Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część szósta/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ VI.
TRZYNASTEGO LUTEGO.
I.
DOM PRZY ULICY ŚW. FRANCISZKA.

Przy wejściu na ulicę Ś-go Gerwazego przez ulicę Złotą w roku 1832 był naprzeciwko niezmiernie wysoki mur z czarnej cegły, pleśnią czasu pokryty; mur ten, ciągnący się niemal przez całą długość tej odludnej ulicy, służył za podporę tarasu, ocienionego stuletniemi drzewami, zasadzonemi blisko na czterdzieści stóp wyżej bruku; przez gęstwę tych drzew widać było kamienny fronton, wysoki dach i wielkie ceglane kominy starożytnego domu, do którego wejście znajdowało się przy ulicy Ś-go Franciszka Nr. 3, niedaleko od rogu ulicy Ś-go Gerwazego.
Nic posępniejszego nad powierzchowność tego domu; z tej strony także wznosił się wysoki mur, w nim trzy małe okienka, okute kratami. Wrota bramy z grubego dębowego drzewa, okute żelaznemi sztabami, najeżone gęsto ćwiekami, których koloru napróżno chciałby się kto dopatrzeć pod warstwą nagromadzonego przez czas błota i kurzu, zawieszone były w głębokiem łukowałem zagłębieniu, podobnem do głębokiej arkady, gdyż mury były niezmiernie grube; w jednej połowie tych wielkich i grubych wrót była mała furtka, która służyła za wejście żydowi Samuelowi, stróżowi tej ponurej siedziby.
Przestąpiwszy próg, wchodziło się pod sklepienie budynku frontowego. W tym budynku urządzone było mieszkanie dla Samuela. Okna wychodziły na obszerne podwórze, przegrodzone sztachetami, za któremi widać było ogród. W środku ogrodu wznosił się duży dom piętrowy z ciosowego kamienia, tak dziwacznie podniesiony, iż trzeba było przejść gankiem podwójne schody o dwudziestu stopniach, by się dostać do drzwi zamurowanych od stu pięćdziesięciu lat.
Miejsce okiennic zastępowały szerokie i grube blachy ołowiane, szczelnie zlutowane i osadzone w żelaznych ramach, wmurowanych w kamień. Przytem, aby nie dopuścić przystępu powietrza i światła, i tym sposobem ochronić od psucia się wewnątrz i zewnątrz, dach był pokryty grubą blachą ołowianą, jak i górne otwory kominów, które wpierw zamurowano.
Takim samym sposobem zamknięto mały taras czworoboczny na szczycie domu, okrywając jego szklane ściany oponą ołowianą, przymocowaną do dachu. Skutkiem jakiejś dziwnej fantazji, w każdej z czterech blach ołowianych, okrywających cztery ściany tarasu, zwrócone na cztery główne strony świata, zrobiono po siedem małych, okrągłych otworów, rozmieszczonych w kształcie krzyża.
Przy takich ostrożnościach, przy trwałej budowie tego domu, wymagał on tylko małych reparacyj zewnątrz; pokoje zaś, przy zamkniętym zupełnie przystępie powietrza, miały pozostać przez półtora wieku w takim stanie, w jakim znajdowały się przy zamknięciu.
Widok rozwalonych murów, spróchniałych i połamanych okiennic, napół zapadłego dachu, mchem i chwastem zarosłych okien, byłby może mniej smutnym, niż widok tego domu kamiennego, naszpikowanego żelazem, zalanego ołowiem i jak grób zachowanego.
Ogród, całkiem zaniedbany, do którego dla odbycia perjodycznej rewizji, tylko raz na tydzień wychodził stróż Samuel, przedstawiał, nadewszystko w lecie, dziwną mieszaninę pasożytniczych roślin i krzaków. Drzewa, same sobie pozostawione, rozrosły się na wszystkie strony i gałęzie jedne z drugiemi się powikłały; tu i owdzie bujne winorośle, powstałe z odrostów, czołgając się najprzód po ziemi aż do pni drzew, wspinały się na nie, okrążały drzewa, a dostawszy się aż na najwyższe gałęzie, rozrastały się tam w niepodobne do rozwikłania sieci.
Przebyć ten nietknięty las można było nie inaczej, jak tylko idąc ścieżką, którą wydeptał stróż.
Ciągnęła się wzdłuż muru, a po ścieżce odbywały nocną straż dwa lub trzy wierne duże psy rasy pirenejskiej, które w tym domu utrzymywano od półtora wieku.
Takiem było mieszkanie, przeznaczone na rendez-vous dla potomków rodziny Rennepont’ôw.
Wkrótce przeminąć miała noc, przedzielająca 12 od 13 lutego.
Po burzy nastąpiła cisza, deszcz ustał; niebo było pogodne, gwiaździste; księżyc rzucał łagodne światło na to ponure i opuszczone mieszkanie, w którego progach od tylu lat nie postała noga ludzka.
Jasne światło, widniejące w oknach mieszkania, odrazu wskazywało, że żyd Samuel nie spał jeszcze.
