Wtenczas, kiedy w mglistej szacie śpiewał o Kiafelu błoniach, coś wyższego przebijało w nim, niby godność strąconego książęcia, niby władza potężnego czarownika. Na chwilę w całej okazałości swoich^ marzeń łudził się nadzieją zwycięstwa; ale dziś wrócił do ubioru, do obyczaju giermka. Znać, że jego duszy zabrakło sił na zwalczenie tej, którą kochał, że z uniesieniem miłości rzucił się do przedsięwzięcia w którem spotkał się z nieużytą dumą. Ta go pokonała, a kiedy uczuł się pod wpływem wyższej siły, zamilkł w głębokim podziwie i posłuszeństwie: odtąd musiał dopełniać zlecenia pani, a dziś bez nadziei, bez pociechy, jedno wiedziony urokiem, któremu oprzeć się nie może, wyprowadza ją z niewoli; poniżony, osłabły, czasem jeszcze pozierający na nią, nie już jako rycerz lub kochanek, ale jako dziecię na pół przerażone, na pół zachwycone widokiem meteoru przelatującego o północy po nad domem ojca.
Wzbudziłby litość każdego, bo namiętność wyssała mu z twarzy barwę świeżości, bo w oczach źrenice podobne do tych iskier, co ścigają jedne za drugiemi w szarych popiołach, kiedy już węgle zczerniały pod niemi; kroki niepewne jak u pijanego, który nie tyle zaślepiony, by upadł i zasnął, ale tak słaby, że statecznie nogi postawić nie potrafi. Młodość i siła pożegnały jego ciało, został z mdłościami starca w piersiach, z wyrazem przerażenia na licu; stracił pychę, która żar pamiątek rozdmuchowała w nim, postaw mu teraz przed oczyma zwierciadło: Synu sułtański, dziedzicu równin Kiafelu, podnieś oczy, a on czoła nie podźwignie, i weń spojrzeć się nie ośmieli.
Stąpa ciągle przed Carową, iskry kagańca sypią mu się na rękę, on ich otrząsnąć nie raczy. Zaduch wilgoci i zgnilizny w około, tu i owdzie odrywają się od ścian wyziewy i ciągną nad głowami przechodzących jak fałdy całunu. One są zwiastunkami wiosny w tych lochach.
Giermek zstąpił w dół, a za nim pani, potem szli oboje płaszczyzną, a słychać w górze, jako dyszy woda w rowach, jako czasami zakipi rozgrzana od pleśni i w tysiąc bąbelków się rozpryśnie. Teraz znów wstępują wschodami. Dostali się do sieni z nieforemnych głazów. Tu już woń świeżego powietrza zalatuje, a brama dębowa okuta w rygle i trzema opatrzona zamkami.
Agaj-Han dopalającą się pochodnię utkwił w ziemię, a sam ukląkł przed Carową i załamując dłonie nic nie mówił, lecz żebrał milczeniem o litości trochę, o jedno słowo pociechy, by mu nie tak okropnem było oddać ją w ręce mołodców, dopełnić tak ogromnej z siebie ofiary, bo jeszcze teraz on z nią sam na sam. Za tą bramą ona poddanych spotka i już z wysoka nad nim panować będzie.
Ale Maryna stojąc na progu zbawienia, niczem odwlec go nie chciała.
— Gdzie klucz waszmość podziałeś? Rozkazujemy waszmości jak najrychlej się sprawiać, uwalniając jak na teraz od tych dowodów uszanowania.
Znalazł się na takowe słowa głos w piersiach młodzieńca; na kolanach czołgając się ku niej, zawołał: — Miłościwa pani, hospodarko moja, nie tłocz mnie tak niewdzięcznie ku ziemi; wspomnij na moje usługi. Dla ciebie strzałą przeleciałem od Kaługi aż pod wieże Moskwy. Dla ciebie ja książę, uginałem karku przed Rożyńskim i Sapiehą: oni tobie nie chcieli pomódz. Ja cię z więzienia wyprowadzam teraz.
