Ad astra/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski
Tytuł Ad astra
Podtytuł Dwugłos
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
Krasowce.

Czytając dzieło twoje, miałam takie uczucie, jakby mię łódź, z żaglem na wichry rozpiętym, niosła po morzu bezmiernem, z grzbietu na grzbiet fal spienionych, które pędzą ku niewidzialnym brzegom, gdy spodem i górą rozwiewają się otchłanie. Kiedy zamknęłam książkę i oczy utkwiłam w wydrukowane na okładce zgłoski twego imienia, zdawało mi się, że oślepłam i że już nigdy na świat spoglądać nie będę inaczej, jak tylko twojemi oczyma. Olśnił mię niewymowny obszar roztoczonego przez ciebie obrazu i pałający żar twego słowa. Wzroku pozbawioną skrzydło geniuszu twego porwało mię z malutkiej ziemi i, pomiędzy powieki wstawiwszy twoje źrenice, niosło po nieskończoności światów i wymiarów, aż do tej ostatniej ich «konkomitencyi», do tego centrum «wszystkich emanacyi bytu», które u ciebie zwie się «x kreatorycznem», a w mowie przodków moich nosi imię Boga. Tu cofnęłam się w głąb swej duszy, usiłowałam przejrzeć i ze skupieniem wszystkich sił swego jestestwa...
Ale muszę dziś mówić spokojnie. Spokój jest pięknością, mawiali starożytni Grecy. Spokój jest koniecznością dla tych, którzy kroczą brzegami otchłani. Muszę dziś mówić do ciebie spokojnie i — długo.
Muszę powiedzieć ci najpierw, że do zrozumienia dzieła twego byłam przygotowana dobrze. Jestem dzieckiem narodu i tej jego społecznej sfery, po których liczne pokolenia przesuwały pługi umysłowej kultury, więc od niemowlęctwa prawie tradycye, zwyczaje, potrzeby rozkazywały mi uczyć się i myśleć. Umysł mój, z natury ciekawy i czynny, nie tylko poddawał się chętnie tym rozkazom, lecz jeszcze po wielekroć je prześcigał, a osamotnienie, na które wypadki publiczne, nieszczęścia rodzinne i własny mój wybór skazały młodość moją, uczyniły mi zdrój wiedzy, więcej i wyłączniej niż dla innych, drogocennym i ponętnym. Z powodu uczuć i zasad pewnego rzędu usunąwszy się od świetnych i wesołych towarzystw, ze wszech względów naoścież przede mną otwartych, zamknęłam się w dość szerokiem kole zajęć i czynności, ale także i w licznem gronie duchów wielkich, które powoływałam do rozmowy z sobą w senne dnie słot jesiennych, w palące momenty wielkich smutków, w długie noce wspomnień, żalów i rozmyślań. Nie sami poeci grono to składali, lecz także i ci, którzy ze szkiełkiem przy oku ścigają wieczną robotę natury na rozmaitych jej drogach, a nadewszystko ci, którzy przez drobnowidz bystrych rozumów rozkładają na pierwiastki losy narodów, aby je potem układać w koordynacye pojęć i poglądów dziejowych i filozoficznych. Jakkolwiek ty, kuzynie, wagę, niewielką przywiązywać musisz do studyów nad tą drobiną, którą, fizycznie biorąc, wobec wszechbytu jest ludzkość, to jednak przyznasz może, iż gimnastykując i mnóstwem świateł napełniając umysł, czynią go te studya sposobnym do zrozumienia i przyswojenia sobie myśli i wiadomości, chociażby wcale mu dotąd nieznanych. Lecz wcale nieznanymi nie były mi i te horyzonty, które rozwijasz w dziele swojem, tylko że nigdy nie widziałam, aby rozwijały się z tak rozległą wytrzymałością myśli, z tak żywiołową niejako śmiałością i potęgą słowa. Nigdy też sama nie zatrzymywałam wzroku na tych bezgranicznych horyzontach z takiem jak teraz wytrwaniem i natężeniem uwagi, z taką siłą umysłowej żądzy doścignięcia razem z tobą ostatnich kresów ludzkiego poznania. Widzisz więc, że chociaż dotąd skrzydła ducha mego opierałam na przeciwległej półkuli abstrakcyjnego świata, ta, nad którą twój duch siłą wiedzy, logiki i wyobraźni zapanował, nie była zrozumieniu memu niedostępną. Z winem wiedzy oswojoną jestem, tylko że to, któreś ty mi podał, posiada woń i tęgość przedtem ni nieznaną.
