Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział IX. Opinja
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
OPINJA.

Na trzeci dzień po owym obiedzie w Ustroniu znalazłem się w salonie pani Wegdamit-Odęckiej. Nie często ją odwiedzam, ale wtedy ktoś mi przypomniał, że to jej dzień przyjęcia, nie miałem nic do roboty, postanowiłem więc złożyć kilka wizyt. Pani Odęcka przyjmuje u siebie chętnie, ale wobec dzisiejszego rozluźnienia form towarzyskich, mniej chętnie u niej bywają. Jest to osoba starsza, nie pociągająca już żadnym wdziękiem fizycznym, ani umysłowym. Ponieważ jednak zna warszawskie towarzystwo od lat czterdziestu, upatrują w niej niektórzy niknący typ matrony, która powinnaby skupiać w swym salonie wybór towarzystwa, nadawać mu ton, zniewalać do uszanowania tradycji i kierować opinją. „Z naszą młodzieżą fin de siècle zadanie to staje się coraz trudniejszem“ — mawiała sama pani Odęcka. Robiła jednak, co mogła: w przypadkowych liczniejszych zebraniach i w ciasnem kółku tych, którzy pozostali jej wierni, trudniła się opinją.
Kiedym wszedł, nie było nikogo w salonie. Służący oznajmił mi, że pani prezydentowa zaraz wyjdzie. (Nieboszczyk jej mąż był prezydentem czwartego zjazdu heraldyków w Kaliszu.)
Oglądałem tymczasem liczne portrety familijne pruskich Wegdamitów i polskich Odęckich, gdyż ma to być rodzina pochodząca z Prus królewskich. Starsze wizerunki, w krzyżackich zbrojach lub w kontuszach, zapoznały mnie z całym szeregiem znakomitości, o których dotąd nie miałem wyobrażenia. Z nowszych wisiał tam portret generała Odęckiego, na koniu, w grupie przedstawiającej urywek z szarży pod Samosierra. I o tym generale nie słyszałem jakoś nigdy.
Rozmyślałem tak z dziesięć minut nad historją Wegdamit-Odęckich, otoczony tą podejrzaną galerją i zapachem myszki czy pleśni, pomieszanej ze starożytną wódką kolońską.
Tymczasem weszła pani prezydentowa. Jest jeszcze żwawa i dobrze się trzyma; opinja ma w niej jeszcze długoletnią podporę.
— Dobrze, że nie zapominasz o starych — rzekła głosem, do którego, mimo cały mój szacunek, nie mogę się przyzwyczaić, jest bowiem szeleszczący i otłuszczony zarazem, dobywa się, jakby z astmatycznego papilotu — Siadaj. Może chcesz herbaty?
— Bardzo dziękuję — nie.
— To nie potrzeba — zwróciła się do służącego, który po tem oświadczeniu odszedł.
— Cóż tam słychać?
— Gdzie, proszę pani? czy w polityce? czy w literaturze? czy w sztuce?
— Ee, gdzież tam! A prawda, zajmujesz się literaturą — to bardzo dobrze, tylko słyszałam, że w tem, co piszesz, duch jest niezupełnie prawdziwy... Ale co słychać w świecie?
— Nic. Są wyścigi.
— Tak, wyścigi były zawsze, ale po wyścigach, za moich czasów, nie jeździły panie do karczem, nie piły, nie tańczyły i jeszcze Bóg wie co... Doprawdy, co się teraz dzieje!!
— Nic się nie dzieje, proszę pani. Jedliśmy obiad w restauracji.
— Jakto? byłeś w tem Ustroniu?
Podniosła się nawpół w fotelu, utkwiwszy we mnie oczy błyszczące wśród zwiędłej twarzy, jak kagańce na płycie z szarego kamienia. Pomyślałem, że zostanę usunięty z tego salonu i, uprzedzając nakaz, szukałem kapelusza. Ale wybuch wziął obrót dla mnie niespodziewany.
Głos pani Odęckiej zmiękł, jakby połknęła karmelek od kaszlu. Sadowiąc się napowrót w fotelu, rzekła:
— Dobrze — to się nareszcie dowiem wszystkiego. Więc któż tam był?
— Ach było kilka osób.
— A widzisz, że nawet wymienić nie chcesz! Ale ja wiem: byli Granowscy, Kostkowie, Alfred Zbarazki — no i była ta lafirynda.
— Kto taki?
— A czy ja wiem, jak one się tam nazywają? jakaś taka pani — rozumiesz? I to razem z pierwszemi nazwiskami w kraju! Doprawdy, ten świat się zapada!
— Ale, na miłość Boską, kto taki?
— No, powiedzieli mi jakieś imię dziwaczne: Falbanka.
— Ależ, szanowna pani, wiem przypadkiem, kogo tak nazywają poufnie...
— Jakto: poufnie?
— No, niby — bliżsi znajomi.
— Zastanów się tylko, co mówisz: pani, którą poufnie, bliżsi znajomi nazywają Falbanką!
Odpowiedziałem trochę niecierpliwie:
— Jest bardzo biedną kobietą, opuszczoną przez męża. A w dodatku, nie było jej tam wcale — upewniam panią.
— Jakże? przecie czekała w breku Zbarazkiego u rogatki.
— A gdyby czekała, więc co z tego wynika?
— No — pojechała ze Zbarazkim do Ustronia, a Zbarazki był z wami.
— Ale kiedy pani daję słowo, że nie była z nami Był Zbarazki.
— Jakimże sposobem mógł być Zbarazki sam, kiedy z nią jechał? Więc ją wyrzucił z breku? Prawda, że z takiemi paniami nie potrzeba robić ceregieli.
Z wielką trudnością opanowałem odpowiedź, która cisnęła mi się do ust. Powstawszy, chciałem się pożegnać, ale pani Odęcka nie pozwoliła mi odejść:
— Nie, nie nie — poczekaj, musisz mi już wszystko wyznać. Czy była tam, czy nie była ta lafirynda, to prawie obojętne, ale sam fakt, żeby się panie z towarzystwa upijały i tańczyły po karczmach...
— To jest: jadły obiad z mężami, z braćmi i z dobrymi znajomymi w zamkniętej restauracji.
— Jakaż to restauracja? Przecie wiem, co to jest Ustronie.
— Czy pani tam była?
— Bardzo proszę — takie żarty z osobą starszą, która mogłaby być twoją... ciotką.
— Nie, ja na serjo pytam, czy pani tam była, bo, ponieważ jest to restauracja uczęszczana obecnie przez arystokrację, więc myślałem, że i pani...
— Nie, nie byłam — rzekła pani Odęcka, udobruchana na chwilę; ale wkrótce przypomniała sobie znów swe powołanie i rzekła: — Za moich czasów porządna kobieta wogóle nie chodziła do karczem, nie piła wina, nie tańcowała po ogrodach, ani się zadawała zzz... kokotami.
To ostatnie słowo pani Odęcka wykrztusiła z trudnością, jakby czyniąc gwałt swym zasadom. Splamiła się tą denominacją, może w celu wzbudzenia we mnie skruchy?
Rzeczywiście, było mi źle. Ani tu przekonać tej gorliwej pani o istotnej prawdzie, ani z nią dysputować. Może też sama prawda była czemś bardzo występnem. Nic jednak takiego nie zaszło. Bawiliśmy się w sposób trochę niecodzienny, ale oprócz paru lekkich anegdot i samego faktu, że tańczyliśmy w ogrodzie zamkniętej restauracji...
Oznajmienie wizyty starego Łatackiego dało mi pozór do opuszczenia pani Odęckiej.
W przedpokoju zaczepił mnie Łatacki:
— A! witam pana. Cóżeście wy, na Boga, wyprawiali w tem Ustroniu? Trzeba to jakoś zamaskować, bo całe miasto się trzęsie. Trzeba się porozumieć i opowiadać jedną złagodzoną wersję. Opowiedz mi pan pokrótce, co tam było?
— Nic nie było. Zjedliśmy obiad. Szczegóły doda pani Odęcka, z którą od godziny o tem gadam.
I brałem już za klamkę, kiedy Łatacki osadził mnie na miejscu jednem ciekawem słowem:
— No, a te włosy?
— Co?
— Opowiadają, że mierzyliście, kto ma dłuższe włosy, pani Eliza, czy Darnowska...
— I pan wierzy temu?
— Jakże nie mam wierzyć, skoro wszyscy mówią.
— W takim razie do widzenia panu.
Łatwo powiedzieć do widzenia Łatackiemu, ale nie wieści gminnej, czyhającej z każdej znajomej twarzy w formie zapytania, oburzenia lub cichej nagany. Kiedym nad tem rozmyślał, spotkałem nagle w bramie Podfilipskiego i rzuciłem się ku niemu:
— Ach, panie Zygmuncie, żeby pan wiedział, co rozpowiadają o naszem Ustroniu! Trzeba tu coś poradzić, — pan wynajdzie sposób.
Podfilipski był poważny. Nachylił trochę głowę, i, oparty o laskę, rzekł:
— Trudno tu poradzić. Stało się. Ja zawsze mówiłem, że takie licencje mogą się nie udać, zwłaszcza w Warszawie.
