Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Centnerszwerowa, 1903)/Księga piąta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Życie pszczół
Rozdział Wzlot małżeński
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Vie des Abeilles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Księga piąta.

Wzlot małżeński.

I.

Przyjrzyjmy się teraz, w jaki sposób ma miejsce zapłodnienie królowej pszczół.
I tutaj przedsięwzięła natura nadzwyczajne środki w celu poparcia połączenia się samców i samiczek, pochodzących z różnych szczepów; dziwne prawo, niczem nie wywołane, kaprys — a może pierwotna nieostrożność, której naprawienie wyczerpuje najcudowniejsze siły jej działalności.
Bardzo prawdopodobnie, że gdyby obróciła ona — na zapewnienie życia, złagodzenie cierpień, osłodzenie śmierci oraz usunięcie przerażających trafów — połowę geniusza, zużytego na krzyżowane zapłodnienie oraz na czynienie zadość kilku innym samowolnym kaprysom, wszechświat byłby dla nas zagadką, mniej niezrozumiałą, mniej budzącą politowania, aniżeli ta, którą staramy się zgłębić. Nie z tego jednak, co mogłoby być, ale z tego, co jest, musimy czerpać naszą wiedzę i nasze zainteresowanie się bytem.
Dokoła dziewiczej królowej, żyjąc z nią w gromadzie ula, miotają się setki gwałtownych, zawsze upojonych miodem, samców, których jedyna racya bytu polega na akcie miłosnym. Ale, pomimo nieustannego stykania się dwóch niespokojnych płci, które w każdem innem miejscu pokonałyby wszelkie przeszkody, nigdy połączenie nie ma miejsca w ulu i nigdy nie udało się zapłodnić uwięzionej królowej.[1]
Otaczający ją kochankowie nie domyślają się kim jest, dopóki pozostaje wpośród nich. Nie przypuszczając nawet, że przed chwilą dopiero z nią się rozstali, że spali z nią na tych samych plastrach, że potrącili ją może w gwałtownym swoim odlocie — ulatują na poszukiwanie jej w dal niezmierzoną, w najbardziej ukryte zakątki na widnokręgu. Rzec można, że zadziwiającemi swemi oczyma, które pokrywają całą ich głowę błyszczącym szyszakiem, nie rozpoznają jej i nie pragną jej widoku, dopóki nie szybuje ona w lazurowej toni. Codziennie od 11-ej do 3-iej, kiedy światło dzienne w pełnym jaśnieje blasku a szczególniej, kiedy południe roztacza aż po krańce nieba wielkie swoje błękitne skrzydła, rozżarzające słoneczne ognie, mkną, przyozdobione kitami, hordy — na poszukiwanie bardziej królewskiej i bardziej niedostępnej małżonki, aniżeli wymyślić ją mogła którakolwiek z legend o zaczarowanych księżniczkach. Bowiem otacza ją dwadzieścia lub trzydzieści pokoleń, które przyleciały ze wszystkich okolicznych osad, aby utworzyć orszak, złożony z dziesięciu tysięcy pretendentów; z tych wszystkich jeden jedyny powołany będzie do otrzymania jedynego uścisku i ta jedna, jedyna minuta szczęścia popchnie go w tej samej chwili w objęcia śmierci, wszyscy zaś towarzysze jego krążyć będą, jako niepotrzebni widzowie, dokoła splecionej w uścisku pary i zginą wkrótce, nie doczekawszy się cudownego i zgubnego zjawiska.

II.

Nie przesadzam tej zdumiewającej i szalonej szczodrobliwości natury. Najlepsze ule mieszczą zazwyczaj czterystu lub pięciuset samców. W ulach zwyrodniałych lub słabszych bywa ich cztery lub pięć tysięcy, im bliższy bowiem ul jest ruiny, tem więcej produkuje trutniów. Można powiedzieć, że przeciętnie pasieka, złożona z dziesięciu kolonij, rozsypuje w przestworzu w danym momencie dziesięć tysięcy samców, z których dziesięciu lub piętnastu, co najwyżej, osobnikom uda się wypełnić jedyny akt, dla którego zostali zrodzeni.
W oczekiwaniu tej chwili wyczerpują zapasy grodu i nieustanna praca pięciu lub sześciu robotnic z trudnością wystarcza na wyżywienie każdego z tych bezczynnych, żarłocznych i wyrodnych darmozjadów, których jedynym, niezmordowanie pracującym organem, są: język i żuwki. Ale natura jest zawsze wspaniałomyślna, gdy wchodzą w grę zaś funkcye i przywileje miłości, skąpa kiedy idzie o narządy i organy pracy.
Szczególne okazuje sknerstwo w stosunku do wszystkiego, co ludzie nazywają cnotą; nie liczy się zaś wzamian z klejnotami ani względami, któremi hojnie zasiewa drogę najmniej zajmujących kochanków. Na wsze strony rozlega się jej głos, wołający: „Łączcie się i mnóżcie, niema innego prawa, innego celu po nad miłość“, i półgłosem dodaje: „a potem wleczcie swój żywot dalej, jeżeli możecie; to już mnie nic nie obchodzi“. Daremnie dążymy do czego innego, daremnie doszukujemy się i chcemy widzieć sprawy odmienne; wszędzie odnajdujemy tę samą moralność, tak różną od naszej. Przyjrzyjcie się jej niesprawiedliwemu skąpstwu i szalonemu zbytkowi, jakie przejawia w stosunku do tych samych małych istotek. Od narodzin aż do śmierci musi surowa zbieraczka łupu lecieć daleko, w najciemniejsze gęstwiny, na poszukiwanie mnóstwa, ukrywających się, kwiatów. Musi odnajdywać w labiryntach — miodniki, w tajemniczych przejściach — główki pyłkowe, miód i ukryty pyłek. A przecież jej oczy, jej narządy węchowe są oczami i organami istoty upośledzonej w porównaniu z samcem. Gdyby ci ostatni byli nawpół ślepi i pozbawieni węchu, nie cierpieliby na tem i zaledwie odczuwaliby brak tych zmysłów. Nie mają nic do roboty, nie zbierają żadnego łupu. Pokarm, jaki spożywają, zostaje im podawany w stanie zupełnie gotowym — a całe ich życie upływa na sączeniu miodu wprost z plastrów, w ciemności ula. Ale są oni pośrednikami miłości — a wiemy, że najwspanialsze i najwyszukańsze dary rzucane bywają zawsze pełnemi garściami w przepaść przyszłych nadziei. Jeden na tysiąc z pomiędzy nich będzie mógł raz jedyny w swojem życiu połączyć się w głębi lazurowych przestworzy z królewską dziewicą. Jeden na tysiąc podąży na chwilę śladem samiczki, która nie stara się wcale uciekać. Ale i to wystarcza. Stronna potęga otworzyła im na oścież podwoje, wiodące do bajecznych swoich skarbów. Każdego z przypuszczalnych kochanków, z których 999 pójdzie na rzeź w kilka dni po krwawych godach tysiącznego, obdarzyła ona 13-ma tysiącami oczu z każdej strony głowy — a przecież robotnice mają ich tylko po sześć tysięcy.
Zaopatrzyła, wedle obliczeń Cheshire’a, macki ich 37, 800-mi węchowych komórek, których robotnica posiada zaledwie 5.000. Oto przykład nierównego podziału, jaki daje się spostrzegać wszędzie w stosunku do darów, jakiemi natura hojnie obsypuje miłość — i datków, skąpo wydzielanych pracy; względów, okazywanych czynnikom, dającym bodziec do życia za pośrednictwem rozkoszy — i obojętności, z jaką traktuje osobniki, cierpliwie podtrzymujące swój byt drogą ciężkiej, żmudnej pracy. Kto chciałby oddać wiernie charakter natury, opierając się na rysach, tu uwydatnionych, zrobiłby z niej nadzwyczajną postać, nie przypominającą w niczem naszego ideału, który przecież musi być także na niej samej wzorowany. Ale człowiek zbyt wielu nieświadom jest rzeczy, aby mógł zdobyć się na taki portret który musiałby w jego odbiciu składać się z jednej ogromnej ciemnej plamy i dwóch lub trzech co najwyżej — niewyraźnych świetlnych punkcików.

