Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XXIV. Ostatnie chwile — Testament
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.
OSTATNIE CHWILE. — TESTAMENT.

Z pewnem zakłopotaniem szperałem od dni kilku w tych dokumentach, gdy mnie zdarzenie jednego z niedawnych ranków oderwało od dalszego przeglądu tych niebezpiecznych materjałów biograficznych i skierowało znów na drogę żywych wspomnień.
Służący wręczył mi kartę wizytową:

Hans Rożek.

Namyśliłem się przez chwilę, kto to taki?... To przecie Hans, nieodstępny Hans pana Zygmunta!
Ten frant zajmował mnie czasem rubaszną, a zarazem przebiegłą fizjognomją i bawił uroczystym tonem przemówień. Pociągnięty różnemi pokostami cywilizacji, o którą się codzień w towarzystwie swego pana i w licznych podróżach ocierał, miał on spostrzeżenia często trafne, wyrażenia udatne i jakiś zdradliwy spryt, który mnie zastanawiał. Podfilipski lubił go i pobłażał wielu jego występom deklamacyjnym, traktował go, jak ulubionego doga. Kazałem go zaraz wprowadzić.
Wszedł poważnie, zamykając wprawnym ruchem drzwi za sobą, ubrany był cały czarno, w długim surducie. Nigdy go nie widziałem w tym stroju; wyglądał jeszcze wyższy, brodę miał wspanialej uczesaną, niż kiedykolwiek; całą postacią wyrażał cywilizację, uroczystość i smutek. Skłonił się ozdobnie.
— Jak się masz, Hans? — zawołałem prawie wesoło.
Wytłumaczył mi, że przybywa prosto z Paryża i, dowiedziawszy się, że ja piszę „historję nieboszczyka hrabiego“, zgłasza się do mnie jako jedyny z rodaków świadek ostatnich chwil Podfilipskiego. Tu podniósł do oczu chustkę i schował ją znów w przednią kieszeń surduta, zaokrąglając ramię z prawdziwie aktorską elegancją. Mimo odświeżenia smutnych wspomnień, na śmiech mi się zbierało, bo Hans przypomniał mi Sinobrodego z operetki, opłakującego śmierć szóstej żony.
— Siadaj, Hans — pogadamy o nieboszczyku. Jakże to się stało tak nagle?
Hans usiadł sztywno i założył palec za guzik zapiętego surduta. Chodziło mi o to, aby się rozgadał, bo rzeczywiście nic prawie nie wiedziałem o śmierci pana Zygmunta, oprócz nagiego faktu.
Postaram się odtworzyć jego opowiadanie:
— Już w przeszłym roku miał pan jeden atak u wód w Trouville, a ja radziłem ciągle synapizmy na podeszwy zamiast mądrych lekarstw i drogich wód, co to się w nich pije tyle wody, ile w zupie, a jest casino i kobiety są i ryby morskie niezdrowe i tyle rzeczy, które niby nic, a rozbiorą nareszcie człowieka, choćby był z żelaza. Ale mnie pan nie słuchał.
Na kilka dni przed śmiercią był bardzo nerveux i niespokojny. Siedział dużo w domu i pisał.
Aż kiedy pana hrabiego zajęło o dziesiątej rano, poleciałem po pana Marki[1], bo to była wielka przyjaźń między nimi. Akurat posłałem po coś mego lokaja, więc przy panu została tylko la concièrge, baba.
Przylatuję z panem Marki, a tu nasz pan już siny, a la conciérge krzyczy:
Il a passé, il a passé!...
Gdzie on tam przeszedł? Umarł. Już nam nic nie powiedział.
Pan Marki chodzi po pokoju i woła:
Sapristi, sapristi, nom de nom!
Oni tak mówią, jak już jest bardzo źle. Poleciał po policję, posłał mnie po doktora. Tymczasem ja uporządkowałem swoje rzeczy i wszystko, co miałem kosztowniejszego, wyniosłem do przyjaciela, żeby mnie o nic nie posądzili. Bo Bóg mi świadkiem, że nigdy nic w pieniądzach nie wziąłem od naszego pana.
Przyszedł doktór i pan Marki z policją. Wiedziałem, że to już na nic, więc tylko kiedy oni odeszli od mego pana, a została baba i ja, posłałem po księdza do Madeleine i kazałem pokropić ciało za swoje własne pięć franków.
Tu znów Hans podniósł chustkę do oczu.
— Było potem dużo pieczętowania szaf, niepotrzebne ceregiele, a potem był pogrzeb. Że to wiedziano o dużym majątku, pogrzeb był suty i pan Marki rozesłał dwieście trzydzieści ośm zawiadomień o śmierci. Na Warszawę ja sam pisałem adresy. Ale jak przyszło do eksporty, za karawanem poszedł tylko pan Marki, ja i jeszcze sześć osób. Aż przykro było patrzeć, że za takim panem idzie tylko sześć osób.
Kiedy znów przyszło do rozpieczętowania, dobrali się do wielkiej szafy żelaznej, a tu nikt nie umie otworzyć, bo i ja nie wiedzałem. I nawet jeden z policji, co to są ze złodziejów, nie mógł otworzyć. Dopiero posłali do fabryki, skąd ta szafa jest, i otworzyli. Jak otworzyli, mało tam było pieniędzy, tylko testament i paczka papierów. Zaczęli rozwijać, czytać. A pan Marki wziął tę małą paczkę do ręki, poważył i powiedział:
Il y a des millions là-dedans.
Niby, że to miljony nielada.
Potem zaczęli ciskać tę paczkę jeden do drugiego, jakby to było siano, bo nikt nie chciał wziąć. Nareszcie wziął notaire. Kiedy doczytali do końca, pan Marki był nerveux, trzasnął mnie po ramieniu, aż mi siniaka nabił i powiedział:
Veinard-va!
To wedle tego zapisu, bo mi nieboszczyk zostawił dziesięć tysięcy franków, świeć Panie nad jego duszą! Chociaż wolałbym, żeby w rublach, bo franki teraz źle stoją.