A druga rzecz taka, że do zrozumienia myśli twoich w pewnym przynajmniej stopniu uzdolniona, miałam w sobie, pod zasiew ich krytyk i negacyi, grunt również przygotowany. To wydaje się dziwnem, bardzo przeciwnem wszystkim składnikom jestestwa mojego, wszystkiemu, czem dotąd żywiłam się i dlaczego żyłam, a jednak jest prawdziwem. Gdybyż to duch ludzki był płótnem tkanem na jednych zawsze krosnach, w izbie szczelnie zamkniętej przed prądami wolnego powietrza, które krzyżują i rwą nici wątków! Bywają wprawdzie takie: la foi du bùcheron, to taka nitka z grubej kądzieli osnuta na jedne wiecznie wrzeciono, wśród ścian ciemnawych i ciasnych. Nieraz już dawniej, nieraz gdy nieprzeliczone bóle i plamy świata brały mi serce wkoło ostrych noży, gorzko myślałam: o! czemuż nie urodziłam się w chacie węglarza! Urodziłam się w domu, którego liczne okna szeroko poroztwierane były na wszystkie widoki i podmuchy świata, a co przez nie widziałam i na co patrzę jeszcze, od tego, przypuszczam, że twoje nawet oczy, zataczające po rozłogach wszechbytu kręgi tak bezgranicznie śmiałe, odwróciłyby się z powieką spuszczoną na rozemdlone źrenice. Wzrok mój, z natury nie tępy, zaostrzyły światła umysłowe, a więcej jeszcze uczucia, bo w sferze spostrzegania arcyszlifierzem promieni wzrokowych jest uczucie. Nie mogły tedy pozostać mi tajnemi szpetoty i krzywizny świata, ani skryć się przede mną zakrwawione i łzami zalane perypetye i pathosy jego tragedyi. Tyś tych tragedyi nie ścigał spojrzeniem przerażonem, nie oblewał żałością i gniewem, nie okrążał zadziwioną myślą, zamknięty w świątyni wielkiej wiedzy i jej dumnemi ścianami broniony od najścia poczwar okrutnych, fal zmiennych i cieni znikomych. Pod tym względem wiedza moja przenosi twoją, i powiem ci, że wszystko to jest olbrzymim kłębem zagadek, niepokojących każdego, kto nie urodził się w chacie węglarza, niepokojących często do męki, czasem do choroby ducha i ciała. Po co? Za co? Dlaczego? Więc co? Więc... jeżeli... Skargi i pytania tak stare jak Hiobowy barłóg, lecz które nigdy na ustach ludzkości nie milkły zupełnie, a przeciągają przez wszystkie duchy oświecone i gorące, i nigdy nie przeciągają bez śladu. Gdy ratunkową wiarą jakąś lub królującem uczuciem odepchnięte zasuną się w zapomnienie, zostaje po nich blizna, która przy pewnych dotknięciach ożywa raną i znowu mówi lub krzyczy ich głosem, ich bólem, ich gwałtem...
Jeżli zechcesz przypomnieć sobie, com ci mówiła nieraz o całokształcie swych myśli i wierzeń, to się przekonasz, żem nigdy nie oddawała olbrzymiego kosmosu na usługi malutkiej ziemi, anim na tronie wszechbytu i wszechstworzenia nie umieszczała ułomnej istoty człowieczej, której wartość i zadanie całe, jak mniemałam, polegają na wspinaniu się z wytężeniem sił ku wyższemu stopniowi niezmiernej drabiny. Przed memi, tak jak przed twemi oczyma rozciągał się w przestrzeni bezkreśnej niepojęty łańcuch ustrojów i bytów, którego nasz świat, wraz z nami, ludźmi, jest jedną zgłoską w dziele i jedną z linii w planie...