— Nużysz mi umysł waszmość takowemi mowy; uzyskasz nagrodę, tylko otwórz prędzej.
Błyskawica nie ma skrzydeł dość żartkich na wyścignienie połysku, który zatlał oczy giermka i zagasł w jednejże chwili. To słowo nagroda całą duszę mu wzburzyło, ale po twarzy Maryny poznał, iż nie o tej, której żądał, napomina, więc wschodnim obyczajem, gwoli większemu uszanowaniu, ramiona założył na piersiach i schylił niżej głowę.
— Lata mi w pamięci, miłościwa Sułtanko, iż raz widziałem cię u biesiady, wśród bojarów, przy początku jesieni, wtedy, kiedy słońce wasze jest prawnukiem naszego, kiedy owady zasypiają naprzód udaną, potem prawdziwą śmiercią. Tego dnia z złotego stropu spadł na śnieg obrusu motyl przed puharem twoim, o Sułtanko moja. Raczyłaś go podjąć, on miał zwinięte skrzydła i skrzepłe ciało pozbawione blasku. Tyś, miłując się nad nim, do ust go przytuliła, oddechem obwiała, głosem nęciła, by ożył — powstań, powstań o motylu mój. Jemu się zdało, że piękne dni lata już z powrotem, że gdzieś dostał się do róży i do słowika; więc się obudził i trzepocąc skrzydełkami podlatywał na około, a tyś rzucała za nim dyamentami spojrzeń. Zważ sama, owadowi miłosierna, nad człowiekiem mieć nie chcesz litości: nie proszę o więcej jak o względy świadczone onej drobnej muszce.
— Waszmości w pamięci motyl, a z pamięci wypadło, żeśmy otoczeni wrogami, i że Igar Zarucki czeka na mnie za temi bramy, jakeś mi sam o tem przyniósł wiadomość w ostatnim liście.
Nagła zmiana nastąpiła w postawie Agaj-Hana, sama wydała się Carowa, i on uwierzył natychmiast; w szczęście trudniejsza wiara, ale w nieszczęście któż z synów ziemi zaraz nie uwierzy? A zatem Sahajdaczny uniki śmierci.
— Ha! pamiętam: raz tylko uderzyłem, za słabo, oszukali mnie, sam byłem posłem od niej do niego; chociażem jego nigdy nie widział: ale assawułów, mołodców, towarzyszów jego; nie wspomniałem nigdy o nim, i oni też nie wspomnieli i razu, ale on kierował wszystkiem!
Złość dziecka i zemsta szalona wschodniej gorącej duszy odbiła się na licach Agaj-Hana. Parsknął pianą z ust i kilka kropel krwi z nozdrzy mu bryzgnęło, porwał się z ziemi, ale nie mógł się prosto trzymać, to zgarbiony, to truchlejący, to o ścianę oparty, to nogę wysunie i założy na drugą; to znów ma przyklęknąć, to znów podrzutem odskoczy od bruku.
— Miałem cię w więzieniu, niewdzięczna, a szanowałem cię jakby matkę moją; nie mógłżem zbliżyć się i ręką ślizgać po twej sennej piersi, rozpiąć cichaczem zawoje szat twoich, a nasyciwszy wzrok, z zawrotem głowy rzucić się na ciebie. Budząc się, poczułabyś pierścienie potężnego węża okręconego w około kibici. Wgryzłbym się gwałtem w twe usta; oddechem przepaliłbym ci gardło, pocałunkami podziurawił lica, włosów twych gęstwinę zarzucił na siebie. Ha! co chwila cisnę cię mocniej. Zwyciężam. Tyś moja, tyś moja. Każda żyła twa bije w zgodzie z każdą żyłą moją, palce, co twarz mi kaleczyły, teraz już w obłąkaniu igrają z mojemi włosami. Ha! nie masz raju w niebie takiemu na ziemi!
A teraz gdzie wdzięczność, gdzie nagroda? — Sahajdaczny tam — perłę miałem ze skarbu Allaha i nieuważny puściłem ją w morze; przeklęty! O już nigdy, nigdy, nigdy, noc taka nie wróci!
