Żabom rzeczpospolita Sie ich była uprzykrzyła:
Wolności z nich każda syta, Na równych sobie rządy sie skarżyła,
I koniecznie króla chciały. Tak długo do Jowisza o niego skrzeczały,
Że im go spuścił, i barzo dobrego; Ale, że leciał z wysoka,
Z takim spadł trzaskiem, że żaby na niego Nie śmiały patrzać z półroka,
Nie rozumiejąc inaczej, Jeno, że to był olbrzym, którego, jak żywo,
Nie widziały. A w samej rzeczy Ten krój był nic inszego, jeno wielkie drzewo.
Za czasem przecie któraś sie z nich zblizka Przypatrzyć mu ośmieliła;
Wnet jej druga towarzyszka Jeszcze bliżej przystąpiła;
Naostatek zgraja wszytka Z owej zbytniej ostrożności
Tak sie z nim pospolitowała, Że po królu jegomości
Jedna na drugą skakała. Pan cichy wszytko to znosi
I nic sie tym nie porusza. Ale gmin żabi znowu głośno prosi I importunuje Jowisza,
Żeby im zesłał króla, któryby sie ruchał I nie był bez głowy ani bez ogona.
Jowisz ich znowu wysłuchał I dał im królem bociona
Z długim nosem, z długą szyją, Który ich brał na kopiją
I połykal, jako kluski, Do gardła, jak do puszki.
Nuż żaby dopiero skrzeczyć I supliki nowe czynić!
Ale Jowisz sie tym zmiękczyć Nie chciał ani nic odmienić,
Mówiąc: „Dokądże tych będzie „Wymysłów i narzekania!
„Abo to ja powinien wygadzać tej wzdrzędzie (!) „I stosować się do waszego zdaniu?
„Zostawać było przy swym dawnym stanie „I nie szukać nic nowego!
„Abo, jeśliście chciały w jakiej żyć odmianie, „To było króla zatrzymać cichego!
„Teraz sie tym kontentujcie, „Abo sie gorszego bójcie!“