Tu rozległ się zgrzyt, od którego na krysztale myśli mojej powstała rysa pęknięcia. Twoje «x kreatoryczne» za łańcuchami światów skryte i niczem o sobie znać nie dające, abstrakcya oddalona, zimna, niema i głucha, której sama jedna myśl tylko drżącym rąbkiem dotknąć może, aby wnet znowu utracić z nią wszelką spójnię, a całej połowie bytu naszego, którą jest uczucie, ani odrobiny z niej nie dać na pokarm... to rozłamanie się gruntu pod stopami w otchłań... Więc odwrócić oczy od otchłani! Gdybyż można! Ale, nie można. Pociąga je ona i wciąga, jak gardziel węża wciąga ptaszę zahypnotyzowane fosforycznym blaskiem jego oczu.
Rzecz dziwna! Nie po raz pierwszy przecież spotkałam się z negacyą tego, co mi było pancerzem dla piersi, opoką dla stóp, łodzią ratunkową śród gorzkich odmętó życia. Wszakże czas nasz, aż do rdzenia, przenikają powątpiewania i przeczenia, a ja, dziecko jego, nie pustelnica i nie zakonnica, słyszę szmery i szumy wszystkich jego prądów. Nie jeden z nich otarł się o mnie z blizka, porywał i nie porwał, a jeżeli dotknął, to zlekka i na krótko. Dlaczegóż myśl i słowa twoje dokazały tego, czego żadne inne dokazać nie mogły? Znowu zagadka, może pokrewna tej, która objawia się w pewnych organizacyach wyjątkowych, wywierających na organizacye inne, często z odległości znacznych, potężną i tajemniczą siłę suggestyi? Może wielowładność słów twych polega na ich piękności, o którą nie ubiegasz się najpewniej, o której nawet nie wiesz może, lecz która nieświadomą dla ciebie samego robotą rylca, pędzla i tonu, hypnotyzuje wsłuchaną w nie duszę. Nieświadomie dla ciebie samego, na ścisłe wywody rozumu i wiedzy, ze spodów twego jestestwa wystrzeliwają akcenty słowicze i biją o nie szerokiemi skrzydłami orły fantazyi.
W tem też, pomimo rozbieżności mnóstwa, tkwi zbieżność jestestw naszych i przyczyna, dla której głosy nasze po przypadkowem spotkaniu splotły się w dwugłos, przez zgrzyty i błyskawice wzbijający się ad astra!
Jak ty cudownie marzysz, przypuszczając, że «przez nasz świat ziemski przejawia się może nieszczęsny Lucyfer, w pył ludzki rozbity, a dopiero w przyszłości światów zdolny do odrodzenia». Jam roiła nieraz, że ziemia nasza to siedlisko olbrzyma Zła, a zadaniem ludzkości jest walka z nim długa, krwawa, u której zwycięskiego końca, nad powalonym wrogiem bożego dzieła, ludzkość odrodzona stanie olbrzymem Dobra!
Ale, jeżeli, jak utrzymujesz, w najoddaleńszej głębi przepastnych rozłogów wszechbytu, zasłonięte przed nami nieprzebitą tkaniną ze słońc i gwiazd, istnieje tylko jakieś x niewiadome, w absolutnem osamotnieniu swem obce i ponure, w niezłomności raz na wszystkie wieki wydanych rozkazów okrutne, od tworów swych nie żądające niczego i żadną nicią współdziałania i współmiłości z nimi niezłączone, a z ich narodzin i śmierci, mąk i rozkoszy, szukań i błądzeń, ze wszystkich duchów i ze wszystkich bytów, czyniące przedziwne theatrum, którego samo jedno jest autorem i zarazem widzem; to jakież odrodzenia i jakież olbrzymy? Jakie zło i jakie dobro? Masz słuszność. To logiczne. Gdy niema woli wyższej, niema też i sprzeciwiania się jej, ani służenia, gdy niema zadania i celu, niema też i winy ani zasługi, wzrastania i malenia, doskonalenia ani upadlania, żadnego odrodzenia... nic! nic! oprócz gotowania mniej lub więcej wykwintnej strawy, dla mniej lub więcej kształtnie ulepionych prochów! Tak jest; ale co ja teraz zrobię z bólem, nie tylko swoim, lecz i tym, który naokół mnie, jak morze? Po co on? Czy mnie do niego nic? Obłędny wir metamorfozy! Wszystko pod zmienionem światłem przemienia postać i naturę. Słychać stukanie młotów, rozłamujących góry, aby zrównały się z nizinami. W konchach serc z jękiem pękają perły. Ideały kładą się do trumien. Po trumnach szemrze deszcz łez... To czasy płaczą, te które przeszły, nad tymi, które przyjdą...
