Życie idzie w kółko

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Kosiakiewicz
Tytuł Życie idzie w kółko
Pochodzenie Świat R. I Nr. 18, 5 maja 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Życie idzie w kółko.

Ze zwierzeń
znakomitego człowieka.

Siedzieliśmy, z moim przyjacielem Tomciem, nad brzegiem któregoś z jezior szwajcarskich.
Zwaleni na ławce, w cieniu, jaki nam na głowy ciskała zwarta gąszcz liści kasztana, patrzyliśmy przed siebie znużonym wzrokiem na ściany gór, zastępujących nam świat tuż zaraz za zielonkawą taflą wodną — i milczeliśmy. Przyjechaliśmy tu na wypoczynek obadwaj. Tomcio po wykończeniu swojej nowej, równie znakomitej jak poprzednie powieści, ja po długiem obracaniu w kółko młyńskiego kamienia dziennikarskiego.
Robił się wieczór.
Do przystani, o kilkaset kroków od naszej ławki wsuwającej w wodę długi rękaw pomostu, podchodził zgrabny statek. Gromadka dzieci, wracających z wycieczki pod wodzą nauczyciela, śpiewała słabymi głosikami pieśń jakąś. Zasłyszeliśmy kilka wyższych jej tonów.
Tomcio mruknął;
— Wytrzymały naród. Na końcu długiej, pewno całodziennej zabawy, chce im się jeszcze śpiewać...
Odmruknąłem mu, aby jakiśkolwiek dźwięk wydać:
— Młodość...
I zaraz pogrążyłem się w zadumę, tę zwierzęcą zadumę wyczerpanego stworzenia, które patrzy nie widząc, słucha nie słysząc i majaczy najbardziej pospolitemi, szaremi i zgoła niepowiązanemi myślami.
Ale w Tomciu pod wpływem wieczornej świeżości, zdaje się, obudził się duch:
— Młodość, mówisz... Coś ci powiem, chcesz?
Odrzekłem:
— Thy... Chcę...
— Opowiem ci pierwsze moje wstąpienie w świat literacki...
— Na temat młodości?
— Na temat młodości...
— Bardzo byłeś głupi wtedy?
— Bardzo.
— No, to wal...
Tomcio poprawił się na ławce i zaczął opowiadać:
...Wychowałem się i wzrosłem, jak wiesz, na prowincyi i to w jednym z zakątków jej, najuboższych intelektualnie, będącym prawdziwą pustynią ducha. Przynajmniej dla młodzieńca, mieszającego na każdym kroku tęcze poezji z piaskami rzeczywistości, jakim ja byłem. To też przez całą moją młodość odczuwałem pewien szczególny głód, pewne dojmujące pragnienie: brakło mi zawsze towarzyszów, choćby jednego towarzysza.
— A w gimnazyum? — zapytałem.
...W gimnazyum, w wyższych klasach, było mi stosunkowo najcieplej. Ale, co chcesz, między moimi kolegami nie było ani jednego artysty. Moje ambicye literackie były sądzone jako zarozumiałość i pycha, moja oryginalność jako bziki i dziwactwa, moje potrzeby liryczne przywiązania i przyjaźni jako pozowanie. Jednem słowem byłem niezrozumiany przez ludzi, całkiem do mnie niepodobnych. Byli to zresztą wszyscy kandydaci na medyków i techników.
...Ledwiem skończył gimnazyum, trzeba było na kawałek chleba pracować.
...Społeczeństwo zgadzało się ten kawałek chleba mi odkroić w miasteczku, wobec którego moje gimnazyalne miasto było jeszcze wielką stolicą... Ale wyboru nie miałem. Zresztą — wierzyłem w siebie.
...Tylko ten głód dawny ciągle trwał.
...Trwał jeszcze długo. Lata.
...Aż wypłynąłem...
...Stało się to zgoła nagle. Ogłoszono konkurs na powieść. Miałem właśnie powieść gotową. Ba! miałem już ich gotowych cztery. Ostatnią przejrzałem uważnie, przerobiłem, przepisałem, jeszcze raz przerobiłem, jeszcze raz przepisałem... Pierwsza powieść! Człowiek robi sobie z nią tyle ceremonii, co z pierwszą kochanką...
