Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
ZWIERZENIE.

— Nasamprzód, mój dobry Dagobercie — rzekła Rózia z powabną pieszczotą — musisz obiecać, że nas nie będziesz łajać.
— Nieprawdaż... Nie będziesz łajał swoich dzieci? — dodała Blanka, równie słodkim, przymulającym głosem.
— Zgoda — odpowiedział Dagobert poważnie — bo nie wiem, jakbym nawet to zaczął... Ale za cóżbym miał was łajać?
— Za to, że może powinnyśmy były wcześniej ci powiedzieć to, co powiemy teraz...
— Słuchajcie, moje dzieci — rzekł Dagobert z powagą, zastanowiwszy się przez chwilę nad tym przypadkiem — z dwóch rzeczy jedna: albo miałyście słuszność, albo nie miałyście słuszności, zatajenia przede mną jakiejś rzeczy... Jeżeli miałyście słuszność, to bardzo dobrze; jeżeli nie miałyście słuszności, to się już stało, nie mówmy więc o tem. No, mówcie, słucham.
Zupełnie uspokojona tak trafną decyzją, Rózia zaczęła mówić, uśmiechem porozumiawszy się z siostrą:
— Wystaw sobie, Dagobercie, że już dwie noce z kolei, odbieramy odwiedziny...
— Odwiedziny!
I żołnierz wyprostował się na krześle.
— Tak, bardzo miłe odwiedziny, bo on blondyn.
— Co u djabła, blondyn! — zawołał żołnierz podskoczywszy.
— Blondyn... z błękitnemi oczyma — dodała Blanka.
— Co u djabła, błękitne oczy!
Dagobert znowu podskoczył na krześle, na twarzy jego widać było nieukontentowanie.
— Tak, błękitne oczy... takie duże... — rzekła Rózia, kładąc koniec wskazującego palca prawej ręki na połowie takiegoż palca ręki lewej.
— Ależ daj go katu! gdyby były tak duże... i — biorąc rzeczy na wielką skalę, wyciągnął żołnierz rękę aż po łokieć — gdyby były tak duże, nicbym z tego jednak nie zrozumiał... blondyn i błękitne oczy... Ach! panienki, co to wszystko znaczy?
I Dagobert wstał zakłopotany i niespokojny.
— Ach! widzisz, Dagobercie, już się gniewasz.
— Na samym zaraz początku — dodała Blanka.
— Na początku? — powtórzył żołnierz przelękniony... — to będzie i dalszy ciąg? I koniec?
— Koniec? spodziewamy się, że nie... — rzekła Rózia, śmiejąc się do rozpuku.
— Życzymy tylko, żeby to mogło zawsze trwać.
I Blanka podzielała wesołość siostry.
Żołnierz spojrzał na obie dziewczęta zkolei, próbując rozwiązać tę zagadkę; lecz gdy ujrzał te ładne twarzyczki, ożywione niewinnym, szczerym śmiechem, pomyślał, że nie byłyby tak wesołe, gdyby się dopuściły jakiegoś ważniejszego uchybienia, i ucieszył się, że sieroty zapomniały o smutnem swojem położeniu.
— Śmiejcie się... moje dzieci... lubię bardzo widzieć was śmiejące się. — Wtem pomyślawszy, że nie w taki sposób wypada odpowiadać na osobliwsze zwierzenie się dziewcząt, dodał grubym głosem:
— Lubię bardzo widzieć was śmiejące się, ale nie wtedy, kiedy przyjmujecie odwiedziny blondyna z błękitnemi oczyma, panienki; — potem, po chwili milczenia, wzruszył ramionami i usiadł znowu.
— Patrzcie... jak głupi słucham, co bałamucicie przede mną... Chcecie ze mnie żartować... nieprawdaż?
— Nie, Dagobercie, to, co mówimy, to prawda... niezawodna prawda...
— Wiesz... żeśmy nigdy nie kłamały — dodała Rózia.
— Mają słuszność, nic prawdziwszego... nigdy nie kłamały — rzekł żołnierz, którego niespokojność powróciła znowu. — Ależ, do licha, jakim sposobem nastąpić mogły te odwiedziny. Ja śpię wpoprzek u samych drzwi; zewnątrz Ponury pod waszem oknem, a przecież błękitne oczy i wszyscy blondyni całego świata muszą wchodzić przez drzwi albo przez okno, a gdyby próbowali tego, to wy i Ponury i ja, co mamy słuch bardzo ostry, przyjęlibyśmy ich po naszemu... Ależ mówcież, dzieci, mówcie bez żartów... Wytłomaczcie się!