Muszę umilknąć na chwilę, zastanowić się, pomyśleć. Trzeba przecież mówić spokojnie...

............

Ja, kuzynie, potężnego dzieła twego rozbierać nie zamierzam, ani polemizować, czy katechizować. Gdzieżbym mogła! Ani umiem, ani chcę. Tylko odsłaniam przed tobą obłędne krążenie po mózgu myśli swoich i tajemnicę nierównych, rozdzwonionych uderzeń serca. Mówię do ciebie, jakbym mówiła do brata — ach, do tego, którzy zgorzał na stosie, wzniesionym może przez omyłkę! Zrozumiej, zrozumiej, ile śmiertelnych przerażeń mieści się w tej jednej, tylko w tej jednej myśli, że jego kwitnące życie połknęła — ułuda! Bądź dobrym, słuchaj cierpliwie...
Duży dom mój, osiadły przez ciszę sieroctwa, nie jest przecież wykutą w skale Thebaidy jaskinią pustelniczą. Widuję ludzi i nie samych tylko Budników. Węzły pokrewieństwa i współdziałania łączą mię z ludźmi i sprowadzają dość częste spotkania. Ale ty wiesz, że samotność nie jest jednoznacznikiem bezludzia i że tam tylko jej niema, gdzie jest przyjaźń myśli i zaufanie serc. A gdybyś mię zapytał, czy znam dusze nie samotne, odpowiedziałabym: wątpię, chyba te, które w rozwoju swym nie przebyły jeszcze stopnia zaczątkowości. Inne, dojrzalsze i uwykwintnione, w kajdanach nieufności i oziębłości cofają się wzajem przed sobą, zmrażane byle kropelką chłodu, zrażane draśnięciem najlżejszem, i gdy usta mówią, one milczą, ironicznie uśmiechając się nad robotą ust, marną dla głowy i płonną dla serca. A przecież nie zagasają nigdy, nie kończą się nigdy tęsknoty dla słodkich lepów i silnych spoideł, któreby mogły różność dusz w jedność przekształcać. Może są one pierwszymi pobłyskami tej ery naszego świata, w której, jak przypuszczasz: «jednostki dziś odrębne, a pociągane ku sobie przez miłość, lub roztrącane przez nienawiść, zleją się w duszę rozpryśniętego na iskry anioła, o tyle wyższą od dusz naszych, o ile my wyżsi jesteśmy od jestestwa unoszonej powietrzem monady». Jakkolwiek bądź, ci z pomiędzy nas, których rozkwitłe albo i wybujałe myśli i uczucia dziś już czynią podobnymi do iskier anielskich, rozsianych pośród monad, muszą być łupem samotności, tej samotności, która nie jest jednoznacznikiem bezludzia.
Co do mnie, nie znam tych szarych godzin o zapadającym zmroku, w których u okien zawieszonych purpurą zorzy szemrzą rozmowy poufne, długie; ani wspólnych z innemi źrenicami wejrzeń ku wschodzącym na nocne niebo gwiazdom; ani wspólnego słuchania szelestów, z jakimi jesień roznosi więdnące liście po cienistych drogach; ani przybliżania się głów, pochylonych nad skarbnicą wiedzy, ani łączenia się dłoni w cierpieniu, czy trwodze. Jeżeli czyjekolwiek czoło razem z mojem kłoni się ku dołowi, to tylko nad rozlanemi po obszarach rodzinnej ziemi czarnemi wodami nieszczęścia; jeżeli palce moje czemkolwiek łamią się z innemi, to tylko stężałym i do skruszenia trudnym kirem żałoby.
Lecz jak świat jest szeroki i długi, niema na nim nikogo, ktoby chciał choć przez moment pogrążyć wzrok w toni mojego nieszczęścia, albo przynieść do przełamania się ze mną różowy opłatek radości. Niema też nikogo, czyjejbym troski serdecznej mogła, a nadewszystko chciała, ginąc, zawołać na pomoc. Jestże to więc dziwnem, że mówię do ciebie i teraz zwłaszcza nie mogę przestać mówić?...