I w jego oczach paliła się rozkosz wspomnień i chuć niewstrzymana; potem nastąpiło osłabienie — zamilkł i patrzy w około, jak ten co pamięć, rozum, nadzieję postradał i wyszedł na zwierzę.
— Nie — ty marzysz. Hej! do więzienia nazad.
I schylił się po kaganiec, chciał go podnieść, on już dopalający się, rozlał się strumieniem smoły po jego dłoni i gęstemi obsypał ją iskry.
Krzyknął z bólu nieszczęśliwy i padł na kolana i znów wyciągnął rękę czarną, spaloną, może sądził, iż łatwiej litości dostąpi. Węgle żarzą się na ziemi, przy nich znać jeszcze Marynę stojącą wśród cienia; jak duch więzień, srogi, nieubłagany, wskazała ku bramie w pełni majestatu swego. Do tego rozkazu pół uśmiechu dodała, jakby z miłosierdzia nad Agaj-Hanem. On poszedł zwolna ku drzwiom i klucz trzymając w lewej dłoni, prawą chowając pod kaftan, czekał na panią, od której uzyskał co żądał, bo w tej chwili nie miał sił już na żądanie więcej.
Carowa spiesznie, przy ostatnich iskrach pochodni, sama bramę otworzyła.
Księżyc za wiosennym obłokiem, lecz gotuje się do wejrzenia. Sosnowe krzaki tu i owdzie, z tyłu podnosi się opuszczona wieża i długi mur i rów głęboki z przepaskami to grubszego to cieńszego cienia. Dalej pali się Kaługa w nocy, rzadkiemi światłami; z przodu równina; a wszystko, co na równinie, to śpi w zmierzchu i tego rozeznać nie sposób; jużci tam drzewo podobno; jużci z boku to smugi śniegiem jeszcze przyprószone, owdzie zda się, że bór czernieje, owdzie marzy się przed oczyma dzwonnica klasztoru. Za pierwszem spojrzeniem taka postać okolicy; wlep oczy, a nic nie rozeznasz, zwątpisz o każdym szczególe: to nie drzewa, to nie klasztor; nie — to nie bór tam się rozciąga. Takie samo wrażenie sprawia na duszy sen, którego w połowie się zapomniało, a w drugiej połowie nie jasno się pamięta.
Agaj-Han ręką zdrową dobył kindżału i oddalił się w bok, gdzieś przepadł w rowie.
Z krzaków powstali męże, z najbliższego wyskoczył rycerz w zbroi i ledwo krok postąpił naprzód, już schylił głowę przed Maryną; aliści nie takiem przywitaniem tylko: znać, że pragnąłby ją pozdrowić; nie wiedzieć, co go wstrzymało, może towarzysze, którzy rzędem za nim stanęli.
Rozmawiał po cichu z nią; w poruszeniach jego przebija radość namiętna; ona, nie spuściła nic z głosu, ni z obyczaju pani; po chwili przywiedli mołodcy dwa konie; poddał jej ramię mąż, ona strzemię chwyta.
W tej chwili krzyk przeraźliwy, nieludzki, podobny mięszaninie z wilczych skowyczeń i nocnego ptasiego pisku, przeleciał powietrze; wnet po nim zawarczał kindżał i utkwił w pancerz męża, pełnią księżyca oblany. Znać, iż długą drogą znużony, głęboko wwiercić się nie zdołał. Sahajdaczny go bowiem strącił na ziemię ze zbroi, jakby pająka lub pszczołę, w milczeniu, z uśmiechem pogardy.
Nie odstępując zdumionej Carowej, gwizdnął na mołodców — oni się rozbiegli, ale nim doskoczą rowu, już bieży po smugach człowiek, który w cieniu murów się oddalił, i dopiero wyszedł na czyste, kiedy go już dognać niesposób, bo ich daleko ma za sobą, i co chwila susami ranionego jelenia jeszcze dalej osadza się od nich.