III.

Niewielu — sądzę — ludziom udało się podpatrzeć tajemnicę zaślubin królowej-pszczoły, obrzęd godów weselnych, których świątynią jest niezmierzona i olśniewająca dal pięknego, pogodnego nieba. Można jednak pochwycić moment niezdecydowanego odlotu oblubienicy i zbrodniczego powrotu małżonki.
Pomimo całej swojej niecierpliwości, wybiera ona dzień i godzinę i czeka, ukryta za drzwiami, aż zabłyśnie cudowny poranek, ozłacający, usłane w głębi lazurowego stropu, ślubne jej łoże. Kocha ona tę chwilę, kiedy brylantowe krople rosy wilżą jeszcze wspomnieniem poranku liście i kwiaty; kiedy resztka świeżości konającej jutrzenki walczy ostatnim wysiłkiem ze spiekotą dnia — jak naga dziewica w ramionach zakutego w ciężki pancerz wojownika; kiedy cisza i szkarłat róż zbliżającego się południa pozwalają jeszcze zalatywać tu i owdzie balsamicznej woni porannych fijołków, odzywać się od czasu do czasu przejrzystem echem świtania.
Ukazuje się wtedy na progu wśród obojętnego tłumu zbieraczek łupu, oddanych własnym sprawom, albo też otoczona przerażonymi robotnicami — zależnie od tego, czy pozostawia w ulu księżniczki, czy też niema kim jej zastąpić. Wyfruwa, cofając się, wraca dwa lub trzy razy na próg i dopiero, kiedy zdąży utrwalić w pamięci dokładnie położenie swojego królestwa, którego nigdy nie oglądała z zewnątrz, leci lotem strzały pod sam strop nieba, wznosząc się w ten sposób na tak zawrotne wyżyny i dosięgając takich stref świetlanych, o jakich wszystkie inne pszczoły nie śmią nawet marzyć. Zdala, dokoła kwiatów, gdzie krążą w słodkiej bezczynności, zebrały się trutnie, które wnet dostrzegły zjawienie się królowej i poczuły czarowną woń, przenikającą aż do sąsiednich pasiek. Wnet gromadzą się hordy i toną jej śladem w oceanie wesela, którego jasne brzegi odsuwają się wciąż dalej i dalej. Ona, upojona posiadaniem skrzydeł, posłuszna wspaniałemu prawu rodzaju, obierającemu dla niej kochanka i nakazującemu, aby najsilniejszy tylko dotarł sam jeden na szczyty, wzbija się wciąż wyżej i wyżej — Lazurowy eter poranku przenika po raz pierwszy przez oddechowe otwory w głąb jej kadłuba i szumi jak krew nieba w tysiącu pór, łączących się z dwoma oddechowemi mieszkami, wypełniającymi połowy jej ciała i odżywianemi powietrzem. A ona mknie coraz wyżej. Musi dotrzeć do pustynnej strefy, w której niema już ptaków, mogących zamącić ciszę tajemniczego obrządku.
Wznosi się jeszcze wyżej — a tymczasem rozsypana pod nią bezładna rzesza wciąż maleje i na dół opada. Słabi, kalecy, starcy, nierozwinięci, źle odżywieni w leniwych lub nędznych osadach — cofają się wpół drogi i znikają w próżni. Tylko drobna, niezmordowana garstka pozostaje zawieszona w tęczowym bezmiarze. Ostatnim wysiłkiem zemdlonych skrzydeł chce wzbić się jeszcze wyżej śladem kochanki, ale jeden tylko wybrany, obdarzony siłą niepojętą, dociera do niej, chwyta ją, i przenika — a mknąca w górę, wężowa linja ich zespolonego polotu — wiruje przez mgnienie oka w szale upojenia zabójczą miłością.

IV.

