Święty/Część I/Rozdział piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIĄTY.
1.

A tymczasem tego samego popołudnia, o tej samej godzinie Noel siedziała nad brzegiem rzeki, splótłszy ciasno ramiona na piersiach, a obok niej Cyryl Morland z rozpaczą w oczach miął w ręce telegram: „Zgłosić się dziś wieczór. Pułk wyrusza jutro“.
I cóż za pociecha, że przez ostatnie dwa lata miljony takich telegramów czytano ze ściśniętem sercem! Cóż za ukojenie, że co dzień mgła smutku przesłania słońce setkom par; że cała radość życia wsiąka w piach rozpaczy!
— Ile mamy czasu, Cyrylu?
— Zamówiłem sobie wóz w gospodzie; wystarczy, jeżeli wyjadę o północy. Spakowałem się już, żeby mieć więcej czasu.
— Spędźmy go więc razem. Chodźmy gdzieś. Mam trochę czekolady.
Morland odpowiedział zgnębionym głosem:
— Mogę posłać wóz po moje rzeczy i kazać mu czekać na mnie przy gospodzie, jeżeli chcesz później wszystkich pożegnać w mojem imieniu. Możemy iść wzdłuż toru, w ten sposób nie spotkamy nikogo.
I poszli w jasnem słońcu, trzymając się za ręce. Pomiędzy nimi biegła lśniąca szyna. Około szóstej stanęli przed Opactwem.
— Wsiądźmy do łódki — rzekła Noel. — Możemy tu wrócić, kiedy wzejdzie księżyc. Znam drogę, nawet gdyby brama była zamknięta.
Wynajęli łódkę, przepłynęli na drugi brzeg pod drzewo i usiedli blisko przy sobie na tylnej ławeczce łodzi. Piętrzący się za nimi las odbijał się w wodzie i barwił ją ciemną zielenią. Mówili mało. Od czasu do czasu padało jakieś miłosne słowo, od czasu do czasu pokazywali sobie rybę, ptaka, czy ważkę. Głównym tematem rozmowy zakochanych bywają plany na przyszłość — na cóż się to mogło zdać w ich położeniu? Pragnienie sparaliżowało ich myśli. Tulili się tylko coraz bardziej do siebie, ręce ich splatały się, wargi co chwila spotykały w pocałunku. Na twarzy Noel zastygł wyraz dziwnego bezwładu — jakby wyczekiwała czegoś — jakby się spodziewała, że coś się stanie! Zjedli czekoladę. Słońce zaszło, rosa zaczęła padać; rzeka zmieniła barwę, stała się bielsza, niebo zbladło, przybrało kolor ametystu; cienie wydłużały się i rozpływały powoli w mroku. Było już po dziewiątej; wodny szczur wylazł z nory, biała sowa przeleciała nad rzeką w kierunku Opactwa. Księżyc ukazał się już na niebie, ale nie świecił jeszcze. Nie widzieli w tem wszystkiem piękna — byli zbyt młodzi, zbyt namiętni, zbyt nieszczęśliwi.
Noel rzekła:
— Skoro księżyc stanie nad temi drzewami, pójdziemy. Będzie prawie ciemno.
Czekali, patrząc na księżyc; pełzał z nieskończoną powolnością wyżej i wyżej, nabierając z każdą minutą więcej blasku.
— Teraz — rzekła Noel. Morland chwycił za wiosła. Przeprawili się na drugi brzeg. Wyszli z łodzi, Noel prowadziła go koło opuszczonej chatki do szopy, której pochyły dach przylegał do zewnętrznego muru Opactwa.
— Tędy możemy przejść — szepnęła.
Wdrapali się na górę i stanęli po drugiej stronie na małem podwórku zarosłem trawą. W czarnym cieniu wysokich murów szli dalej do podwórca położonego głębiej.
— Która godzina? — spytała Noel.
— Pół do jedenastej.
— Już! Siądźmy tu w ciemności i zaczekajmy na księżyc.
Usiedli przytuleni do siebie. W twarzy Noel ciągle jeszcze był wyraz wyczekiwania, a Morland siedział posłusznie z ręką na jej sercu; własne serce biło mu jak szalone. Siedzieli cichutko, jak myszki, a księżyc piął się wgórę. Pierwsza niepewna poświata padła na szczyt wysokiego muru, potem spłynęła powoli wdół i nabierała blasku, oświeciła porosty i trawę; potem popełzła niżej, rozświetlając srebrzyście czerń nad ich głowami. Noel pociągnęła go za rękaw i szepnęła: — Patrz! — Biała sowa przepłynęła cicho, jak płatek śniegu nad ich głowami i utonęła w tem nieziemskiem świetle, jakby leciała na księżyc. I w tej chwili właśnie rąbek księżyca wyjrzał z za muru, niby wąskie pasemko srebrzystego złota. Rósł, przybierał kształt lśniącego, rozłożonego wachlarza, rósł, dalej, aż stanął na niebie pełny i okrągły, koloru bladego miodu.