Kiedy obie siostry wyczytały z twarzy Dagoberta istotną niespokojność, nie chciały dłużej nadużywać jego dobroci. Spojrzały na się wzajem i Rózia rzekła, wziąwszy w drobne rączki szeroką i grubą rękę weterana.
— No i cóż, nie martw się; opowiemy ci odwiedziny naszego przyjaciela... Gabryela.
— Dobrze, znowu zaczynacie z początku?... Ma on imię?
— Tak, mówimy ci... Gabryel...
— Śliczne imię, nieprawdaż, Dagobercie? Och! zobaczysz, ty będziesz kochał pięknego naszego Gabryela, tak jak my...
— Ja będę kochał waszego pięknego Gabryela? — rzekł żołnierz, potrząsając głową. — Ja będę kochał waszego pięknego Gabryela? Zobaczymy to później, bo najprzód muszę wiedzieć... Potem przerywając sobie, dodał — szczególniejsza rzecz, to mi coś przypomina...
— Cóż takiego, Dagobercie?
— W ostatnim liście, jaki przed piętnastoma laty wasz ojciec, wracając z Francji przywiózł mi od żony, pisała do mnie, że chociaż sama biedna i chociaż małego naszego Agrykolę, co potem urósł, miała na karku, wzięła jednak do siebie chłopczyka, sierotę z anielską twarzyczką imieniem Gabryel... I niebardzo dawno odebrałem o nim wiadomość.
— A przez kogo?
— Dowiecie się zaraz.
— A widzisz, masz także swojego Gabryela, jedna więcej przyczyna, że naszego musisz kochać.
— Waszego... waszego? Zobaczmy waszego... Siedzę jak na rożarzonych węglach.
— Wiesz, Dagobercie — mówiła dalej Rózia — że ja i Blanka mamy zwyczaj zasypiać, trzymając się za ręce.
— Tak, tak, wiele razy widziałem was tak śpiące w kolebce... Nie mogłem się napatrzyć na was, tak byłyście miluchne.
— No dalej! Dwie noce temu, tylko cośmy zasnęły, aż wtem ujrzałyśmy...
— Więc to było we śnie... — krzyknął Dagobert, — kiedyście zasnęły, we śnie!
— Ależ tak, we śnie... Jakżebyś chciał inaczej!...
— Niechaj moja siostra mówi.
— Tak, to dobrze — rzekł żołnierz, odetchnąwszy spokojnie — tak to dobrze... zapewne, czy tak, czy inaczej, byłem zupełnie spokojny... ponieważ... ale w końcu to wszystko jedno... Sen! to lepiej mi się podoba.. Mówże dalej, kochana Róziu.
— Skorośmy zasnęły, małyśmy jednakowy sen.
— Obie sen jednakowy?
— Tak, Dagobercie, nazajutrz rano obudziwszy się, opowiedziałyśmy sobie, cośmy śniły.
— I zupełnie toż samo...
— To nadzwyczajna rzecz, a ten sen, dzieci moje? Jakiż był?
— Siedząc obok siebie, Blanka i ja, widziałyśmy we śnie wchodzącego pięknego anioła; miał ma sobie długą białą suknię, włosy miał jasne, oczy błękitne, i tak piękne, tak dobre oblicze, żeśmy złożyły ręce, jak do modlitwy... Potem słodkim głosikiem powiedział, że nazywa się Gabryel, że matka nasza przysyła go do nas, aby był naszym Aniołem Stróżem, i że on nas nigdy nie opuści, bo kocha nas obie tak mocno, jak matka nas kocha...
— A potem — przerwała Blanka — wziął każdą z nas za rękę, i schyliwszy swe piękne oblicze ku nam, długo patrzył na nas z taką dobrocią... z taką dobrocią, że nie mogłyśmy oderwać naszego wzroku od jego spojrzeń.
— Tak — mówiła dalej Rózia — i zdawało się nam, że jego wzrok przyciąga nas do siebie, albo że serce nasze nawskroś przenika... Z wielkim naszym smutkiem Gabryel nas opuścił, ale powiedział, że następnej nocy powróci.
— I powrócił?
— Tak jest, a możesz sobie wyobrazić z jaką niecierpliwością czekałyśmy chwili zaśnięcia, żeby zobaczyć, czy nasz przyjaciel znowu nas we śnie odwiedzi.
— Hm... to mi przypomina, moje panienki, że zawczora wieczór mocnoście tarły sobie oczy — rzekł Dogobert, skrobiąc się w czoło — udawałyście, że sen was morzy... Wiem, chciałyście mnie corychlej odprawić, żeby tem prędzej sen przywołać?