Większość istot ma niejasne przeczucie, że tylko kapryśny traf, rodzaj błonki przezroczystej oddziela miłość od śmierci i że głęboka myśl natury domaga się zgonu w chwili zapoczątkowania nowego życia. Prawdopodobnie ten dziedziczny lęk nadaje tyle znaczenia miłości. Tutaj przynajmniej urzeczywistnia się w swojej pierwotnej prostocie ta idea, której wspomnienie krąży jeszcze dokoła ludzkich pocałunków. Wnet po nastąpieniu połączenia otwiera się brzuch samca, narząd się oddziela, pociągając za sobą wnętrzności — a porażone gromem godowym, próżne już ciało — wiruje przez chwilę i spada w przepaść.
Ta sama myśl przewodnia, która, w niedawno omawianem przez nas, dzieworództwie, poświęcała przyszłość ula dla nadmiernego rozmnażania samców, podporządkowuje tutaj byt samca przyszłości ula.
Myśl ta wprawia nas stale w zdumienie; im więcej ją badamy, tem bardziej słabną pewniki — a Darwin np. (powołuję się na niego, jako na człowieka, który studyował ją najsystematyczniej i z największym zapałem), nie przyznając się do tego przed sobą samym, traci na każdym kroku grunt pod nogami i zawraca z drogi w obec niespodziewanych i najzupełniej sprzecznych zjawisk. Przypatrzcie mu się, o ile chcecie być świadkami wzniosłego, acz upokarzającego widoku geniuszu ludzkiego, pasującego się z niezmierzoną potęgą, przypatrzcie mu się, gdy usiłuje rozwikłać dziwaczne, bajecznie tajemnicze i niepowiązane prawa, dotyczące bezpłodności i płodności mięszańców lub różnolitości charakterów osobnika i rodzaju. Zaledwie zdążył sformułować zasadę — a już opadają go wątpliwości i wnet, obciążone masą ustępstw, prawo — szczęśliwe jest, jeżeli uda się mu znaleść przytułek gdzieś w kącie i utrzymać chociażby tytułem wyjątku resztki racyi bytu.
W mieszańcach bowiem, w różnolitości, w instynkcie, w przejawach walki o byt, w doborze, w geologicznem uwarstwieniu i rozmieszczeniu geograficznem istot organicznych, we wzajemnem powinowactwie — jak we wszystkiem zresztą i wszędzie — myśl natury jest drobiazgowa i zarazem niedbała, niestała i niewzruszona, nieruchoma i ożywiona, jedna i niezliczona, wspaniała i nędzna. Rozporządzając niegdyś olbrzymiemi i dziewiczemi obszarami prostoty, zaludniła je drobnemi pomyłkami, przeczącemi sobie wzajem prawami, małemi, ale trudnemi do rozwiązania zagadkami, które zabłąkały się w istniejącym świecie jak stado błędnych owiec. Co prawda, wszystko to zachodzi na naszej siatkówce, odbijającej tylko rzeczywistość, przystosowaną do naszych wymiarów i do naszych potrzeb; i nic nie upoważnia nas do przypuszczania, że natura traci z oka swoje względy i swoje zabłąkane rezultaty.
W każdym razie rzadko pozwala im zapędzać się zbyt daleko, i docierać do kresów nielogicznych lub niebezpiecznych. Rozporządza ona dwiema siłami, które zawsze zwyciężają — a kiedy zjawiska przekraczają pewne granice, daje ona hasło życiu lub śmierci, przywracającym zawsze porządek i obojętnie skierowującym bieg zjawisk na właściwe tory.

V.

Wymyka się nam ona zewsząd, zapoznaje większość naszych zasad i niweczy wszystkie nasze środki ostrożności. Naprawo od nas, nie dosięga do naszych pojęć, ale za to na lewo wznosi się nagle po nad niemi jak góra niebotyczna. Co chwila zdaje nam się że łapiemy ją na pomyłce — zarówno w dziedzinie pierwszych jej prób, jak i w sferze zjawisk najwyższych, czyli w świecie człowieka. Uświęca ona tu instynkt ciemnych mas, bezwiedną niesprawiedliwość gromady, porażkę rozumu i cnoty, oraz poziomą etykę, kierującą wartkim prądem rodzaju i wyraźnie niższą od moralności, jaką może objąć i jakiej może pragnąć rozum, łączący się z drobną, jaśniejszą falą, płynącą w górę rzeki. A jednak, czy niesłusznie zadaje sobie tenże sam rozum pytanie, azali obowiązkiem jego nie jest dociekanie wszelkiej prawdy — a tem samem szukanie na równi z innemi i prawd moralnych — raczej w tym chaosie, aniżeli w sobie samym, gdzie wydają się one stosunkowo tak jasnemi i tak dokładnie określonemi?
Nie myśli on wcale o odmawianiu słuszności i wartości swojemu ideałowi, uświęconemu przez tylu bohaterów i tylu mędrców, ale przypuszcza może nieraz, że ideał ten został stworzony zanadto niezależnie od olbrzymiej masy, której niepewnego piękna przedstawicielem być mniema. Słusznie mógł obawiać się dotychczas, że, przystosowując swoją etykę do etyki natury, mógłby zburzyć to, co jest podług niego arcytworem tej samej natury. Ale teraz, kiedy zna ją nieco lepiej i kiedy kilka odpowiedzi niejasnych jeszcze, ale otwierających nieprzewidzianie szerokie widnokręgi, ukazały mu pewien plan i rozum, wyższe nad wszystko, co mógłby sobie wyobrazić, zamykając się w ciasnem kole własnej swej istoty — mniej się lęka, mniej gwałtowną odczuwa potrzebę chronienia się pod opiekuńcze skrzydła niezwykłych własności i przyczyn. Wnioskuje, że to, co jest tak wielkie, nie umiałoby dawać przykładu słabnięcia woli — Chciałby wiedzieć czy nie nadeszła chwila poddania swoich zasad, pewności i marzeń surowszemu egzaminowi.
Powtarzam, że nie myśli on wcale o wyzbyciu się swojego ludzkiego ideału. To samo właśnie, co zniechęcało go do tego ideału, każe mu doń powrócić. Natura nie mogłaby dawać fałszywych wskazówek umysłowi, dla którego każda prawda, nie stojąca co najmniej na wysokości własnych jego dążeń, nie wydaje się dostatecznie wzniosłą, aby mógł ją uznać za ostateczną i godną szerokiego planu, jaki sili się ogarnąć. Zmiana pojęć następuje tylko wtedy w jego życiu, kiedy pojęcia te dojrzewają wraz z nim: i długo jeszcze wmawiać sobie będzie, że rozwija się, gdy w rzeczy samej powraca tylko do dawnego pojmowania dobra. W myśli jego dokonywa się jednak przeobrażenie z większą swobodą — i może on zniżyć się bezkarnie w zapale swojej kontemplacyi aż do umiłowania — na równi z cnotami — najokrutniejszych, najniemoralniejszych w życiu sprzeczności, przeczuwa bowiem, że mnóstwo, kolejno po sobie następujących, nizin — wiedzie na wzgórze, na którem pragnie i spodziewa się stanąć.
Względy te jednak nie przeszkadzają mu bynajmniej, aby — przy całem dążeniu do ścisłej wiedzy (wówczas nawet, gdy poszukiwania doprowadzają go do rzeczy biegunowo przeciwnych tym, jakie ukochał) — nie kierowała postępkami jego najwznioślejsza w ludzkiem pojęciu prawda, aby nie zatrzymywał się na najwyżej stojącym, tymczasowym układzie. Wszystko, cokolwiek potęguje dobroczynność i sprawiedliwość, znajduje natychmiastowe zastosowanie w jego życiu; wszystko, co zmniejszałoby je, pozostaje w niem w zawieszeniu, jak owe sole nierozpuszczalne, które rozpadną się dopiero w chwili decydującego doświadczenia. Może on uznawać bardziej poziomą prawdę, ale, kiedy idzie o stosowanie do niej postępków, czekać będzie — chociażby wieki całe, o ile okaże się tego potrzeba — dopóki nie dostrzeże związku, jaki zachodzi pomiędzy tą prawdą — a prawdami tak nieskończonemi, że obejmą one wszystkie inne i będą nad niemi górowały. Słowem, odróżnia on ściśle względy moralne od względów rozumowych i przyjmuje z pomiędzy pierwszych tylko wznioślejsze i piękniejsze od uznanych dawniej. A jeśli naganne jest takie oddzielanie pojęć jednych od drugich, jak to czynimy często w życiu, postępując wskutek tego gorzej, niż nam się wydaje; to przecież działamy rozumnie i zbawiennie, jeżeli, widząc gorsze, idziemy za lepszem i jeśli czyny nasze górują nad naszemi myślami: doświadczenie człowieka bowiem pozwala mu z dnia na dzień wyraźniej rozumieć, że najzawrotniejsze wyżyny, do jakich dotrzeć mogłaby myśl jego, nigdy nie dosięgną tajemniczej prawdy, którą usiłuje odnaleźć. Nadto, gdyby okazało się nawet, że wszystkie dawne poglądy jego były fałszywe, pozostałby mu jeden prosty i naturalny powód do nieporzucania ludzkiego jego ideału.
Im więcej siły przypisuje ideał ten prawom natury, zdającym się uczyć nas egoizmu, niesprawiedliwości i okrucieństwa, tem potężniejsze zarazem są w jego pojęciu te prawa, które dają przykład wspaniałomyślności, miłosierdzia i wyrozumiałości. Z chwilą kiedy człowiek zaczyna przeprowadzać równy podział ról, wyznaczonych przezeń wszechświatowi i samemu sobie, dostrzega on, że prawa dobroczynne są tak samo zasadnicze — jak prawa okrutne. Te ostatnie są równie głęboko wyryte w jego umyśle, jak pierwsze objawiają się we wszystkiem, co go otacza.

VI.

Powróćmy jednak do tragicznych zaślubin królowej. W danym przykładzie natura wymaga — przez wzgląd na krzyżowane zapłodnienie — aby połączenie trutnia i królowej było jedynie możliwe wysoko, w obłokach. Życzenia jej jednak plączą się nakształt sieci — a najważniejsze jej prawa muszą nieustannie przedostawać się przez wiązania innych praw, które znów w chwilę później przejdą zkolei przez oczka pierwszych.
Zapełniwszy niebo niezliczonemi niebezpieczeństwami: zimnemi wiatrami, prądami, burzami, trąbami powietrznymi, ptakami, owadami, kroplami wody, które także posłuszne są nieugiętym prawom — musi postąpić w ten sposób, aby to połączenie odbyło się z błyskawiczną szybkością. Udaje jej się to dzięki natychmiastowej śmierci samca. Jeden uścisk wystarcza, związek uskutecznia się już w samem łonie małżonki.
Królowa zlatuje z rozbłękitnionych wyżyn do ula a za nią — niby zwycięzkie sztandary — powiewają wytoczone trzewia kochanka. Niektórzy pszczelarze utrzymują, że robotnice witają radośnie, brzemienny w zapowiedzi szczęśliwej przyszłości, powrót swojej władczyni. Büchner, pomiędzy innymi, rysuje szczegółowy obraz tego tryumfalnego przyjęcia. Czatowałem niejednokrotnie na powrót oblubienicy i przyznaję, że nie udało mi się zauważyć niezwykłego ożywienia, z wyjątkiem tylko tych wypadków, gdzie szło o młodą królowę, która wyfrunęła na czele roju, stanowiąc jedyną nadzieję osady, niedawno założonej a więc pustej jeszcze. W takich chwilach szał niemal ogarnia wszystkie robotnice, spieszące na jej spotkanie. Ale zazwyczaj, pomimo, że niebezpieczeństwo, zagrażające ulowi, nie jest wcale mniejsze, zdają się zapominać o niem. Okazały się bardzo przewidującemi ale tylko do chwili zezwolenia na wytępienie królowych — rywalek. Tutaj instynkt już je opuszcza — jest to jakby wyłom w ich przezorności. Zachowują się dość obojętnie. Podnoszą głowę, dostrzegając może zbrodnicze świadectwo zapłodnienia, ale przyjmują je z pewnem jeszcze niedowierzaniem i zapewnie dla tego nie zdradzają uszczęśliwienia, na jakie przygotowana była nasza wyobraźnia. Trzeźwe i niełatwo dające się porwać mrzonkom, czekają prawdopodobnie na inne jeszcze dowody — w obawie przedwczesnej uciechy. Niesłusznie czynimy, żądając logiki i ludzkiej zupełnie subtelności uczuć od małych tak różnych od nas istotek. Badając pszczoły, zarówno jak wszystkie inne żywe istoty, opromienione odblaskiem naszej inteligencyi, otrzymujemy rzadko wyniki tak ścisłe, jakich opisy czytamy w książkach. Zbyt wielu okoliczności nie znamy zupełnie.
Po cóż przedstawiać je jako doskonalsze aniżeli są i mówić to, co w rzeczy samej nieistnieje? Jeżeli są ludzie, którzy mniemają, że byłyby one ciekawsze, gdyby były podobne do nas — należy przypisać opaczny ich sąd temu, że nie wyrobili sobie oni jeszcze właściwego pojęcia o zjawiskach, które słusznie powinny budzić zaciekawienie szczerego umysłu. Celem badacza nie jest wprawianie w podziw, ale zrozumienie; niemniej będzie ciekawem proste zaznaczenie szczerb w inteligencyi oraz opis wszystkich oznak ustroju mózgowego, różnego od naszego, aniżeli komunikowanie cudów o nim.
Jednakże obojętność nie jest powszechna — i kiedy zdyszana królowa ukazuje się na progu, pewna ilość pszczół gromadzi się dokoła niej i wprowadza ją pod dach dokąd słońce, ten bohater wszystkich świątecznych dni ula, przeciska się lękliwemi krokami i spowija w cienie i lazury woskowe ściany i miodowe zasłony. Co prawda, oblubienica nie zdradza większego przejęcia się, aniżeli podwładny jej lud: w ciasnym mózgu tej praktycznej i okrutnej monarchini niema wcale miejsca na różnorodne wzruszenia. Jedna pochłania ją tylko troska, mianowicie chęć jaknajprędszego pozbycia się niemiłej pamiątki, pozostawionej przez małżonka i krępującej jej ruchy. Siada na progu i starannie odrywa niepotrzebne narządy, chwytane, w miarę wydzierania ich, przez robotnice i daleko przez nie odrzucane. Samiec dał jej wszystko, co posiadał — i daleko więcej, aniżeli było potrzebne. W woreczku jej nasiennym pozostaje tylko ciecz nasienna, gdzie pływają miliony zarodków, które aż do ostatniego dnia jej życia, będą w głębi jej łona dopełniały kolejno, przy przechodzeniu jajeczek, tajemniczego połączenia pierwiastku samczego z samiczym. Rezultatem tego połączenia będą narodziny robotnic. Drogą dziwnej zamiany dostarcza królowa pierwiastku męzkiego, a samica — żeńskiego. W dwa dni po dokonaniu aktu spółkowania składa ona pierwsze swoje jajka i wnet otoczona zostaje najtroskliwszemi staraniami poddanych. Od tej chwili, obdarzona dwupłciowością, nosząca w sobie niewyczerpany zapas męzkich ciałek nasiennych, rozpoczyna właściwe swoje życie, nie opuszcza już ula, oglądając po raz drugi światło słoneczne tylko w takim razie, jeżeli wyfruwa na czele roju; płodność jej ustaje dopiero z chwilą zgonu.

VII.

Taka jest historya cudownych zaślubin, najczarowniejszych, jakie możemy sobie wymarzyć, niebiańskich i tragicznych, uniesionych porywem żądzy w nadobłoczne światy, błyskawicznie szybkich i wiecznych, jedynych i olśniewających, samotnych i nieskończonych. Zachwycający obraz szału, gdzie śmierć, co porywa w zimne swe ramiona w głębi najpiękniejszych i nieprzejrzanych, dziewiczych, bezbrzeżnych przestworzy, wyciska wśród królewskiego błękitu tragiczną pieczęć na jednej sekundzie szczęścia, oczyszcza w niepokalanej światłości poziomą przymieszkę miłosnego aktu i czyni pamięć pocałunku niezatartą. — Poprzestając tym razem na dziesiątej zaledwie cząstce rozkoszy, własnemi, macierzyńskiemi już dłońmi, podejmuje się wprowadzenia i połączenia na długą, nierozerwalną przyszłość — w jednem i tem samem ciele — dwóch drobnych, wątłych żywotów.
Głęboko ukryta prawda pozbawiona jest całej tej poezyi, posiada ona natomiast inną, do której zrozumienia mniej jesteśmy zdolni, ale którą kiedyś może pojmiemy i ukochamy. Natura nie zadawała sobie trudu wyprawiania tym dwom „skrótom atomów“ — jak je nazywał Pascal — świetnych godów weselnych, idealnej chwili miłosnego szału.
Miała ona jedynie na względzie, jak to powyżej zaznaczyliśmy, udoskonalenie gatunku przez skrzyżowane zapłodnienie. Aby zapewnić sobie dobry rezultat zabiegu ukształtowała ona organ samca w sposób uniemożebniający mu użycie go gdzieindziej niż w przestworzu. Musi on długotrwałem fruwaniem rozszerzyć przedewszystkiem dostatecznie swoje dwa mieszki dychawkowe. Te olbrzymie pęcherze, napełnione powietrzem wypierają dolne części odwłoka i ułatwiają wysunięcie organu. Na tem polega cały sekret fizyologiczny — dość pospolity, jak zarzucą jedni, nawet niemiły, zdaniem innych — czarownego polotu kochanków, olśniewającego przebiegu tych wspaniałych zaślubin.

VIII.

„A więc będziemy musieli zawsze — powie poeta — zadawalniać się bujaniem po nad prawdą?
Tak w każdej chwili, przy każdej okazyi zadawalniajmy się bujaniem, nie po nad prawdą — co jest niemożliwem, ponieważ nie wiemy, gdzie się ta prawda mieści — ale po nad drobnemi pewnikami, które odsłaniają się przed naszym wzrokiem.
Jeżeli za sprawą jakiegoś przypadku, wspomnienia, nawet jakiejś ułudy, namiętności, upodobania, wreszcie dzięki jakiejbądź przyczynie — przedmiot pewien wydaje nam się piękniejszy, aniżeli innym ludziom, ceńmy wysoko tę przyczynę. Niech nam ona będzie droga, chociażby nawet była błędem, nie przeszkadza to bowiem bynajmniej, aby moment, otwierający nam oczy na nieznane dotychczas piękno przedmiotu, nie był zarazem chwilą, najbardziej ułatwiającą poznanie prawdy. Piękno, które mu przypisujemy, zwraca naszą uwagę na istotne jego piękno i wielkość, niełatwe wcale do odkrycia i polegające na stosunku, w jakim każdy przedmiot pozostaje z konieczności do praw, do zasadniczych i wieczystych sił. Zdolność do zachwytu, zawdzięczająca zbudzenie się swoje ułudzie, nie będzie stracona dla prawdy, wcześniej lub później odkrytej. — Słowem, uczuciem, zapałem, wznieconym przez dawne urojone piękności — wita dzisiaj ludzkość prawdy, które może nie byłyby się zrodziły i nie znalazłyby sprzyjającego gruntu, gdyby owe, poświęcone na ołtarzu dociekań, mrzonki nie opromieniały i nie ogrzewały serca i umysłu, do którego prawdy te mają zstąpić. Szczęśliwe są oczy, umiejące, bez wdziewania różowych szkieł, dostrzegać wielkość zjawiska! Wszystkie inne muszą przejść przez szkołę złudzeń, aby nauczyć się patrzeć, zachwycać i radować. Sięgając tam „gdzie wzrok nie sięga“ jeszcze nie będą patrzyły zbyt wysoko. Gdy zdaje im się, że są blizkie prawdy — ulatuje ona na bardziej niedościgłe jeszcze wyżyny: zbliżają się zaś do niej, wielbiąc ją — Doznając najwyższych uciech, nigdy nie będą cieszyły się napróżno, choć nigdy nie wzniosą się po nad nieznaną i wieczną prawdę, która króluje wysoko po nad wszystkiem — i tak samo jest nieuchwytna jak oderwany ideał piękna.

IX.

Czy znaczy to, że musimy ukochać kłamstwa, poezyę dowolną i bałamutną, że, w braku czegoś lepszego, niemi tylko cieszyć się będziemy?
Czy w rozpatrywanym w tej chwili przez nas przykładzie — który nie ma znaczenia sam przez się, zaś zajmuje nas jedynie jako jeden z wielu, oraz jako próbka naszego stosunku do prawd różnego rodzaju — czy ma to w tym razie dowodzić, że powinniśmy lekceważyć wyjaśnienie fizyologiczne i napawać się wyłącznie poezyą wzlotu małżeńskiego, będącego — niezależnie od rodzących go przyczyn — jednym z najpiękniejszych przejawów lirycznych tej niespodzianie bezinteresownej i niezwyciężonej siły, której ulegają wszystkie żyjące istoty i która zwie się miłością? Byłoby to nietylko brakiem logiki, ale wprost niepodobieństwem — ze względu chociażby na doskonałą metodę badania krytycznego, jaką posiadły dzisiaj wszystkie szczere, godne zaufania, umysły.
Ten drobny fakt wysuwania się narządu trutniów, mogący mieć miejsce jedynie dzięki nadęciu pęcherzyków dychawkowych, musi być, oczywiście, uznany jako pewnik niezaprzeczony. Gdybyśmy jednak poprzestali na nim; gdybyśmy, nie oglądając się już na nic innego wyprowadzili zeń wniosek, że każde zbyt głębokie dociekanie, każda myśl lotniejsza musi doprowadzić do błędnych wywodów i że prawda tkwi zawsze w szczegółach materyalnej natury; gdybyśmy nie starali się szukać w czem bądź — w niepewnościach, dalej nieraz sięgających niż te, których badania musieliśmy zaniechać wskutek stwierdzenia powyższego drobnego faktu — w nieprzerwanem trwaniu życia i rodzaju oraz w planie natury; gdybyśmy — powtarzam — we wszystkiem tem nie szukali dalszego ciągu owego wyjaśnienia — a także nie dopatrywali się wyższych stopni piękna i wielkości — w rzeczach nieznanych; — śmiem zapewnić prawie, że życie nasze upłynęłoby w większem oddaleniu od prawdy, aniżeli życie tych, którzy ślepo trwają w poetyckiem i zupełnie urojonem interpretowaniu cudownych tych zaślubin. Pomyłka ich dotyczy oczywiście postaci i odcienia prawdy, ale żyją oni daleko bardziej pod wrażeniem tej prawdy i w jej atmosferze, aniżeli ci, którzy sobie wmawiają, że ją całą posiedli. — Są oni przygotowani do przyjęcia jej, znacznie podatniejszy stanowią dla niej grunt — a jeśli nie dostrzegają jej, to w każdym razie mają wzrok skierowany w stronę piękna i wielkości — a nader zbawienną jest wiara, że tam właśnie tkwi jej siedlisko.
Nie znamy celu, jaki sobie natura nakreśliła, celu, który jest dla nas prawdą, górującą po nad wszystkiemi innemi. Ale przez miłość dla tej prawdy właśnie, w imię ciągłego podsycania w duszy naszej zapału do jej dociekania, niezbędnem jest, abyśmy wierzyli w jej wielkość.
A jeśli kiedyś przekonamy się, że zbłądziliśmy, że jest ona mała i oderwana, to odkrycie tej małości zawdzięczymy podniecie, czerpanej z domniemanej jej wielkości; małość ta zaś — o ile tylko będzie pewnikiem — pouczy nas, jak w dalszym ciągu postępować należy.
Tymczasem, starając się jej dociec, musimy wprawić w ruch wszystkie najpotężniejsze i najśmielsze dźwignie naszego umysłu i serca. I gdyby nawet ostatnie słowo tej całej walki okazało się drobiazgiem bez znaczenia, w każdym razie nie będzie rzeczą małej wagi takie wyświetlenie małości i błahości celów natury.

X.

„Nie istnieje jeszcze dla nas żadna prawda“ — rzekł do mnie kiedyś jeden z wielkich współczesnych fizjologów, podczas wspólnie odbywanej wiejskiej przechadzki — „nie istnieje jeszcze prawda, ale są wszędzie trzy dość blizkie pozory prawdy. Każdy dokonywa swego wyboru — a raczej poddaje mu się: zaś wybór ten, któremu się poddaje, lub też którego dokonywa, często bezmyślnie, stale się go już w dalszym ciągu trzymając, stanowi o postaci i zachowaniu się wszystkich zjawisk, przenikających do jego duszy. Spotkany przyjaciel; zbliżająca się z uśmiechem na ustach kobieta; miłość, otwierająca szeroko podwoje naszego serca; śmierć lub smutek, zamykający je; to niebo wrześniowe, na które patrzymy; ogród, w którym widzimy, jak w „Psyche“ Korneljusza, „zielone baldachimy, oparte na złotych słupach“; pasące się stado i drzemiący pasterz; ostatnie chałupki wiejskie; morze, przeświecające pomiędzy drzewami — wszystko maleje lub rośnie, przystraja się lub ogałaca przed przedostaniem się do naszej świadomości — na drobny znak, dany mu przez nasz wybór. Uczmy się więc wybierania pozoru, najbardziej zbliżonego do prawdy. U schyłku życia, w ciągu którego tak wytrwale szukałem drobnych pewników i przyczyn fizycznych, zaczynam cenić nie to, co oddala od nich, ale to, co je poprzedza — a zwłaszcza to, co wybiega już nieco po za ich zakres.
Stanęliśmy na szczycie płaskowzgórza, w okolicach Caux, w Normandyi, kraju tak bujnym jak park angielski — ale park naturalny i ze wszech stron otwarty — jednym z nielicznych zakątków ziemi, gdzie wieś jest zupełnie zdrowa, tonąca w soczystej, świeżej zieleni. Nieco dalej na północ zagrożona jest przez ostre wiatry; nieco dalej na południe słońce ją nuży i pali. — Na skraju równiny, ciągnącej się aż do morza wieśniacy układali sterty.
„Patrz — rzekł do mnie: oglądani ztąd, jakże są piękni! Zajęci są czynnością tak prostą i tak ważną, stanowiącą — w całem znaczeniu tego wyrazu — szczęśliwy i trwały pomnik osiadłego życia ludzi: składają zboże w sterty. Odległość, powietrze wieczorne — przeistaczają ich wesołe okrzyki w rodzaj pieśni bez słów, wtórującej przyciszonemu szmerowi liści, które gaworzą nad naszemi głowami. Po nad nimi niebo jest wspaniale czyste, jak gdyby przyjazne duchy, uzbrojone w ogniste liście palmowe, zgarnęły całe światło od strony sterty, aby jaknajdłużej mogło przyświecać ich pracy. I ślad palmowych gałązek pozostał na błękicie. — Przyjrzyj się skromnemu wiejskiemu kościołkowi, który góruje nad nimi i strzeże ich z połowy wysokości wzgórza, okolony wieńcem topoli i zielenią wiejskiego cmentarza, spoglądającego na ojczysty ocean. Stawiają spokojnie swoje pomniki życia pod pomnikami swoich zmarłych, którzy czynili to samo i którzy dzisiaj są jeszcze wśród nich“.
„Ogarnij wzrokiem całokształt: ani jednego zbyt jaskrawego, zbyt wydatnego szczegółu, jaki można by znaleźć w Anglii, Prowancyi lub Holandyi. Jest to szeroki — i tak zwykły, że może być uważany za symboliczny — obraz prostego i szczęśliwego życia. Patrz jaka tu harmonja bytu ludzkiego w jego pożytecznej działalności.
Przyjrzyj się człowiekowi, prowadzącemu konie; przegięciu ciała tego, który podaje snop na widłach; kobietom, pochylonym nad zbożem i bawiącym się dzieciom... Nie poruszyli oni z miejsca ani jednego kamienia, nie tknęli ani jednej garsteczki ziemi, aby upiększyć krajobraz; nie czynią ani jednego zbytecznego kroku, nie sadzą nadaremnie ani jednego drzewa, nie sieją ani jednego niepotrzebnego kwiatka. Cały ten obraz jest naturalnym wynikiem wysiłku człowieka, który pragnie utrzymać chwilowe swoje istnienie w przyrodzie — a jednak ludzie, których jedynym celem jest oddawanie lub tworzenie obrazów spokoju, ciszy, wdzięku, czy myśli głębokiej, nie znaleźli nic doskonalszego nad ten widok i wprost odtwarzają go piórem lub pędzlem, gdy chcą wyobrazić piękno i szczęście.
Masz oto pierwszy pozór, uważany przez niektórych za prawdę.