— Nasz! — szepnęła Noel.
2.
Noel stała na brzegu drogi i nasłuchiwała, aż turkot powozu umilkł w kotlinie. Nie płakała, przetarła tylko twarz rękoma i zaczęła iść ku domowi, trzymając się cienia drzew. Ileż to lat jej przybyło przez ostatnie sześć godzin od chwili kiedy nadszedł telegram! Podczas tej godzinnej drogi, przystawała kilkakrotnie w miejscu oświetlonem jasno blaskiem księżyca, wyciągała z zanadrza małą fotografję, całowała ją i chowała z powrotem na sercu, nie bacząc, że w miejscu tak gorącem każdy obrazek musi się zniszczyć. Świadomość, że oddała się miłości bez zastrzeżeń, nie wywoływała w niej najlżejszego uczucia skruchy. Była jej jedynem ukojeniem wobec rozpaczliwej samotności tej nocy, podtrzymywała ją i przepełniała uczuciem dumy. Szła naprzód ze wzniesioną głową, jakby odniosła zwycięstwo nad Losem. Należał do niej na zawsze, cokolwiekby się stać mogło. Nie myślała nawet o tem, co powie, kiedy wróci do domu. Weszła w aleję; szła ciągle jakby we śnie. Wuj stał przed bramą; słyszała jego utyskiwania. Wyszła z cienia drzew, przystąpiła prosto do niego, spojrzała w jego zatroskaną twarz i rzekła spokojnie:
— Cyryl prosił mnie, żebym was wszystkich pożegnała w jego imieniu. Dobranoc!
— Ależ słuchaj, Nolli — ty...
Minęła go. Szła do swego pokoju. Tam przed drzwiami stała ciotka i chciała ją pocałować. Cofnęła się.
— Nie, ciociu. Nie dziś! — Prześlizgnęła się koło niej i zamknęła drzwi na klucz.
Bob i Thirza Pierson spotkali się w swoim własnym pokoju i spojrzeli na siebie pytająco. Kamień spad! im z serca na widok bratanicy, powracającej zdrowo i cało do domu; ale teraz uczucie ulgi zostało zamącone innemi wrażeniami. Bob Pierson wypowiedział się pierwszy:
— Uf! Myślałem już, że trzeba będzie przeszukać rzekę. Co te dziewczęta wyrabiają!
— To wojna, Bob.
— Nie podobał mi się wyraz jej twarzy. Nie wiem dlaczego, ale nie podobał mi się.
Thirza odniosła to samo wrażenie, ale nie chciała tego przyznać, w obawie, by Bob nie brał sobie tej sprawy zbyt do serca. Bob tak się lubił wszystkiem przejmować i tyle robił o byle co hałasu.
Powiedziała więc tylko:
— Biedne dzieci! Przypuszczam, że to będzie ulgą dla Edwarda.
— Kocham Nolli! — rzekł nagle Bob Pierson. — Jest taka uczuciowa. A niech to djabli wezmą, martwi mnie ta cala sprawa. Miody Morland da sobie prędzej radę, będzie teraz przecież w ciągiem podnieceniu, choć nie chciałbym odchodzić od Nolli, gdybym jeszcze raz był młody. Dzięki Bogu, że żaden z naszych chłopców nie jest zaręczony. Na Boga! Gdy pomyślę, że oni są tam w polu, a ja tu siedzę, tracę poprostu głowę. A politycy wszystkich krajów umieją tylko mleć plewy — to jest bezczelność!
Thirza spojrzała na niego z niepokojem.
— I bez obiadu! — rzekł nagle. — Jak myślisz, co oni robili?
— Trzymali się za ręce, biedaki! Czy wiesz, która godzina, Bob? Dochodzi pierwsza.
— No, niema co mówić, miałem paskudny wieczór. Idź do łóżka, moja droga. Będziesz jutro, jak ścięta.
Usnął niebawem, ale Thirza długo czuwała. Nie martwiła się, bo nie miała do tego skłonności, ale przed oczyma stała jej ciągle twarzyczka Noel, blada, zmęczona, pełna namiętności, zatopiona we wspomnieniach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.