Więc jęli z powrotem do wodza, wódz wyskoczył na siodło. Uzdę Carowej obwiązał na około ramienia i puścił się z nią stepowym lotem.
Biegną, biegną, przy księżycu, wiosenną nocą, nie na pobitej drodze ni po gładkiej ścieżce, ale między parowy, doły i chrusty; czasami kłąb śniegu rozbiją podkowy, a on z dołu w górę lunie białym tumanem; czasami o głaz uderzą, a głaz ogniem się odgraża; szybę lodu trącą, a lód pęknie z trzaskiem, gdyby szklanna szyba; teraz przelatują łąkę, w młodą murawę grzęzną kopyta, a wilgoć kipi i smokcze pod spodem; dalej zgnieciona gałąź zaszeleści, kamyczki odskakując głucho zapadają w trawę. To znów szorują po roli, głębokie ślady po grzędach wydrażają, rozpłaszczone bryły spychają w bruzdy. Zaruckiemu i od biegu i od namiętności serce gwałtem bije. Marynie chłodne powietrze rumieniec po licach rozlało. Teraz obszar tych płaszczyzn jest jej więzieniem, księżyc wśród błękitów jej lampą. Rada i pełna otuchy, słowami drażni towarzysza, mówi mu o Kremlinie, o bitwach i sławie; a jemu tylko tego słuchać, bo za nie waży trudy, byleby dorwał się panowania i chwały, a przed śmiercią snu krótkiego w objęciach Maryny.
Do lasu wpadli, przesadzając zasieki z powikłanych krzewów. Ciemność i uroczystość boru dreszczem przejęła Marynę, * ale Sahajdaczny raduje się, że się dostał pod dęby i sosny, miło mu pomiędzy niemi, jakby w domu ojca. Lecą pod sklepieniem z liści, między któremi tu i owdzie czołga się promień księżyca, a wiatr szumi głosem tysiąców gałęzi, niezrozumiale, choć co chwila zda się, iż z tego zamętu pewniejsze wydobędą się tony, na które czeka przez długie godziny młodzieniec zakochany, lub pielgrzym dumający o Bogu, na które i chwili nie czekał Sahajdaczny, bo zrozumiał natychmiast tę mowę.
— To wiatr północny tak hasa, miłościwa pani, on na jutro napędzi chmury, więc gońmy co żywo do spławu i czajek, by pogodną jeszcze nocą odbyć żeglugę. I jedwabnym kańczugiem konia uderzył. Ten wyskoczy co tylko sił mu staje, a Maryny koń, porwany ramieniem męża, równie pędzi szybko. Znów na pole czyste się dobyli, powietrze zdaje się kipi około ich głów, tak głowami i piersią sieką powietrze; ogony ich z tyłu płyną jak ślad pienisty od rudla, kiedy statek pruje wodę wśród burzy; podkowy podnoszą się i zniżają bez ustanku, jak iskry, co raz błysną, znów zagasną i znowu zabłysną; one pędzą w zad, świat cały naprzeciw nich wali, a rozstępuje by przejście wolne im zostawić. Jeden księżyc tylko niewzruszony panuje nad niemi z wysoka, ależ i on czasami znudzi się pokojem, więc sam się zerwie i bieży ku chmurom, przerzuca się z jednej w drugą, swawoli jak znarowione dziecię, to znów poważniejszą postać przybiera, zasępia się wśród mgły i jakby w ciężkiem zadumaniu niknie coraz bardziej: wtedy posępno na świecie do koła.
A oni bieżą, czy chmury, czy jasność nad głową; wkrótce się rozwidni i wzrok podziewa się nie wiedzieć gdzie, tak jak promienie podziewały się przed chwilą. Ale cóż to zabłysło w oddali? zda się, gdyby kopuła cerkwi blachą obita.
— Miłościwa pani, to Pratwa, już na niej nikt nam nie zajrzy w oczy; bystrym nurtem oddzielim się od Kaługi, a jeśli w pogoń za nami do brzegu przybędą, my z czajek zaśmiejem się im w oczy, i życzyć będziemy dobrej nocy strzałami.