...W końcu posłałem.
...Paff! Pierwsza nagroda!
...Dzień szału. Dwa dni radości. I potem — człowiek ma chłodną pretensyę do losu, że to wszystko nie stało się wcześniej.
...W Warszawie. Jeden z najpoważniejszych redaktorów zaprasza mnie do siebie. Na jutrzejsze zebranie czwartkowe.
— Pan nie zna naszego świata literackiego?
— Ani trochę.
— Ano, to pozna pan...
...I wymienia kilkanaście nazwisk najgłośniejszych, najbardziej znanych, najświetniejszych.
...Mówię do siebie z radością, dumą, wzruszeniem:
„Jutro mam wstąpić na Olimp warszawski...
...Żyć dziesiątek lat literaturą, poezyą, sztuką i nie módz z nikim rozsądnie zamienić kilkunastu słów o tem, czego dusza jest pełna?, nie wyrzucić nigdy w żywym geście, w dźwięcznem słowie swoich literackich entuzyazmów, umiłowań, wstrętów?! kisnąć i gorzknieć i rzdzą się zjadać samotnie i od samotności, w najpiękniejszej porze życia?!
...Ach, co za męczarnia?!.!
...Ale, myślałem, ta straszna, więzienna, wygnańcza epoka skończyła się oto dla mnie.
...Żywą radość, jaką odczuwałem idąc na on Olimp, tłumiła jednak pewna niepokojów pełna obawa.
„Czy ja nie będę zbyt małym i zbyt mizernym w tem świetnem gronie? Czy nie zdradzę się z tem, iż mam za mało wykształcenia, oczytania, pogłębienia, inteligencyi, samodzielności sądu? Czy nie wylezie na wierzch moje wewnętrzne ubóstwo?..
...Wiedziałem, że mam braków mnóstwo; że klasyczna archeologia jest mi prawie obca; że o historyi sztuki mam ledwie pobieżne pojęcie; żem filozofii zgoła nie studyował; że nie znam ani angielskiego języka, ani włoskiego, ani hiszpańskiego a i niemiecki, prawdę mówiąc, dość słabo,
...W miarę jak zbliżał się wieczór, moja wizyta nabierała coraz bardziej kształtu jakiejś straszliwej dla mnie loterji.
„Jeżeli rozmowa padnie na Schillera, albo na Schelley’a albo jeszcze na Racine’a — myślałem — to jestem zgubiony.
...Krzepiłem się jednak tą myślą, iż ta rozmowa, niby gałka latająca po czarnych i czerwonych numerach rulety, może upaść na poezyę polską, albo na powieść francuską... A wtedy niebardzo się boję tych bogów z warszawskiego Olimpu...
...Tak więc, drżąc ze spodziewań się i obaw, pocisnąłem dzwonek...
Przerwałem mu:
— Resztę już wiem.
— Opowiadałem ci kiedy?
— Nie. Ale to jasne.
— Myślisz?
— Dokończę ci. Zebrało się dużo starych pierników.
— Mnóstwo...
— I przez cały wieczór nie powiedzieli o sztuce lub literaturze ani jednego słowa.
— Naturalnie...
Długie milczenie położyło swoją pauzę w tem miejscu dyalogu.
Potem tak ciągnął dalej:
— Zebranie było bardzo ożywione, anegdotka goniła anegdotkę, wszyscy bawili się doskonale...
— Prócz ciebie.
— Nie. I ja. Oczy moje pochłaniały tych ludzi, z których ani jeden nie przypominał dzieł swoich, a myśl była uderzona temi różnicami, zaskoczona i rozciekawiona. Przytem anegdotki wszystkie były bardzo dobre. Niektóre opowiadano po mistrzowsku. Stary Brona, który, jak wiesz, nie miał za złamany szeląg talentu, opowiadał przeznakomicie. Trząsłem się od śmiechu. Ale wszystko to uważałem za wstęp, za prolog, preludyum. Czekałem, kiedy ci ludzie poczną się brać za łby, broniąc tych lub owych teoryi literackich. Na porządku świata był wtedy realizm. U nas trochę się sprzeczano o potrzebę i szkodę, pożytek i niepożytek tendencyi w sztuce. Byłem przekonany, że to, co dochodzi do pism w tej sprawie, są to tylko echa walk, odbywających się w ogniu gorącym za kulisami prasy i literatury.