Czuję potrzebę zapytywania. Gdyby długim szeregiem stanęły przede mną wieki, przez świat nasz przeżyte, od jednego do drugiego szłabym, błagając, aby każdy pokazał mi ten okruch prawdy, który z ciężkim mozołem wywojował u ziemi i nieba. Gdyby objawił się na globie naszym Mistrz z naturą nad nędze ludzkie wyższą, przez rzeki i góry szłabym ku niemu, aby jak ewangieliczna Marya włosami swymi zamieść przed nim ziemię i zapytywać — i zapytywać...
Zrozumiałam to, co mówisz o monadach i o kometowych miotłach, «które mkną niewolniczo torem, przez wyższe prawidło nakreślonym» i że prawidło to stanowi o przeznaczeniu chaotycznych żarów, z których wykrystalizować się mają różyce nowych globów». Zrozumiałam, ale jeszcze — nie dość rozumiem. Życie staje naprzeciw teoryi i muszę je godzić.
Był w życiu mojem moment, w którym oplątywały mię więzy z kwiatów czarownych uwite, a wszystko, cokolwiek jest w człowieku samozachowawczem uczuciem miłości dla samego siebie, lejąc mi w serce strumienie upojeń, wołało o szczęście. Jednak podniosłam się, wyprostowałam i pozostałam sama jedna, pod złotemi oczyma gwiazd, których światłości nie chciałam zamienić na upajające wonie i aksamitne purpury czarownych kwiatów. Nie chciałam? Mniemałam wówczas, że nie chciałam i że to Psyche moja przecięła łańcuchy, czyniąc pomiędzy ideałem a szczęściem wybór dobrowolny.
Czegom ja zresztą wówczas nie mniemała! Bo i to myślałam sobie, że z olbrzymem zła, na ziemi tej osiedlonym, zwycięski bój stoczywszy, o atom czasu przybliżyłam moment, w którym ludzkość stanie się olbrzymem dobra; i to jeszcze, że ten akt dobrej woli był aż do ran wierną służną ideałom... A potem... Gdy przeminęło pierwsze wstrząśnienie, które następuje po opadnięciu z piersi kwiecistych więzów, uczułam, że nie utraciłam szczęścia, lecz tylko zamieniłam je na inne...
Czyś kiedykolwiek przyglądał się czarnym perłom? Wyglądają one tak, jak gdyby napełniające je blaski tęczowe przewijały się przez czarną krepę, a rzadkie są i mają cenę bajeczną. Otóż w życiu bywają szczęścia podobne czarnym perłom, głębokie tęcze swe nurzające w cieniach, i ja taką perłę trzymałam wówczas w ręku, a przyglądając się jej blaskom przyćmionym, zaświatowym, myślałam, żem kupiła ją za niezmierną cenę aktu woli, która rozcięła więzy i rozdarła serce. Czy będziesz dziwił się temu, jeżeli teraz postępek ten swój oglądam ciekawie, jakby rzecz nową i nie swoją? Istotnie, nie był moim. Był koniecznością, od której uchylić się nie mogłam. Jednak, zarazem, mogłam. Wystarczało jednego, potwierdzającego skinienia...
Pracowało w tym postępku, niezależnie od woli mojej, męstwo dziada mego i ofiarnictwo ojca, gdy aż do kresu dokonywał całopalenia, zamierzonego tylko przez Abrahama na górze Moria. Lecz i oni również, uwodzeni byli przez mary, złudy, sny... Oni i ja mówiliśmy: współczucie, obowiązek, sprawiedliwość, cnota, a było to niczem innem, jak tylko pracującym w nas instynktem samozachowawczym gatunku, czy, mówiąc ściślej, części gatunku, plemienia.
Zrozumiałam. Myśl twoja uczepiła się mego jestestwa i odstać od niego nie chce; co więcej, ja sama z uporem niepojętym wpatruję się w nurty twego słowa, w sieć twych wywodów... Czy będziesz dziwił się, że nad nurtami tymi stoję bezradna, osłupiała, niewiedząca co czynić, zbita z drogi? Mówię ci o tem bez trwogi o ciebie. Dla autora książki — to tryumf, a dla człowieka — nic wcale. Cóż ciebie, który obracasz ogromami brył niebieskich i nieskończoności mnożysz przez nieskończoność, obchodzić może jedna daleka gwiazdka, spadająca z wysokich niebios w ciemnicę nocy?