Ledwo domówił tych słów, ściągnął cugle i zatrzymał konia, przechylony, z głową i pół ciałem wiszącem od siodła, zdał się słuchać czegoś, potem zagwizdał na konia, ostrogą i kańczugiem popchnął w bieg i rzekł zimno, jak na męża dostatniego przystoi, kiedy godzina niebezpieczeństwa dobija nad głową: — To mściwe pachole pobudziło straż zamku i bojary tuż za nami w lesie.
— Nie słyszałam żadnego tententu, a jużem przywyknęła uchem do wszelkich głosów, i do tych, których lękać, i do tych, z których weselić się trzeba. Waszmość się pomyliłeś.
— Nie, miłościwa Carowo, nie, hoża Maryno, na pierzach wiatru przyleciały do mnie szelesty, które są gońcami tententów. Lecz, ażeby je schwycić, kiedy drobne cichaczem przelatują w około uszów, trza wprzódy przez całą młodość przysłuchiwać się nieprzyjacielskim podkowom. Dostaniem li się do rzeki, nim oni ukażą się z boru? Jeślim się nie oszukał na kupnie mojem w Krymie, tośmy bezpieczni, odparł spozierając z dumą kozacką na biegnące rumaki, ale, miłościwa Hospodarko, ostatnia to ich gonitwa. Dolecą rzeki, bo wiedzą, iż taka ma wola, wdzięczne za owies i napój, za bogaty rząd, którym zawsze ich grzbiet stroiłem i głowy. Dalej i kroku nie postąpią, rozciągną się na murawie. Na czajkach, miłościwa pani, spuściłem się Dnieprem i Wołgą i Dniestrem — Sułtan z Seraju mnie widział i klął mnie, żem mu tak wsie palił, rozwalał pałace. Na moskiewskiej wojnie wzrosłem za króla Stefana i pięć ran w upominek od niej noszę na piersi. W Niemczech z rycerzami posągami z żelaza rwałem się za pasy, więcem napatrzył się dosyć mordu; nad człowiekiem nigdy łzy nie nie wylałem na polu bitwy, a to konie, że zdechną, to mnie boli. Sam ich chodowałem, uczyłem napaści, odwrotu, ucieczki, w dzień i w nocy latałem na nich po stepach, one były mojemi orlemi skrzydłami.
Tententy się odezwały, Marynie mowę przecięły, ale też już nie daleko. Jeszcze staj kilka, i zatoka wylanej Pratwy tuż przed nimi. Już rozeznać mogą jej nadbrzeża.
Rzeka na wiosnę wystąpiła z brzegów i łoże swoje rozprzestrzenia jeziorami; nie dojrzeć przeciwnych nadbrzeżów, tylko tu i owdzie z łona wód wystaje krzak, drzewo, głaz, język żwiru, który nie dał się pochłonąć, smug, co wysoką trawą jeszcze na świat wyziera; to wszystko mgłą obwiane, cieniem lasów po tej stronie rosnących kratkowane, wydaje się błędnym archipelagiem. Pośrodku słychać szum, ale nie dojrzeć nurtów pędzącego koryta, które bieży jak zwykle, gnuśniejąc tylko po bokach, kędy się pomknęło za swoje granice.
W zatoce, u której stanął hetman z Carową, księżyc w pełni się przeglądając srebrnym ogonem udaje kometę, a że gęstwiny nie ma w tem miejscu, swobodnie rozsyła promienie, które pośród koła z wyziewów wszerz i wzdłuż oświecają wody; na nich stoją łódki, każda na wyspie własnego cienia, niewzruszona, z śpiącemi wiosłami, z łańcuchem od kotwicy spuszczonym w dół.
Było coś fantastycznego w tym widoku przypominającym morze we śnie widziane, w flocie milczącej, bez żywego ducha, tententach grzmiących coraz bardziej, w larwach biegnących od lasu na rozhuźdanych rumakach.