Tu Hans rozrzewnił się po raz trzeci:
— Niema już mojego pana i takich panów jest mało. Ja nie wiem, co ze sobą począć od żalu i niepewności swojego losu... Życie moje jest złamane!
— Znajdziesz przecie łatwo służbę — rzekłem — a wreszcie jesteś kapitalistą i możesz zająć się przedsiębiorstwem.
Twarz Hansa zmieniła się w dawną, chytrą i rubaszną. Mrużąc oczy, jak kot, wynurzył takie życzenie:
— Mówią, że będą zakładali klub polski w Paryżu — to możeby mnie tam przyjęli na starszego służącego od gry. Ja się na tem znam i przecie zawsze byłem wzorowej uczciwości, co i zapis pana hrabiego i wszyscy znajomi mogą zaświadczyć. A to jest dobry chleb! Żeby jaśnie pan raczył za mną przemówić, jak będzie w tym klubie...
Nie obiecałem. Wskazałem mu raczej inną perspektywę: otworzenia w Warszawie restauracji.
Hans spojrzał na mnie przenikliwie — poczem wpadł znowu w ton uroczysty i odezwał się sentencjonalnie:
— Jaśnie pan ma rację — trzeba żyć w kraju.
Pożegnałem go, przechodząc do innego pokoju i przez uchylone drzwi zobaczyłem taką scenkę w przedpokoju:
Mój służący podawał Hansowi palto z przesadną uniżonością. Hans jeszcze bardziej teatralnie przyjmował tę usługę, włożył cylinder, zadarł głowę do góry i wyciągnął pompatycznie rękę do mojego służącego, dając mu niby na piwo. Ale ten ostatni rękę odtrącił, trzasnął Hansa poufałe po ramieniu i gburowatym, przyciszonym głosem mruknął:
— Ech ty! — Podfilipie!
Roześmieli się obaj i kiwnęli głowami na pożegnanie.
Pozostaje mi zaznajomić czytelnika z treścią testamentu, przewiduję bowiem bardzo naturalne pytanie: co się stało ze znacznym majątkiem Zygmunta Podfilipskiego?
Majątek ten wynosi 2,545.000 franków w papierach i walorach zagranicznych (czytelnik przypomina sobie zapewne, że Podfilipski spieniężył wszystkie nieruchomości w kraju). Oprócz kilku legatów, wynoszących razem 45.000 franków, resztę — półtrzecia miljona — testator przeznacza na jeden tylko ceł użyteczności publicznej.
Przytaczam odpowiedni ustęp testamentu, tłumacząc go z francuskiego tekstu:
„Roznosić światło było usiłowaniem mojem za życia. Zapaliwszy latarkę swą u wielkiego ogniska Paryża, z tą latarką szedłem przez życie, szedłem do kraju, który mi jest rodzinny, szukając ludzi. To posłannictwo, razem z całym majątkiem, przelewam na mych moralnych spadkobiorców, których proszę o przyjęcie tych obowiązków razem z tym upominkiem.“
Następują nazwiska 25 mężczyzn: 13 Polaków i 12 cudzoziemców.
„Ci towarzysze moi, wtajemniczeni w sztukę życia, zechcą złożyć gremjum i stać się rozsadnikiem nowego polskiego towarzystwa w myśl naszych rozmów zbiorowych i pojedynczych. Zakupią dom, w którym mieszkałem; lub, w razie niemożliwości tej tranzakcji, zbudują nowy dom w środku miasta na siedlisko instytucji w Paryżu (d’une oeuvre à Paris), którą niniejszym aktem testamentowym powołuję do życia i nazywam Fakultetem polskim... (la Faculté polonaise de la rue X). Nazwa ulicy, zależna od wyboru gmachu, uzupełni ten tytuł...“
Jest to właściwie klub, jak się okazuje z ustawy wzorowanej na „Jockey’u“, omawiającej szczegółowo składki wpisowe i roczne, podatki od kart, od marek do gry, kary za przekroczenie pewnych godzin nocy. Ustawa dozwala członkom-założycielom przyjmować członków zwyczajnych, bacząc jednak na to, aby należeli wszyscy do dziedzicznej szlachty i aby liczba Polaków przenosiła stale, choćby o jedną liczbę członków innych narodowości.
Członkowie zajmować się mają tem samem, co stanowi treść zajęć klubów: grą, sportem, ozdobną dialektyką. Testator, pokładając wielką ufność w wytrawności członków-założycieli, nie narzuca żadnych działań określonych, doradza tylko pewną odrębność od wszelkich innych stowarzyszeń polskich zagranicą i w kraju, pewną wyższość, która przystoi „zastępowi cywilizatorów“ (à une cohorte civilisatrice). Ten zastęp może jednak bawić się i działać, jak zechce. Z programu więc jest tylko sztandar, nieco mgłą przysłonięty, z napisem: la Faculté polonaise de la rue X...
Poczuwam się do obowiązku dodać, że akt zapisu nie został złożony u notarjusza; znaleziono go tylko między papierami zmarłego w kopercie z napisem: „Ostatnia moja wola“. Podfilipski pisał go w ostatnich dniach przed śmiercią, zapewne pod wpływem niezwykłego podniecenia nerwów?
Testament nie obejmuje sumy 75.000 rubli, zabezpieczonej na Cisowie, która przez to samo przechodzi do naturalnych spadkobierców i stanowi całość owych „obcych kapitałów“, które Podfilipski wprowadzał do kraju.
Ponieważ jednak akt jest nieurzędowy, może być zaatakowany i zwalony. Gdyby w pani Alinie odżyła na tę okazję jej energiczna matka, cały majątek Zygmunta Podfilipskiego mógłby jeszcze stać się posagiem jego synowic, Mani i Jadwini. A wtedy, choćby nie do Podfilipskich, powróciłby jednak do kraju, w myśl dawniejszej ambicji pana Zygmunta.