Wystawmy sobie obszerną izbę, pokrytą boazerjami, których brunatny kolor zczerniał od starości; duże głownie dopalają się w kominku; na kamiennym gzymsie widać żelazny lichtarz z cienką świecą, przy nim szczypce, para pistoletów i myśliwski kordelas z XVII wieku; w kącie staroświecki karabin.
Cztery drewniane stołki, dębowa szafa i stół na kręconej nodze, były jedynemi sprzętami tej izby. Na boazerjach porozwieszane klucze; do ich pierścieni poprzyczepiane różne etykiety.
Wpuszczona w mur sekretna obszerna skrzynia żelazna z dziwnym mechanizmem florentyńskiego zamku z XVI-go wieku. Duża szkatułka z cedru, wyjęta z tej skrzyni i postawiana na stoiku, zawierała mnóstwo papierów.
Stary stróż Samuel, przy świetle miedzianej lampy, zajęty jest spisywaniem rejestru, który mu jego żona Jezabel z czytanej notatki dyktowała.
Samuel miał wówczas około osiemdziesięciu dwóch lat, las siwych włosów pokrywał jego głowę; niski, chudy i żylasty; rześkie jego ruchy dowodziły, że niewiele osłabła w nim energja, chociaż wobec obcych udawał, że już prawie zdziecinniał.
Stary szlafrok barankowy okrywał całą figurę starca.
W rysach Samuela widać było czysty typ wschodni jego rasy: cerę miał brunatno-żółtawą, nos orli, brodę spiczastą, kości policzkowe rzucały dość ostry cień na zapadłe i pomarszczone lica. W fizjognomji jego widniały dowcip i przenikliwość. Wysokie czoło oznaczało szczerość i siłą charakteru; czarne błyszczące oczy rzucały spojrzenie przenikliwe a miłe.
Jego żona, Jezabel, o piętnaście lat młodsza, wysokiego wzrostu, ubrana była całkiem czarno: gładki czepek holenderski osłaniał jej bladą surową twarz, rzadkiej niegdyś piękności, wzoru biblijnego; kilka zmarszczek na czole świadczyło, że smutek trapił tę kobietę.
W tej nawet chwili w fizjognomji Jezabeli widać było wielkie zmartwienie: ściskała konwulsyjnie duży splot czarnych jak heban włosów, który nosiła na szyi. U tego splotu był medaljon złoty.
Samuel odczytał głośno z rejestru to, co napisał:
— 5.000 obligacyj pożyczki austrjackiej po 1.000 złotych, a data 19 października 1826 roku. Czy tak, Jezabel? czy porównałaś z kartką?
Żydówka nic nie odpowiedziała.
Samuel spojrzał na nią z wyrazem tkliwości:
— Cóż ci to?... Ach mój Boże!
— Co?... 19 października... 1826... — odrzekła powolnie, wzrok mając ciągle zwrócony na jeden przedmiot i jeszcze mocniej ściskając splot czarnych włosów, wiszących u jej szyi. — Jest to nieszczęsna data... Samuelu, bardzo nieszczęsna... pod tą datą odebraliśmy ostatni list od...
Dalej mówić nie mogła.
— Ach!... rozumiem cię — odrzekł starzec — ojciec może w roztargnieniu zapomnieć, kiedy ma na głowie ważne zatrudnienia, ale serce matki zawsze jest przytomne.
Rzuciwszy pióro, wsparł smutnie czoło rękami.
Jezabel, jakgdyby z upodobania w bolesnem wspomnieniu, tak dalej mówiła:
— Tak... 19 października 1826, ostatni to dzień, w którym nasz syn, Abel, napisał do nas z Niemiec, donosząc nam, że według twego zlecenia, postąpił z sumą, którą stąd zabrał... i że miał udać się do Polski, aby tam zrobić inny interes... Biedak nie dojechał... w drodze... zabito go... Jeden z naszych dobrych braci znalazł go w lesie zranionego, umierającego, zawiózł do wioski i tam pogrzebał... Oto wszystko, co zostało nam po nim — dodała, całując splot włosów i medaljon.
— Niestety — rzekł Samuel, ocierając sobie łzy, — przynajmniej Bóg zabrał nam syna wtedy, gdy już ukończyć się ma obowiązek, który nasz ród od półtora wieku wiernie wypełnia... Alboż ta szkatułka nie zawiera królewskiej fortuny? alboż ten dom przed stu pięćdziesięciu laty zamurowany, nie będzie otwarty dziś rano dla potomków dobroczyńcy mego dziada?...
Mówiąc te słowa, Samuel smutnie spojrzał na dom, który widniał przez okno.
Księżyc zaszedł; teraz również i kominy odbijały się czarno na ciemnym błękicie.
Samuel nagle zbladł:
— Jezabel!... siedem punktów świecących, podobnie jak przed trzydziestu laty... patrz... patrz!...
W rzeczy samej, siedem otworów rozłożonych w kształcie krzyża zabłysło światłem, jakgdyby ktoś wszedł da środka ze świecą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.