Jeźdźcy i konie czarne, czasem tylko broń zamignie, jak śniady płomień, co wśród nocy krząta się po mogile; podnieś oczy w górę, a księżyc jasny, okazały, wyda ci się mało co mniej od słońca — spuść je w dół, a równina i topiele i drzewa mięszają się z sobą, nie rozpoznasz, gdzie się wody kończą, a piasku początek, gdzie krzaki przepadają, a czyste zaczyna się pole; jak gdyby gwiazda nocy była marą, na którą spojrzeć pięknie dopóki w niebiesiech, ale z której mało pociechy na ziemi.
Zarucki gwizdnął jak strzelec na sokoła w chmurach, wnet z każdej łódki podniosły się dwie postacie, w milczeniu porwały za wiosła, a że biją niemi o wodę, to nie przerwało milczenia, bo tak cicho fale odpychają, że ni ciosu wiosła, ni jęku fali odpływającej nie słychać. Snują się statki ku brzegowi, srebrnemi kręgami się obtaczając, ruszając wiosłami, jak orzeł skrzydłami, kiedy zawiśnie w powietrzu, a miesiąc, który patrzy na nich z pod toni, ciągle odsądzą się od nich, jak nurek od łódki strzelca na stawie.
Pierwsza czajka wodza dotknęła się lądu, wszystkie inne długim rzędem w poprzek zatoki stanęły, na każdej powstają maszty z rozczochranemi linami; w mgnieniu oka lekkie żagle zadrgnęły, bujając w powietrzu na wyścigi z wyziewami nadbrzeżów, a bojarzy goniący w oddali, dziwią się owej mgle wznoszącej się tak nagle ze środka jeziora.
Zarucki podał ramię Marynie, by pomódz wstępującej na statek, potem miał sam wskoczyć, bo już i była pora ktemu. Kiedy odwrócił się z nienacka i dobył czerkaskiego tasaka, konie podług przepowiedni wodza leżały na zwirze, zdyszane, opruszone pianą jakoby śniegiem, robiąc bokami, tarzając się czasem w swojej niemocy, z żalem krwiste rozszerzając oczy za łódkami i odchodzącym panem: on spojrzał na nich, jak dziki spoziera na przyjaciela rannego, by ostatnią wyświadczyć przysługę — dobiciem.
— Ukrócę wam męki, niewoli oszczędzę i tobie, moja Giemzo, i tobie, Istambule mój — rzekł głosem stłumionym od wzruszenia, i nachylił się nad Giemzą, pchnął raz tylko, nachylił się nad Istambułem, gardło poderżnął, a wyrwawszy garść włosów z grzyw obu, na kołpaku zawiesił.
— Wy mi to nie dziś, ni jutro, ale odpłacicie kiedyś — zawołał do nadbiegających żołnierzy, sam jednym skokiem od ciał koni odrzucił się w czajkę i kazał mołodcom gnać śpiesznie za łódką Carowej, która odpłynąwszy na czele innych, zbliżała się już do koryta Pratwy. Cały brzeg czernieje od jeźdźców^ wrzeszczących za Maryną i Hetmanem. Księżyc za nimi wiszący na niebie, ciska ich długie cienie na przestrzeń zatoki, które to zwężając się, to rozszerzając, garną się za uchodzącym statkiem, w środku którego stoi Zarucki. Podjął burkę i zarzucił na piersi, w jej szorstkich kudłach mięknie żelazo strzał rzucanych z brzegu, a on szydząc z nich potrząsa ręką na znak pogardy. Kilku próbowało puścić wpław konie, ale uwięźli w mule, więc nazad pierzchają. Jeden tylko wyprzedził wszystkich, niemiłosiernie kalecząc rumaka zmusił go do przejścia brodu, a kiedy dna nie stało, po szalonemu odważył się płynąć, wprost ku łódce Hetmana, puściwszy cugle, jedną ręką tylko ważąc włócznię, drugiej ręki z pod szaty nie wyjmując wcale.
Już minął cienie od hufców, wypłynął na czyste, gdzie księżyc twarz mu całkiem objaśnia. Usta ścięte, jakby zęby, raz zgrzytnąwszy, uż rozprzęgać się nie mogły i zmartwiały w tem zgrzytnieniu.