Gdybym był zakończył książkę na ostatnich słowach mych wspomnień, wrażenie życiorysu byłoby lepsze. Ogłoszone annexa dopełniają wprawdzie parę drobnych spraw rozpoczętych lub niedokładnie przedstawionych uprzednio, — ale otaczają też pewnym chłodem postać mego bohatera. A to nie było mojem zadaniem. O całej zatem części dodatkowej, ogłoszonej tutaj dla miłości prawdy historycznej i z obawy (przyznam się), aby tych dopełnień kto inny za mnie nie ogłosił, niech czytelnik łaskawie zechce zapomnieć. Są to ostatecznie drobne przyćmienia, modyfikacje, ustępstwa na rzecz niedoskonałości ludzkiej. Na wielkie posągi i gmachy trzeba patrzeć z pewnego oddalenia, więcej w nich bowiem wart styl ogólny, niż wykończenie szczegółów.
Ponieważ nasunęło mi się porównanie z dziedziny sztuki, rzucę tu myśl pomnika, któryby można wznieść Podfilipskiemu.
Wybrawszy najbardziej europejski z naszych placów, możnaby na nim postawić odosobnioną kolumnę. Filar ten nie dźwigałby żadnego z naszych gmachów ani kościołów, stałby wyniosły, ozdobny, dźwigając tylko własny kapitel.
Na pomniku położyłbym napis:

UMIAŁ SOBIE ŻYCIE URZĄDZIĆ.

Co znaczyła przed wiekami ta kolumna? — spieraliby się może uczeni za tysiąc lat. Nie jest ze zwalisk, bo niema na niej szczerby, ani rany od walących się architrawów i dachów; kapitel jej nietknięty uśmiecha się wytwornie do słońca. Nie nosiła na sobie ciężarów, bo ma zbyt słabe podstawy. Nie stała w szeregu, bo niema koło niej śladu kolumn współrzędnych. Czy ją skąd przywieziono? — jest jednak z miejscowego piaskowca... Co znaczył więc ten filar w owym barbarzyńskim wieku XIX-ym nad Wisłą — a jest ze schyłku XIX-go wieku, poznajemy. — Jak wyrósł? czemu sterczał? Czy miał znaczenie osobliwości, czy był przedmiotem czci, albo podziwu?
A wtedy jeden z uczonych, obejrzawszy uważnie dokoła kolumnę, wynalazłby napis:

UMIAŁ SOBIE ŻYCIE URZĄDZIĆ.

I pogodziłby wszystkie zdania.
Tak — filar ten stał odosobniony, na widnym placu. Nie miał żadnego znaczenia utylitarnego, istniał sam dla siebie, jako okaz stylowy. Ponieważ nie zgadza się co do stylu z resztą znalezionych tu zabytków, musiał być w poszanowaniu u niewielkiej liczby mieszkańców tej ziemi, może miał powodzenie tylko przejściowe?
Może też, w owym wieku grubego symbolizmu, był pomnikiem nie osoby, lecz pojęcia? Może znaczył, jak żyć trzeba? A że jest dziwaczny i pozbawiony użyteczności, przedstawiał może, jak żyć nie warto?...
Zbliżą się bardzo do prawdy ci uczeni, ale nie zgadną, że kolumna ta symbolizowała za naszych czasów pana Zygmunta Podfilipskiego.

KONIEC



  1. Le marquis de ***, wykonawca testamentu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.