XI.

„Zbliżmy się. Czy wsłuchałeś się dobrze w śpiew, wtórujący tak zgodnie szmerowi liści rozłożystych drzew? Składają się nań wymysły i obelgi; a kiedy rozbrzmiewa kaskada śmiechu głośnego, wywołał go pewnie sprośny żart której z kobiet lub przedrzeźnianie słabszego: garbuska, który nie może wnieść swego ciężaru, kulawego, którego obalono na ziemię lub idyoty, szarpanego przez wszystkich.
„Przyglądam się im od wielu lat. Jesteśmy w Normandyi, gdzie ziemia jest pulchna i urodzajna. W tej stercie więcej tkwi bogactwa, aniżeli byłoby w całej podobnego rodzaju scenie w innej okolicy. Wskutek tego większość mężczyzn — to alkoholicy; wiele kobiet nie ustępuje im pod tym względem. Inny jeszcze jad, którego nie chcę wymienić, zatruwa ludzkość. Dziełem jego są dzieci, które tu widzisz: ta oto karlica, ten chorujący na skrofuły, ten ze skrzywionemi kolanami, ów z zajęczą wargą i ta z wodą w głowie. Wszyscy, mężczyźni i kobiety, mają zwykłe nałogi i wady chłopów. Są brutalni, obłudni, chciwi, obmawiający, zazdrośni, niedowierzający, wyzyskiwacze, skłonni do ściągania niedozwolonych zysków, do fałszywego, nikczemnego komentowania faktów, do schlebiania możnym. Konieczność i potrzeba jednoczą ich i zniewalają do wzajemnego pomagania sobie, ale utajonem pragnieniem wszystkich jest chęć wzajemnego krzywdzenia się, o ile mogliby to zrobić bez obawy narażenia się na niebezpieczeństwo. Nieszczęście bliźniego jest jedyną prawdziwą uciechą wieśniaka. Wielka klęska jest długo pieszczonym tematem ukrytych zachwytów. Śledzą się, zazdroszczą sobie, pogardzają sobą, nienawidzą się wzajemnie. Dopóki są biedni, żywią zdławioną i ukrytą nienawiść względem okrucieństwa i skąpstwa swoich panów — a gdy bogacą się i sami zkolei mają służących, korzystają z doświadczenia, nabytego podczas własnej służby, aby przewyższyć jeszcze surowością i sknerstwem tych, którzy tak dawali się im we znaki.
„Mógłbym przytoczyć ci szczegóły skąpstwa, oszustwa, tyranii, niesprawiedliwości, zemst, towarzyszących tej pracy, skąpanej w ciszy i eterze. Nie sądź, aby widok tego cudownego nieba, widok morza, roztaczającego po za kościołem inne, wrażliwsze błękity, które są dla ziemi niejako wielkiem zwierciadłem sumienia i mądrości — podnosił ich i uszlachetniał. Nigdy nie patrzą nań. Nic nie porusza ich myśli, nic nimi nie kieruje z wyjątkiem trzech lub czterech ograniczonych obaw: obawy głodu, przemocy, opinii i prawa — a w chwili zgonu — obawy piekła. Chcąc pokazać, jakimi są, należałoby brać ich pojedyńczo. Przypatrz się temu wysokiemu na lewo, o twarzy dobrodusznej, który podrzuca takie wielkie snopy: zeszłego lata przyjaciele złamali mu prawą rękę podczas bójki w szynkowni. Nastawiłem fatalne i skomplikowane złamanie. Długo leczyłem go, dawałem mu nawet na utrzymanie, dopóki nie mógł wziąć się do roboty. Przychodził do mnie codziennie. Skorzystał z tego, aby rozpuścić we wsi plotkę, że mnie złapał na schadzce miłosnej z moją bratową i że matka moja upija się. Nie jest to zły człowiek, nie żywi do mnie żadnej szczególnej urazy; przeciwnie, zwróć uwagę, że dobroduszny, szczery uśmiech rozjaśnia jego twarz, gdy mnie dostrzega. Nie powodowała nim nienawiść klasowa. Chłop nie czuje nienawiści dla bogatego, zanadto szanuje jego majątek. Sądzę wprost, że mój poczciwy kmiotek nie wierzył, abym mógł bezinteresownie się nim opiekować. Podejrzywał jakąś intrygę, nie chciał być oszukanym. Niejeden, bogatszy lub biedniejszy od niego postąpił tak samo, albo jeszcze gorzej. Nie myślał nawet, że kłamie, szerząc podobne wieści, spełniał tylko niewyraźne nakazy miejscowej etyki. Wtórował bezwiednie — i niejako wbrew własnej woli — potężnemu głosowi powszechnej nieżyczliwości... Ale pocóż wykończać obraz, dobrze znany tym wszystkim, którzy kilka lat chociażby mieszkali na wsi?
„Oto drugi pozór, który większość ludzi uważa za prawdę. Jest to niezbędna prawda życia. Nie ulega wątpliwości, że oparta ona jest na faktach najściślejszych, na faktach jedynych, jakie każdy człowiek może stwierdzić i przeżyć.

XII.