Jednak i to jeszcze wyznać przed tobą muszę, że, pomimo wszystko, nie mogę pozbyć się myśli, czy przypuszczenia, że gdybym znowu zdołała wydać z siebie tę energię, która trudnego czynu dopełnia, znowu też uczułabym w sobie swoją Psychę, z rycerską lancą w dłoni. Ogromnie trudno jest wyzbywać się tego, z czego zakładaliśmy długo fundament całej budowy życia. Więc też jeszcze i ta myśl przychodzi mi do głowy, że kto wie? może upadek wiary w wolną wolę postępuje równolegle z upadaniem zdolności do trudnych czynów? Może i ja teraz sile słowa twego oddaję wiarę w jej istnienie dlatego, że nie mogę wymódz na sobie takiego natężenia woli, z któregoby wydobyć się mogła jej emanacya — czyn? Na te pytania jednak nie proszę, abyś mi odpowiadał, bo, rzecz prosta, że uznasz je za błahe, za niższe od swego rozumu i przez niego stworzonych wniosków. Zresztą, dopóki zostaję w okowach i nie zdobywam się na siłę do ich rozkucia, nawet twoje słowa, gdyby w tym kierunku możliwemi były, nie zdołałyby mię utwierdzić na nowo w zachwianej wierze.
Lecz oto na jakie pytanie proszę cię o odpowiedź. Jest ono palącem i niecierpliwem.
Dlaczego nie jesteś szczęśliwy? Ty, który wiesz wszystko, dociekłeś wszystkiego, myśl nieznającą przerwy ani trwogi zarzuciłeś aż za słońca, który dostrzegasz spoidła, łączące we wszechświecie ogniwa wszechbytu, znasz tajemnice wszystkich narodzin i śmierci, trzymasz rozumiejące oko na całem przestworzu wiekuistych robót natury, jej składów i rozkładów — dlaczego nie jesteś szczęśliwy? Wszak Bóg twój nie rozkazuje ci nic i niczego nie zabrania, a na swym instynkcie samozachowawczej miłości własnej nie nosisz pęt obowiązku. I z tymi, którzy cierpią, nie cierpisz, ani wichry gniewów i żalów nie unoszą cię w krwawą kurzawę walk o sprawiedliwość, i niema takiego gwoździa, któryby zdołał cię przykuć do ciemnych Erebów tej ziemi. Cnota, ta najczęstsza gubicielka osobistego szczęścia, jest w oczach twoich chorobą monady, nie podążającej ku tym warstwom doświadczalnego zbiornika, w których dla żywiołu swego zaleźć może najwięcej światła i tlenu. Dlaczegóż nie jesteś szczęśliwy? Posiadasz sławę, młodość, fizyczną siłę, umysłową potęgę, wysokie miejsce w hierarchii społecznych stanowisk: dlaczegóż nie jesteś szczęśliwym?...
Pozwól też, abym poskarżyła się przez tobą na ciebie. Co ty piszesz w swej książce o samolubnych, interesownych pobudkach, któremi rzadzą się rycerze idei i zasad! Nie czyniąc pomiędzy niemi różnic i nie rozdzielając ich na kategorye, oskarżasz wszystkich o względy indywidualne i o egotyczne nadzieje, o chęć zażegnywania rokoszów ziemskich, albo o spekulowanie na odpłaty niebieskie. Jakże widać, że żaden głos z Coliseum nie rozkazał ci zwiedzić «ziemi, mogił i krzyżów!» Po drogach swych spotykać musiałeś samych faryzeuszów, rozdających jałmużny na rogach ulic i przy dźwiękach mosiężnych fletni, a żadne echo nie opowiedziało ci o tych, którzy nie prosili o chwałę swoją, ale o tryumf tego, za co walczyli, spokojni byli na dumę, ucisk i natrząsanie się niesprawiedliwych, byleby tylko po ich męczeństwie zorza rozwiodła się nad tem, co ukochali». Ach, ja ich znałam! Nad dachem rodzinnego domu mego, przez trwanie stulecia powiewa proporzec z napisem: Przy zasadach stójmy! Stali przy zasadach i świetny, sowity zaiste! żołd za rycerską straż otrzymali od ziemi, a czy jakiejkolwiek spodziewali się od nieba? Tak; sama nieraz, nad wspomnieniem ich żałobną myśl roztaczając, marzyłam, że tak bardzo uduchowieni, od egotycznych względów i nadziei wolni, tak przez ziemię skrzywdzeni, a w służbie dziełu bożemu wytrwali, osiągnęli zapewne w sferach zaświatowych, nad ten malutki światek nasz wyższych, czystszych, przestrzenniejszych, nagrodę świetną w postaci jeszcze zupełniejszego uduchowienia się, udoskonalenia, otrząśnięcia z prochów żądz poziomych i marnych. Marzyłam, że oni tam kędyś, z rozpiętemi skrzydłami Serafów ważą się w gloryi tryumfującego dobra, jeszcze spojrzeniem troskliwem to obejmując, co na tej biednej ziemi kochali tak niezmiernie, że w kochaniu tem, jak ziarnko piasku w oceanie, utopili całą o sobie samych pamięć...