Rysy boleścią stargane — hełm, twarz i piersi wystają nad wodą, reszta zanurzona, ale po ruchu piersi znać, że nogami wciąż bodzie rumaka, który głowę niesie jak może najwyżej, parska z rozpaczy wśród mroźnej topieli, tracąc la mocy i na krwi co chwila; już krew wypływa na wierzch w bąbelkach, znać jeździec szeroko rozpruł nieszczęsnemu boki.
Ale mołodcy odsunęli się daleko, nie ma nadziei ich dognania, więc Agaj-Han odkręci się nazad, i szląc wściekłym wzrokiem za łódkami, malejącemi wśród wyziewów nad korytem Pratwy, zaczyna wracać do brzegu.
Lecz koń mu już nie służy, ledwo że rusza jeszcze nogami bezsilnemi na odparcie dość wody, by posunąć się naprzód. Stoi na miejscu, nie idzie w głąb zaraz bo pracuje jeszcze, ale ktokolwiek nań patrzy, nie wątpi, że już po nim. Kilka minut trwała ta walka, wreszcie on spuścił głowę, wciągnął ostatnim oddechem pełno wody z nozdrza i poszedł na dno. Młodzieniec splątany w strzemionach i cuglach zniknął również, a krzyk przerażenia, który bez dołożenia się ludzi w takowych chwilach z piersi im wylatuje, tak, że sami zdumiewają się, przysłuchując się jego dalekim echom, rozległ się po brzegu.
Nieco dalej od miejsca, gdzie koń i jeździec zapadli, zamąci się woda, głowa pluśnie na wierzch, jedną tylko ręką fale rozcina i sunie przed głową. Nikt z patrzących nie wierzy, by Tatarskie pacholę zdołało do brzegu się dostać. Ciekawie wyszczerzając oczy, patrzą pilnie tak jak w innych krajach lud patrzy na aktora, grającego w okropnej sztuce.
On szczęściem pozbył się szyszaku, włosy zroszone połyskują w promieniach miesiąca, twarz jego do trupiej podobna, wszystkie mdłości konania na niej się odbijają; pasuje się rozpacznie w czystej srebrnej wodzie, która go otacza do koła, w której głębi księżyc się złoci, ozdoba grobu zgotowanego na dnie, ale on w tej chwili na nic już nie zważa. Jeszcze zostało się drżenie zazdrości w piersiach, lecz zapchnięte w głąb, bo dreszcz śmierci wziął górę, instynkt życia jedyną stał się namiętnością, pełną energii, wzywającą każden muszkuł, każdą żyłę do działania, rządzącą siłami ciała, tak jak miłość rządzi myślami mózgu; ostatnią zbawicielką w godzinie niebezpieczeństwa, kiedy rozum nieprzytomny sobie ustępuje z własnego tronu, z głowy człowieka. Coraz prędzej, coraz mocniej, potem coraz wolniej, coraz słabiej darł się ku brzegowi. Z początku przebiegały mu na licach konwulsyjne boleści, teraz już tylko omdlenie, a czasem jeszcze podrzut życia wyskoczy na nich. Głowa chyli się pociągnięta ciężarem namokłych włosów. Drugą rękę dobył, ale ta bezsilna błąka się po wodzie w tę i ową stronę, jak sucha gałąź na nurtach potoku. Już dwa razy fala pokryła mu czoło, dwa razy podźwignął się ostatkiem sił, a dziwno wszystkim obecnym, że tyle ich w tem wysmukłem ciele.
To nurzając się, to podskakując jak raniona ryba, jeszcze upłynął kilka kroków.
Już nie daleko do lądu, powiązali rzemienie od siodeł, od kołczanów — rzucili mu na czas właśnie, bo zaledwo uchwycił się zębami i dłonią, aliści zemdlał zupełnie; ale choć bez zmysłów, trzymał się sznura, jak trup trzyma się trupa, z którym walcząc, razem upadł na wieki — i tak dociągnął się aż do brzegu między towarzyszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.