„Usiądźmy na tych snopach — dodał pochwili — i przyglądajmy się dalej. Nie odrzucajmy żadnego z drobnych faktów, składających się na realną całość, o jakiej poprzednio mówiłem; wyznaczmy im tylko nieco dalsze miejsce. Cisną się one na pierwszy plan, ale trzeba przyznać, że poza niemi stoi jakaś wielka, cudowna siła, która rządzi całością i utrzymuje ją w porządku. Czy tylko utrzymuje, czy nie podnosi jej? Ci ludzie, na których patrzymy, nie są już wcale dzikiemi zwierzętami, o których powiada La Bruyère, że „mowę ich stanowiły urywane dźwięki, że noce spędzali w jaskiniach, gdzie żywili się czarnym chlebem, wodą i korzonkami...
„Odpowiesz mi, może, że rasa jest mniej silna i mniej zdrowa. — Ale wódka i ów drugi bicz są momentami, które ludzkość powinna zmódz — są może nawet próbami, wpływającymi korzystnie na pewne narządy nasze, np. na narządy nerwowe, życie bowiem, wychodząc zwycięzko z walki ze złem, zyskuje na tem starciu. Nadto drobiazg jakiś, którego odkrycie może być dziełem jutrzejszego dnia, wystarczy do pozbawienia ich całej niszczącej potęgi. Nie ten wzgląd więc zniewala nas do złagodzenia sądu. Ludzie ci myślą, czują, czego nie czynili owi La Bruyèrowscy — „Co się mnie tyczy, wolę pierwotne i zupełnie nagie zwierzęta, aniżeli wtrętne pół-bydlęta“ — szepnąłem. „Powoduje tobą, jak widzę pierwszy pozór prawdy, uznawany przez poetów“, odparł; „zapomnijmy o nim w tej chwili. — Myśli ich i uczucia są ciasne i poziome, przyznaję; ale to, co jest ciasne i poziome, jest w każdym razie lepsze od tego, czego niema. Służą one im wyłącznie do wzajemnego wyrządzania sobie krzywd i trwania w swojej nędzy; ale i w naturze dzieje się częstokroć nieinaczej. Zrazu nie umiemy wcale korzystać z jej darów, obracamy je na złe, psujemy to, do udoskonalenia czego zdawała się ona dążyć; w końcu jednak, całe to złe wyradza pewne dobro. Zresztą, nie zamierzam wcale wykazać postępu, który — zależnie od obranego punktu widzenia — może być rzeczą bardzo małą, albo bardzo wielką. Zadaniem olbrzymiem, może nawet najprawdziwszym ideałem — jest wyzwolenie człowieka, chociażby w słabym stopniu, ze stanu służalczości, poprawienie trudnych warunków jego bytu; jednakże w oszacowaniu umysłu, oderwanego przez chwilę od wyników materyalnych, przestrzeń, jaka dzieli człowieka, kroczącego na czele rozwoju — od tego, który ślepo wlecze się za nim — nie jest wcale tak znaczna. W gronie tych młodych wieśniaków, w których mózgach błąkają się zaledwie mgliste pojęcia, jest kilku, zdradzających możność zdobycia w krótkim czasie takiego samego stopnia świadomości, do jakiego my obaj doszliśmy. Nieraz zdumiewa nas nieznaczność przerwy, oddzielającej ciemnotę tych ludzi, których uważamy za istoty zupełnie bezmyślne — od najwyższego na pozór uświadomienia.
„Ostatecznie co się składa na tę świadomość, z której tak jesteśmy dumni? Więcej daleko cieni niż świateł, więcej nabytego nieuctwa, niż wiedzy, daleko większa ilość zjawisk, o których wiemy, że należy wyrzec się nadziei zrozumienia ich, aniżeli faktów znanych i stwierdzonych. A jednak stanowi ona o całej naszej godności, o naszej najistotniejszej wielkości, jest prawdopodobnie najbardziej zdumiewającą na tym świecie zagadką. Ona to pozwala nam stanąć z podniesionem czołem wobec nieznanej zasady i rzec do niej: „Obcą mi jesteś, ale czuję, że zaczynam cię już pojmować. Zmiażdżysz mnie może, ale — o ile nie uczynisz tego w celu stworzenia ze szczątków moich istoty doskonalszej, aniżeli ja byłem — okażesz się niższą odemnie — a cisza, która nastąpi po zaniku gatunku, którego jestem przedstawicielem, pouczy cię, że zostałaś potępioną! A jeśli nie umiesz nawet dbać o to, aby być sprawiedliwie osądzoną, cóż mnie obchodzi cała twoja tajemnica? Nie zależy mi już na dociekaniu jej. Musi być bezmyślna i ohydna. Udało ci się przypadkiem spłodzić istotę, do której stworzenia nie byłaś zdolną. Szczęśliwie bardzo stało się dla niej, że zgładziłeś ją ze świata dzięki wprost odwrotnemu trafowi, zanim mogła ona zmierzyć całą głębię twojej nieświadomości, stokroć jeszcze szczęśliwiej, że nie przeżyje ona nieskończonego szeregu twoich okropnych prób. Nie było dla niej miejsca w świecie, w którym rozum jej nie odpowiadał żadnemu wiecznemu rozumowi, gdzie jej pragnienie dobra nie mogło się nigdy urzeczywistnić w postaci osiągnięcia realnego szczęścia.
„Powtarzam raz jeszcze, że możemy zapalić się do obserwowania tego widoku bez względu nawet na kwestyę postępu. Wystarcza jego zagadkowość. — Jest ona również wielka, opromieniona tym samym tajemniczym blaskiem w tych chłopach co i w nas samych. Odnajdujemy ją wszędzie, śledząc przejawy życia i docierając w naszych badaniach do wszechpotężnego jego źródła. Co stulecie inną temu źródłu nadajemy nazwę. Istniały już nazwy ściśle określone i uspakajające. Nieco później uznano, że te uspokojenia i ta dokładność były zwodnicze. Czy jednak nazwiemy je Bogiem, Opatrznością, Naturą, Trafem, Życiem, Przeznaczeniem — rąbek tajemnicy nie uchyli się ani na źdźbło — a tysiące lat, prób i doświadczeń nauczyły nas tylko nadawania mu nazwy szerszej, bliższej nam, bardziej elastycznej, podatniejszej do czekania i stawania oko w oko z niespodziankami. Takie miano nosi ono dzisiaj i dla tego właśnie nie wydawało się nigdy tak wielkiem.
Oto jedna z licznych postaci trzeciego pozoru a zarazem ostatnia prawda.







  1. Profesorowi Mc. Laine’owi udało się ostatnio zapłodnić sztucznie kilka pszczół, ale dokonał tego przy pomocy prawdziwej chirurgicznej operacyi, nader subtelnej i zawiłej. Zresztą płodność tych królowych była ograniczona i krótkotrwała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.