Dlaczego pomiędzy ludźmi, a ludźmi tak wielkie różnice? Są tacy, którzy tylko wśród dotykalnych realności życia czują się jak w domu, a dla idei abstrakcyjnych, jak dla krain cudzoziemskich, żywią obojętność doskonałą. Grzmoty i orkany szaleć mogą na tych wyżynach, a oni wzroku nawet nie podniosą, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Wiara, którą słowami wyznają, jest szybką mechanicznie w dusze ich wprawioną, która jeżeli trwa, to dobrze, jeżeli, przez jakiś kamyczek stłuczona wypada, to znowu dobrze, a często i bez żadnego kamyczka wydziela się z organizmu, jako ciało obce i niepotrzebne. Gorzeją niekiedy, ale tylko ogniami pożądań własnych, łzy wylewają, ale tylko nad mogiłami dzieci swego ciała, żadnych zresztą mogił nie nosząc w sercach długo, bo coraz nowe realności szybko zmiatają z ich pamięci zwłoki tych, króre przeminęły. Nie są to zawsze źli ludzie. Owszem, do powszednich użytków ludzkości bywają zdatni i miewają humory przyjemne. Są po prostu odmianą rodu ludzkiego, w ziemię wrosłą, do latania niespososbną, niemającą z abstrakcyami łącznika żadnego.
A jeżeli chcesz drugą odmianę poznać, to przedewszystkiem spojrz w samego siebie, a ja również wiele o niej wiem. Myślałam nieraz, że przedstawiciele tej drugiej odmiany są to dzwonnicy, którzy wdzierają się na szczyty wieżyc, aby stamtąd szarą powszedniość, leniwą ociężałość i krwawe rozpłakania zwoływać do świątyń. Czy to, ku czemu przywołują, nazywa się Prawdą i Wiedzą, czy Dobrem i Cnotą, czy Pięknem i Sztuką, jest to zawsze wyżyna i ołtarz, a oni, dzwonnicy, z uczuć i myśli swych splatają łańcuchy, którymi poruszają serca dzwonów. Dla nich abstrakcye są tem, czem dla monady światło i tlen. Są to monady ludzkie, dotknięte heliotropizmem. Ziemia wywiera na nich swą potężną siłę przyciągania, lecz oni pomimo to wspinają się ku słońcu, na stromą tę drogę, biorąc w serca za jedyny kordyał wiarę w istnienie słońca i ogromne jego pożądanie. Z tym kordyałem i z rosą czarnych pereł na skrzydłach pną się, lecą, wzbijają się ad astra! Lecz gdy kordyał jedyny z serc im się wylewa, wątleją i kruszą się ich serca. Z wyżyn wygnani, wśród realności, dla których stworzonymi nie byli, drogi dla siebie żadnej odnaleźć nie mogą i bardzo cierpią. Cierpią na chorobę niektórych dusz z ojczyzny wydalonych, na dławiącą i nudną nostalgię abstrakcyi.
Heliotropizmem nacechowana monada ludzka, gdy wysącza się z niej to, w czem zakładała nie tylko swoją, lecz świata i życia siłę i wartość, staje się...
Ale ja ci jej wizerunku kreślić nie będę. Po co? Uspokojony odzyskaną wiarą w nieomylność prawd swoich i w swoją własną wielkość, ty się o nią nie zatrwożysz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski.