Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część pierwsza/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
PODSTĘP.

Żeby lepsze dać wyobrażenie męczarni Rodina, zmuszonego pozostać nieczynnym z przyczyny choroby, i dla okazania ważności odwiedzin „kardynała Malipieri, przypomnijmy w krótkości zuchwałe zamiary dumnego jezuity, który uważał się za współzawodnika Sykstusa Piątego oczekując tylko, rychło mu się stanie równym. Dochrapać się przez dobre pokierowanie sprawy Rennepontów godności generała swego zgromadzenia, potem, w razie prawie już przewidzianej abdykacji, pozyskać sobie potężnymi środkami większość głosów w kollegium kardynałów aby zasiąść na stolicy papieskiej, a wtedy za pomocą zmiany w ustawach zgromadzenia jezuitów, zagarnąć pod władzę papieską to potężne zgromadzenie, zamiast pozostawić je niepodległem, zrównać się, a niekiedy przemagać nad niem, — takie były skryte zamiary Rodina. Co do podobieństwa ich ziszczenia... uświęcały je mnogie poprzednie wypadki, gdyż wielu prostych mnichów lub księży nagle wzniosło się do godności papieskiej.
Otóż pośród takich okoliczności, okoliczności tak ważnych skazany był Rodin na męki choroby, która paraliżowała jego siły, właśnie wówczas, gdy bardziej niż kiedykolwiek wypadało mu być czynnym, a czynnym wszelkiemi sposobami, do jakich tylko umysł jego był zdolny.

Postawszy jakiś czas niewzruszony przy drzwiach, kardynał zbliżył się powoli do łóżka Rodina. Rozgniewany tem natręctwem Rodin, chcąc uniknąć rozmowy, której z wielu względów nie życzył sobie, nagle odwrócił twarz do ściany i udał, że śpi. Kardynał, mało zważając na to udawanie postanowiwszy korzystać z osłabienia Rodina, o którem bardzo dobrze wiedział, przystawił sobie krzesło i, pomimo odrazy, usiadł w głowach przy łóżku chorego jezuity.
— Jakże się masz, mój Wielebny i miły mi Ojcze? — rzekł do niego słodziuchnym głosem, który przy włoskim akcencie wydawał się jeszcze obłudniejszym.
Rodin udał głuchego, głośno chrapał i nic nie odpowiedział. Kardynał, lubo w rękawiczkach, ze wstrętem jednak zbliżył rękę do ręki jezuity, trochę nią wstrząsnął i powtórzył nieco mocniejszym głosem:
— Mój Wielebny i miły mi Ojcze, ponieważ nie śpisz... więc posłuchaj mnie, proszę cię...
Dręczony boleścią, nękany natręctwem prałata, Rodin nagle obrócił głowę, wlepił zapadłe oczy w rzymianina i ściągniętemi od złośliwego uśmiechu usty rzekł:
— A więc Wasza Wysokość mocno obstaje przy tem, aby mnie zabalsamować.. jak niedawno słyszałem ją mówiącą, i pragniesz Wasza Wysokość widzieć mnie wystawionego w żałobnej kaplicy, żeby mnie tym sposobem w mej śmiertelnej chorobie nie dręczyć i zgon mi przyśpieszyć!
— Jeżeli przez to chcesz powiedzieć, że ze wszystkich sił mej duszy życzyłem... życzę ci chrześcijańskiego przykładnego zgonu... oh! wtedy nie mylisz się, mój miły ojcze! doskonale mnie zrozumiałeś, albowiem byłoby mi bardzo miło widzieć cię, po tak godnie spędzonem życiu, przedmiotem uwielbienia wiernych chrześcijan.
— A ja powiadam Waszej Wysokości — zawołał Rodin słabym, przerywanym głosem — powiadam Waszej Wysokości, że wielkiem jest okrucieństwem odzywać się z takiemi życzeniami w obecności chorego w tak niebezpiecznym, jak mój teraźniejszy, stanie.
Ten napad gniewu nadwątlił siły Rodina, opuścił głowę, na poduszkę i zatabaczoną chustką otarł spiekłe usta.
— No, no, uspokój się, miły ojcze — odpowiedział kardynał ojcowskim tonem — nie miej tak zgubnych myśli, ani wątpić, że Opatrzność wysokie ma względem ciebie zamiary, kiedy cię już zachowała od tak wielkiego niebezpieczeństwa... Miejmy nadzieję, że cię jeszcze wydźwignie z tego, co ci zagraża w tej chwili.
Rodin odpowiedział chrapliwem mruczeniem, odwracając się do ściany. Niezmieszany prałat mówił dalej:
— Opatrzność nietylko cię wydźwignęła z niebezpieczeństwa, ale więcej jeszcze uczyniła... Niezmiernie ważne ]est to, co ci powiem; posłuchaj mnie tylko uważnie. Opatrzność chciała, abyś w napadzie obłąkania wyjawił niechcący bardzo ważne rzeczy.
I prałat czekał z niespokojną ciekawością skutków cnotliwej zasadzki, urządzonej na osłabiony umysł jezuity.
Lecz ten, ciągle odwrócony do ściany, nie okazał nawet, że go siły opuszczają i pozostał milczący.
— Pewno się zastanawiasz nad temi słowy, wielebny ojcze — rzekł kardynał — słusznie postępujesz, gdyż idzie o rzecz wielkiej wagi; tak, powtarzam ci, Opatrzność dozwoliła, abyś, podczas twego obłąkania, wymówionemi słowy objawił najskrytsze myśli, któreby ci wielce mogły zaszkodzić... Krótko ci powiem, podczas ataku obłąkania zeszłej nocy, który trwał blisko dwie godziny odkryłeś tajony cel swych intryg w Rzymie z wieloma członkami świętego kolegjum.
Tu kardynał wstał, nachylił się nad łóżkiem choregu śledząc, jakie to uczyni wrażenie na fizjognomji Rodina.
Ale on nie dał mu do tego dosyć czasu. Jak trup, poddany działaniu stosu galwanicznego, nagle podskakuje, rzuca się i miota, tak Rodin podskoczył na łóżku, obrócił się, podniósł i usiadł, usłyszawszy ostatnie słowa prałata.
— Wydał się... — rzekł kardynał cicho po włosku.
Potem prędko znowu usiadłszy, wlepił w jezuitę oczy, skrzące się triumfującą radością.
Lubo nie słyszał okrzyku kardynała, lubo nie widział uradowanej jego fizjognomji, pomimo swojej słabości, Rodin, zrozumiał, jak nieroztropne było jego pierwsze oburzenie, które zbyt wiele znaczyło...
— Mój ojcze, Wasze mocne wzruszenie, wasz przestrach, utwierdza mię w przekonaniu, niestety, w smutnem przekonaniu, jakiego nabyłem — rzekł kardynał, coraz bardziej triumfujący, że mu się udał podstęp i widząc, że już ma dociec tak ważnego sekretu — dlatego teraz, mój ojcze — dodał — pojmujesz, jak ważną będzie dla ciebie rzeczą zastanowić się nad najdrobniejszemi szczegółami twych projektów i twych wspólników w Rzymie; tym sposobem, mój miły ojcze, możesz się spodziewać, że otrzymasz łaskę, nadewszystko, jeżeli się przyznasz szczerze i w najmniejszych szczegółach, jeżeli dopełnisz niektórych okoliczności, których, jak to zwykle bywa, braknie w twem wyznaniu, uczynionem w szale gorączkowym.
Rodin, uspokoiwszy się z pierwszego oburzenia, spostrzegł, lubo już zapóźno, że było to tylko podejście, i że mocno się skompromitował, nie swemi słowami, lecz okazanem zdziwieniem i przestrachem, na nieszczęście tak go zdradzającym.
Tu Rodin otarł rozpalone czoło z zimnego potu. Wzruszenie tej sceny powiększało jego cierpienia i pogarszało jeszcze jego stan i tak już bardzo niebezpieczny. Znękany dolegliwościami choroby i natręctwem, nie mógł już dłużej siedzieć i rzucił się na poduszkę.
— Per Bacco! — rzekł sobie pocichu kardynał, przerażony widokiem fizjognomji jezuity — żeby tylko nie kończył, nic nie powiedziawszy, i nie uszedł zasadzki tak ręcznie nań zastawionej.
I, prędko nachyliwszy się do Rodina, rzekł mu prałat:
— Miejmy nadzieję, kochany ojcze, że to przesilenie nie będzie szkodliwe... ale ponieważ zdarzyć się może, przeciwnie, idzie tu o zbawienie waszej duszy, wypadałoby więc, żebyście mi szczerze wszystko wyznali... z najmniejszemi szczegółami... chociażby wyznanie to wyczerpać miało wszystkie wasze siły... życie wieczne warte więcej niż to życie znikome. Alboż wyznania wasze nie były dość wyraźne? Pocóż więc teraz to naganne wahanie w ich uzupełnieniu?
— Moje wyznania były... wyraźne? zapewniasz mnie o tem Wasza Wysokość? — rzekł Rodin, zacinając się prawie po każdem słowie, tak był udręczony. — A więc... poco je powtarzać Waszej Wysokości? — I znowu drwiący uśmiech osiadł na sinych ustach Rodina.
— Poco? — zawołał rozgniewany prałat — aby zasłużyć sobie na odpuszczenie, albowiem jak udziela się rozgrzeszenia żałującemu pokutnikowi, który się przyznaje do winy, tak na wyklęcie zasługuje grzesznik zatwardziały.
— Ja się nie zapieram — z trudnością wymówił Rodin — ale zostawcie mnie w spokoju.
— Nareszcie Bóg was natchnął — rzekł kardynał z westchnieniem zadowolenia.
I sądząc, że już bliskim jest swego celu, rzekł:
— Słuchajcie tylko głosu Pana, miły bracie w Chrystusie; on będzie waszym przewodnikiem, tak więc niczego nie zaprzeczacie?
— Byłem... w gorączce... nie... mogę...więc... zaprzeczać... (ha! jakże jestem słaby — dodał Rodin tonem nawiasowym). — Nie mogę zaprzeczać głupstw, jakie mogłem powiedzieć... podczas... mego... obłąkania...
— A kiedy te mniemane głupstwa zgodne są z rzeczywistością...
— Kardynale Malipieri... wasz podstęp... dorównywa nawet... memu cierpieniu — odrzekł Rodin gasnącym głosem. — Dowodem, że nie powiedziałem mej tajemnicy... jeżeli tylko mam jaki sekret... jest to, że chcielibyście wymóc na mnie... abym powiedział...
I jezuita, pomimo udręczenia, pomimo coraz większej boleści, tyle jeszcze miał mocy, że się do połowy podniósł na łóżku, spojrzał oko w oko prałatowi i zadrwił z niego szydersko-ironicznym, szatańskim uśmiechem.
Drzwi nagle się otworzyły i wszedł ksiądz d‘Aigrignv z okrzykiem niewymownej radości:
— Wyborna nowina!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.