Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część trzecia/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
ZARAZA.

Już tydzień upłynął, odkąd dotknęła Rodina cholera, która coraz bardziej zaczęła grasować.
Straszny był to czas!
Kirem żałoby okrył się Paryż, niedawno tak wesoły. Jednakże nigdy niebo nie było piękniej lazurowe, pogodniejsze; nigdy słońce nie świeciło jaśniej.
W każdej chwili nowe, smutne zjawiska uderzały oczy. Jużto przeciągały wozy z symetrycznie ułożonemi trumnami: zatrzymywały się przed każdym domem; ludzie szaro i czarno ubrani czekali przed drzwiami; wyciągali ręce, tym rzucano jednę trumnę, tamtym dwie, częstokroć trzy, lub cztery w jednym domu, tak dalece, iż czasem trumien zabrakło, cały ich zapas wyczerpano; wielu zmarłych na ulicy nie zostało opatrzonych, a wóz naładowany, pełny, odjeżdżał dalej.
Bezustannie więc zapełniano trumny, dzień i noc zabijano je, raczej we dnie, aniżeli w nocy, gdyż skoro się zmierzchło, w braku karawanów, których nie starczało, zachodził smutny szereg naprędce urządzonych powozów pogrzebowych: taczki, wozy, tragi, fiakry, wszystko to służyło do przenoszenia zwłok; przybywały próżne, a wracały obładowane, i znowu na nie ładowano.
W owym czasie zwykle świeciło się we wszystkich oknach. Była to pora balów; te światła dosyć podobne były do nocnych zabaw weselnych, z tą chyba różnicą, że światło jarzących świec zastępowały tu pogrzebowe świece, a zamiast wesołych śpiewów rozlegały się smutne psalmy; potem po ulicach, zamiast śmiesznych, w przezroczach znaków maskaradowych, kostjumierów, kołysały się tu i owdzie wielkie, z czerwonego jak krew szkła, latarnie, z czarnemi napisami:
Ratunek cholerycznych.
„Ze wszystkich części Paryża najokropniejszy widok, przez cały ciąg rozwijania się cholery, przedstawiało Stare Miasto, a w tej okolicy plac przed kościołem N. Panny codzień prawie bywał widownią strasznych scen. Cholera nie miała jednej fizjognomji... miała ich tysiące. I tak, w osiem dni po nagłem zapadnięciu Rodina, wiele wypadków okropnych, nadzwyczajnych zaszło na placu przed kościołem N. Panny.
Na czarnym murze arkady czytać było można świeżo przylepiony paszkwil; stały napisane ma nim następujące wyrazy:
„Zemsta... zemsta...
Ludzi chorych, ubogich, zaniesionych do szpitala, trują tam, gdyż uważają, że zbyt wiele ich się tam ciśnie; co noc łodzie, napełnione trupami, odpływają w dół Sekwany.
„Zemsta i śmierć zabójcom ludu!“
Dwaj mężczyźni, obwinięci w płaszcze i półukryci w cieniu sklepienia, przysłuchiwali się z niespokojną ciekawością coraz mocniej szerzącemu się szemraniu ludu, tłumnie zbierającego się około głównego szpitala.
Wkrótce okrzyki:
— Śmierć doktorom!... zemsta!... — doszły do uszu owych mężczyzn, zaczajonych pod arkadą.
— Paszkwile zaczynają skutkować — rzekł jeden — już ogień doszedł do prochu... Niech tylko gmin rozhuka się... a wtedy popchnąć go będzie można, dokąd się spodoba.
— Słusznie mówisz! Cholera to wielka grubjanka. Zresztą z tej strony dobrze się wszystko zanosi; zapewniają także, że spisek republikański wzburzyć ma całe przedmieście Ś-go Antoniego; żywo, żywo, to dobrze dla nas, a święta nasza sprawa odniesie zwycięstwo nad bezbożnością rewolucyjną... Idźmy co żywo do księdza d‘Aigrigny.
— A gdzież go znajdziemy?
— Niedaleko stąd, chodź... chodź.
I dwaj mężczyźni prędko znikli.
Znaczne zbiegowisko ludu, zamykające, jak powiedzieliśmy, przystęp do szpitala głównego, cisnęło się do krat, tę budowlę otaczających; za kratami widać było posterunek piechoty, gdyż krzyki Śmierć doktorom! stawały się coraz groźniejsze.
Kamieniarz i Cebula, uczestnicy napadu na fabrykę pana Hardy, ze znaczną liczbą swych nieodstępnych towarzyszy, znajdowali się także między owym motłochem. Olbrzymia postać kamieniarza wznosiła się nad grupami; mając oczy zakrwawione, rozpalone policzki, krzyczał ze wszystkich sił:
— Śmierć konowałom!... oni to trują ludzi!
— Bo to łatwiej, aniżeli żywić ich — dodawała Cebula.
Od niejakiego czasu słychać było w krętych ulicach Starego Miasta dźwięczny odgłos kilku bębnów; bębniono na alarm, gdyż groziło wybuchem zaburzenia na przedmieściu Ś-go Antoniego. Dobosze, idący pod arkadę, przechodzili przed kościołem Matki Boskiej; jeden z pomiędzy tych żołnierzy, weteran z siwemi wąsami, nagle zwolnił bębnienie i o krok w tyle pozostał; zdziwieni jego towarzysze wracają się... twarz jego zzieleniała, nogi pod nim zginają się, zanim jeszcze bębny pierwszego szeregu bić przestały. Szybkość napadu jego choroby przeraża na chwilę najodważniejszych; część przytomnego tłumu, zdziwiona nagłem ustaniem bębnów, biegnie ciekawa, aby dowiedzieć się, co zaszło.
Na widok umierającego żołnierza, którego dwaj towarzysze trzymają na ręku, jeden z owych dwóch mężczyzn, co pod arkadą przysłuchiwali się początkom wzburzenia ludu, rzekł do innych doboszów:
— Wasz kolega pewno się napił po drodze przy której fontannie?
— Tak, panie — odpowiedział żołnierz — miał wielkie pragnienie i trochę napił się wody na placu Chatelet.
— A więc zastał zatruty — rzekł ów mężczyzna.
— Otruty? — odezwało się wielu głosów.
— Nie byłoby nic dziwnego — odpowiedział mężczyzna, przybierając tajemniczą minę — bo rzucają jad do fontan publicznych; dziś rano zamordowano człowieka na ulicy Bambourg: dostrzeżono, jak wsypywał paczkę arszeniku do konwi wina u pewnego winiarza.
To powiedziawszy, człowiek ów zginął w tłumie.
W tej chwili uwagę motłochu zwrócił tłum ludzi, zbliżający się ku placowi i przed kościołem Panny Marji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.