— Ależ sam pan to urządzał.
— Urządzałem — taak! Trudno się czemś nie zająć, kiedy wszyscy proszą. Ale nie urządzałem tańców w ogrodzie, nie rozpuszczałem włosów pani Elizy...
— Panie Zygmuncie!
— No, ja teraz nie mam czasu, panie. Muszę jeszcze pójść do kilku osób, a obecnie śpieszę do Odęckiej, żeby babie trochę zakneblować gębę. Zobaczymy się później.
I szybko wszedł na schody, zostawiając mnie tem bardziej pognębionego. Skoro już i on, tak zwykle wolnomyślny, wątpi o naszej sprawie, sprawa musi być zła...
Nie miałem nic lepszego do roboty, jak odwiedzić inne osoby, do których pójść zamierzyłem.
Znalazłem się wkrótce u państwa Szreńskich. W salonie przyjmowała pani, pan zaś w gabinecie, za biurkiem, od którego nie lubił odchodzić, jakby wiedząc, że mu przy niem najlepiej do twarzy. Człowiek ten, położywszy istotne zasługi w długoletniej służbie publicznej, nosił siwą głowę wysoko, ale nikt się temu nie dziwił. Mieszkanie jego nie przypominało wcale salonu Odęckiej: na ścianach, jeżeli wisiał jaki portret, to z pewnością autentyczny, a nastrój poważny był tu tak na swojem miejscu, że mimowolnie zniżano głos w tym pokoju.
Przyjęto mnie dużo mniej uprzejmie, niż zwykle. Po kilku minutach doszedłem do wniosku, że nawet tutaj zaleciały wieści o Ustroniu. Kilka pań w salonie i kilku panów w gabinecie mówiło o czem innem, ale po paru urwanych zdaniach i po wymownem milczeniu zmiarkowałem, że już wiedzą. A mnie chodziło zupełnie o co innego tutaj, niż u pani Odęckiej. Tam pragnąłem tylko uspokoić gorliwość; tutaj dbałem o sąd i zdanie obojga państwa Szreńskich. Może i oni mają fałszywe informacje? może potępiają nas wszystkich ze swego, daleko bardziej uprawnionego stanowiska? Dopieroco dokuczyła gadatliwość bliźnich, teraz bolało mnie gorzej ich milczenie.
Pozostałem po wyjściu innych sam w gabinecie pana Szreńskiego umyślnie, aby wyświetlić tę drobną sprawę, która urosła do rozmiarów historycznego wypadku.
Zacząłem skarżyć się na plotki.
— Plotki są nieznośne — odrzekł pan Szreński — ale powód ich jest jeszcze smutniejszy.
— Jeżeli szanowny pan mówi o tym obiedzie w Ustroniu, to wieści krążące o nim są potworne.
I opowiedziałem treściwie całą wyprawę, zaprzeczając fałszywym szczegółom.
Pan Szreński słuchał z bolesną jakąś niecierpliwością, czasem z pod namarszczonych brwi błysnął jakby promyk ironji. Kiedym skończył, rzekł:
— Bardzo ciekawe, bardzo ciekawe.
— Jakto? — pytałem — czy pan mówi o prawdziwym fakcie, czy o przerobionym?
Zrazu nic nie odrzekł. Nastąpiła chwila zakłopotania, w której wahałem się, czy mam się pożegnać, czy jeszcze o czem zagadać. Pan Szreński trzymał mię ciągle pod swem jowiszowem spojrzeniem. Nareszcie, jakby odpowiadając na inne pytanie, począł mówić gwałtownie:
— Więc to jest sprawa, zajmująca dzisiaj Warszawę? Źle mówię: Warszawę, ale tych ludzi — jak ich nazwać? — te warstwy bawiące się, zabawne — was, jednem słowem? Fakt autentyczny i fakt przerobiony! Jeden od drugiego różni się o kilka szczegółów; nie wiem, który wolę...
Broniłem się, jak mogłem:
— Przyzna pan jednak, że nic nie było... występnego w tej historji...
Pan Szreński cmoknął niecierpliwie:
— A daj-że mi pokój z tą historją! sama przez się nie znaczy nic, ale pomnożona przez tysiąc i przez codzień, jest bardzo smutna; daje miarę tych, którzy byli w tem Ustroniu i tych, którzy o niem opowiadali. Wszystko, co czynicie, jest puste.
Zacisnął pięść i otworzył ją szybko, jakby dla pokazania, że nic w niej niema.