— Że literaci mówią ze sobą o tendencyi w sztuce i o realizmie w powieści przy każdziutkiem spotkaniu...
— Tak. A coż dopiero na zebraniu. Na zebraniu literackiem. Na zebraniu literackiem, gdzie jest dwudziestu królów literatury. Więc czekałem...
— Aż tu podają kolacyę...
— Podają ją o jedenastej. Myślę sobie zaraz, że to po kolacyi właśnie jest zwyczaj traktować poważne przedmioty. Nic dziwnego. Jak to pójdzie — to pewno się rano dopiero skończy?!... W każdym razie jestem ośmielony tym wstępem, gdzie olimpijczykowie pokazali mi dość pospolite, ludzkie twarze i wcale już nie mam obaw o swoją kompromítującą małość umysłową. Więc kolacya. Jemy, pijemy. Anegdotki trwają, tylko, ze względu na obecność przy stole pani domu, robią się cenzuralniejsze. Kolacya wreszcie skończona...
— Olimpijczykowie powoli wychodzą do domu...
— Tak. I spostrzegam to z niemem przerażeniem. Jest nas coraz mniej. Rozmowa pada na jakieś zmiany w jakimś piśmie, osobiste i finansowe. Anegdotki przynajmniej były zabawne. Wreszcie podnoszą się ostatni biesiadnicy. I ja z nimi. Do hotelu wypada mi droga niedaleka. Odbywam ją z jednym olimpijczykiem. I mówimy — o pogodzie... Tak, o pogodzie. Pamiętam niemal każde słowo tej rozmowy...
— I rezultatem tej wycieczki na Olimp?.
— Głęboka pogarda, ciężka, żrąca pogarda dla ludzi, którzy wczoraj, wczoraj jeszcze, jako prawdziwi święci mojego kalendarza, chodzili w złotych nimbach, przed oczami mojego ducha. Mój Olimp runął w przepaść.
— Zostałeś ateistą.
— Zupełnym.
— Cierpiałeś?..
— Ja myślę. Pewno nawet więcej, aniżeli myślę. Proza życia zaczyna się dla mnie, przypuszczam, od tej właśnie chwili.
Znowu dłuższe milczenie.
— I długo żyłeś tą pogardą?
— Albo ja wiem? Pewno długo. Nie później jednak, jak do czasu, gdy sam zostałem...
— Starym piernikiem...
— Starym piernikiem. Określić terminu nie umiem. Ale nie od dziś zdarza się, że spotykam jakiego młodego, poczynającego literata, który się garnie do mnie entuzyastycznym ruchem. A odchodzi odemnie z jakimś złym błyskiem w oczach. Mówię sobie wtedy: „Rozumiem cię, kotku, ale cóż ja na to pocznę“... Mam mu nawet ochotę powiedzieć: „Tak, tak, co było ciekawego we mnie, to znajdziesz w moich książkach; reszta nic nie warta“. Ale zbyt jestem znużony, zmęczony, zbyt dużo mam literatury na codzień. Nie chce mi się. Oto gdyby on chciał mi opowiedzieć historję swojej pierwszej miłości, — bo musiał się już kochać, — posłuchałbym z przyjemnością. Ale to mu na myśl przyjść nie może. On chce odemnie złotych słów, brylantowych myśli, tego wszystkiego, i na zawołanie, co udało się rzucić z głębi duszy kilkakrotnie w życiu, w chwilach natchnienia. Ależ, mój mały, naprzód spieszę się do domu, potem napisałem dziś cały rozdział powieści, w końcu mam lekkie odęcie wątroby i muszę się napić karlsbadu. Ale on tego wszystkiego nie może zrozumieć. I odchodzi odemnie z pogardą...
— Za którą los go ukarze.
— Myślisz?
— Srogo...
— W jaki sposób?
— Jak ciebie za to samo ukarał.
— Ach! zostanie i on piernihiem...
— W swoim czasie... Życie idzie w kółko.

Wincenty Kosiakiewicz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Kosiakiewicz.