— Tak, Dagobercie.
— Wprawdzie, nie mogłyście powiedzieć mi, jak Ponuremu: pójdź spać, Dagobercie. I wasz przyjaciel Gabryel powrócił znowu?
— Tak jest, ale tym razem długo mówił z nami, i w imieniu matki naszej tak czułe, tak szlachetne dawał nam przestrogi, że nazajutrz rano Rózia i ja cały czas zajmowałyśmy się przypominaniem najmniejszych słów naszego Anioła Stróża... tudzież jego spojrzeń... jego twarzy...
— To mi przywodzi na pamięć, panienki, żeście wczoraj przez całą drogę szczebiotały z sobą... i kiedy ja mówiłem: biało, odpowiadałyście mi: czarno.
— Tak, Dagobercie, myślalyśmy o Gabryelu.
— I odtąd obie kochamy go, tak jak on nas kocha...
— Lecz on jeden, a was dwie?
— Czyliż matka nasza nie była też jedną dla nas obu?
— To prawda!... Ach! ale, czy wiecie, że wkońcu ja będę zazdrościł temu hultajowi... moje panienki?
— Jesteś naszym przyjacielem we dnie, a on naszym przyjacielem w nocy?
— Zrozumiejmy się: kiedy we dnie o nim rozmawiacie, kiedy w nocy marzycie o nim, cóż więc dla mnie zostanie?
— Zostaną ci twoje dwie sieroty, które ty kochasz — rzekła Rózia.
— I które ciebie tylko jednego mają na świecie — dodała słodkim głosem Blanka:
— Hm! hm! to prawda, pochlebiajcie mi... Niech i tak będzie — dodał żołnierz z czułością. — Rad jestem z mojego losu, ustępuję wam waszego Gabryela, przekonałem się, że ja i Ponury możemy spać spokojnie... Zresztą, nic w tem nadzwyczajnego: wasz pierwszy sen mocno was uderzył, a żeście o nim dużo rozmawiały, znowu się powtórzył; nie będę się dziwił jeżeli zobaczycie trzeci raz tego pięknego nowego ptaszka...
— O Dagobercie, nie żartuj, są to wprawdzie sny... lecz zdaje się, że zsyła je matka nasza. Czyliż nam nie mówiła, że młode dziewczęta, sieroty, mają aniołów stróżów?... No otóż Gabrjel wraz z tobą opiekować się będzie nami.
— Mniejsza o to... dobrze... Wszelako, dzieci moje, dla waszej obrony niezły i Ponury... chociaż nie blondyn, ale za to pewniejszy.
— Ach jaki nudny jesteś z twojemi żartami, Dagobercie!
— Śmiejesz się ze wszystkiego.
— Tak, rzecz osobliwa, ja śmieję się nakształt starego Jowialnego, nie pokazując zębów. No, dzieci, nie tajcie mnie, chciałem wypłacić się tąż samą monetą, trochę z was zażartować, a rzeczywiście, źle postąpiłem, ponieważ myśl o waszej czcigodnej matce łączy się z tym snem; macie słuszność, gdy o tem serjo mówicie... A wreszcie — dodał z poważną miną, — jest trochę prawdy w snach... W Hiszpanji śniło się dwóm dragonom, kamratom moim, w nocy przed jesienią, że będą otruci... i rzeczywiście zostali otruci... że wam śni się ciągle o tym pięknym Gabrjelu... to stąd pochodzi... że... ponieważ... to stąd pochodzi... że, krótko mówiąc, to wam sprawia przyjemność... Niewiele macie przyjemności we dnie... miejcież przynamniej sen miły. Teraz, moje dzieci, mam wiele do powiedzenia wam, będzie mowa o waszej matce, przyrzeknijcie mi, iż nie będziecie się smuciły.
— Bądź spokojny, kiedy myślimy o niej, nie jesteśmy smutne, ale zadumane.
— Tak to dobrze! lękając się, abym nie sprawił wam smutku, odkładałem zawsze chwilę opowiedzenia tego, coby wam biedna matka wasza opowiedziała, jakbyście przestały już być dziećmi; ale umarła nagle, i zabrakło jej czasu na to, a przytem to, co wam miała powiedzieć, przeszywało jej serce równie jak mnie; odwlekałem opowiadanie, ile mogłem, i postanowiłem o tem nie mówić, nim staniemy na polu bitwy, gdzie ojciec wasz dostał się w niewolę... to mi dało czas... ale nadeszła chwila... nie można już teraz wykręcić się.
— Słuchamy cię, Dagobercie — odpowiedziały obie siostry, utkwiwszy weń oczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.