— Tak jest — puste, pozbawione nietylko użyteczności, ale i charakteru, stylu. Nawet stylu brak! Do czego może mieć pretensje koterja, jeżeli tak się prowadzi i tak wygląda? jaką może mieć powagę w społeczeństwie? Czem zaimponuje reszcie narodu, od którego oderwana jest, jak ten balonik dziecinny, puszczony w powietrze: stąd wyszedł, niewiadomo dokąd leci, odpycha się od ziemi, a do nieba nie dojdzie — i wisi sobie dla zabawy między niebem a ziemią, póki nie pęknie.
Gdy pan Szreński wpadnie w ferwor, nie łatwo z nim sobie poradzić. Zaczęła mnie jednak korcić ta napaść na grupę, do której i on i ja pod wielu względami należeliśmy, więc wtrąciłem zjadliwie:
— Jednak szanowny pan widuje tych ludzi często, ostatecznie nawet z nimi żyje i dla nich pracuje.
Szreński spojrzał teraz na mnie raczej smutnie, niż groźnie i odrzekł spokojnie:
— Gdziem się urodził, żyję i służę. Ale nie przeto mi jest dobrze i wesoło, że widzę około siebie degenerację klasy, która ma, jeżeli nie prawo, to największą łatwość przodowania w społeczeństwie. Nigdy jeszcze wyższe towarzystwo w Warszawie nie było tak marne. Długo żyję, znam kilka pokoleń i mówię z głębokiego przeświadczenia. Nie ja będę na starość tromtadratą; wierzę mocno w hierarchję i w prawa najlepszych. Rząd nie należy do tłuszczy, ale do wyboru ludzi; jeżeli gdzie jednak ten wybór przestarzał, zmarniał i spaczył się, nietylko potrzeba zastąpić go innym, ale koniecznie zastąpią go inni. U nas nie chodzi przecie o oligarchję, ale choćby o przedstawicielstwo społeczeństwa. To przedstawicielstwo nie istnieje dzisiaj w Warszawie, a jeżeli istnieje, to obok grupy, mającej do tego pretensje.
Odrzekłem, że złożyło się na ten stan rzeczy wiele czynników historycznych; wyraziłem też rozczarowanie, że człowiek, który tak wybitnie należy do grupy zachowawczej, rekrutującej się w sferach, o których mowa, tak surowo te same sfery, czyli nas wszystkich sądzi. A przytem, że tak drobny fakt był powodem...
Pan Szreński znowu wpadł w ferwor:
— Właśnie ta drobność jest nieszczęściem. Drobny sport, drobna zabawa, drobne plotki! Obiad w Ustroniu trwa ciągle; to jest typ i symbol waszych zajęć. Ach, żeby to był epizod pomiędzy jakiemiś ważnemi sprawami, pomiędzy jakąś szlachetną walką a mądrym namysłem! Żeby wtedy działo się tam nawet to, co wymyślono, jakbym krótko na to narzekał! Ale to jest właśnie treścią waszego życia i najważniejszą sprawą — i dlatego nie obiad w Ustroniu, ale całe wasze życie jest bolesne dla tych, którzy umieją myśleć.
Kiedy kto długo mówi i z zapałem, przekonywa mnie zwykle, choćby na chwilę. Rzeczywiście, wszystkiego dowieść można, chodzi tylko o punkt wyjścia. Więc i wtedy zdawało mi się, że Szreński ma słuszność i wpadłem w jakieś zamyślenie, podobne do skruchy. Spostrzegł to widać pan Szreński, bo spojrzał na mnie dużo łagodniej, a potem wstał i rzekł:
— Wszystko to może się zmienić; ten zbiór ludzi jest przypadkowy, a w nim są indywidua dodatnie. Chciałbym tej zmiany dożyć.
— Szanowny panie... — zacząłem mówić, ale on położył mi rękę na ramieniu, łagodząc szorstkość pożegnania.
— No, idź już, idź, bo mam robotę.
Wyszedłem. — W przedpokoju przyszło mi na myśl, że gdyby tu był Podfilipski, zapewne stawiłby lepiej czoło panu Szreńskiemu, który jest trochę mantyką. Ludzie zasłużeni bywają bezwzględni.
Z żalem, ale i ze zdziwieniem dowiedziałem się w tym samym przedpokoju, że pan Zygmunt był tu pół godziny przede mną. Co tu robił? Chciałem go koniecznie spotkać, a jak na złość mijałem się z nim. Nie było go w mieszkaniu, nie było w kancelarji wyścigów konnych. Przypuszczając, że zastanę go może u pani Darnowskiej, poszedłem do niej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.