Przejdź do zawartości

Łuk/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Łuk
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Oto Maryśka siedzi już w dorożce... Zaraz do drugiego fiakra przyniosą za nią resztą rzeczy... I wraca, naprawdę wraca do swego domu!...
Nareszcie wyszli z tego pieca nieszczęść, — bo to wszystko od czasu wyjazdu, — było jednym nieszczęściem!... Bez dachu nad głową, bez własnego kąta, każdy krok podejrzany, i matka, matka, — codzień, ciągle!...
Ale wszystko jedno, — ma nareszcie swój kochany Kraków z powrotem...
Dorożki pogorszyły się znacznie przez ten czas, — pomyślała, gdy nareszcie ruszyli. Co też grają w teatrze, co się dzieje w mieście?... — Zobaczyła z radością stary parkan, zaklejony pstrokatą smugą ogłoszeń, po której chodziły duże cienie zwieszonych nisko gałęzi.
Dorożka wyjechała już na asfalt gościńca przy plantach. Maryśce aż nozdrza rozdęło z wdzięcznej radości... Świat, świat, wielki świat, — gładko, cicho, wygodnie...
— Nie śpijże, Felusiu, wracamy do domu! — Teraz dopiero, gdy dworzec, niby ogromna pieczęć, zamykająca ten czas wygnania, został poza nią, przypomniała sobie, że z pewnością innych żon oczekują na dworcu jacyś mężowie...
Mnie nikt... I nie tylko, że nikt nie czeka, ale jeśli o tem nie pamiętam, to już się nazywa, że jestem niewierna...
Słońce pełnymi promieniami przenikało zieleń plant. Widać było w głębi bombastyczne kształty teatru i czerwone wieże starych murów.
Jechali cicho, równiutko. Maryśka poprawiwszy woalkę patrzyła na chodnik, — może zobaczy odrazu kogo znajomego?!
Wtedy ten znajomy, — (kto?) spostrzegłszy ją, radośnie podbiegnie do dorożki... Woźnica zatrzyma konia... Ten znajomy, oparłszy rękę na koźle, mówiłby do niej, podziwiał, że, — tak a tak, sama daje sobie rady i jeszcze z synkiem (jak się masz zuchu!)... Onaby zaś patrzyła z góry, przechylona, opalona, — od czego jej szare oczy nabierają głębi...
Poprostu, — jak osoba dystyngowana i zamożna...
Akurat stróż Hałas polewał przed domem ulicę.
— Jak się macie, ojcze! Nie myślałam, że się jeszcze kiedy zobaczymy!
Przytaknął, kłaniając się, niewiadomo, czem bardziej, — czapką, czy wężem gumowym.
W sieni ogarnęła Maryśkę wesołość. Wszystko to w końcu, jak przygoda, — wyjazdy, przyjazdy, tu, tam, ówdzie... A czerwone szybki w korytarzu, po dawnemu, — jedna wybita, druga krzywo wprawiona!...
Zasępiła się dopiero, dzwoniąc do drzwi swego mieszkania... Tak, jakby wcale nie było ani tej wojny, ani tego roku, ani tylu zdarzeń okropnych... Metalowa blaszka „Zdzisław Miechowski“ wisiała sobie najspokojniej...
Stróż nie chciał wstawiać rzeczy do mieszkania. Ruszał plecami, czochrał się: — To już wielmożna pani tu zaraz co da, — taki zabłocony od tego polewania, nie będę wchodził.
Zawsze był niedołęgą ten stary Hałas.
Otwarła Maryśce służąca, ale nie Nastusia, tylko jakiś obcy mały grzmot, z czerwonymi pryszczami na śliskim czole i w białym fartuchu, — proszę, proszę...
— Pani niema, ale się pani państwa spodziewała.
Maryśka nic nie mogła zrozumieć... Czy Nastusia pod — najęła komu mieszkanie? Sama zaś wcale tu nie przebywa?...
— A jakże ci na imię? — zapytała stanowczo jakby to mogło wyjaśnić wszystkie wątpliwości...
— Zosia, proszę pani, — syknął grzmot, uprzejmym ciurkiem wąskich warg.
Bardzo się ta służąca nie podobała Maryśce. — Więc moja Zosiu ztaszczysz mi tu zaraz te wszystkie toboły.
Maryśka weszła z przedpokoju do jadalni i aż ją cofnęło... Feluś też stanął przy stole zdumiony, szukając niepewnymi oczyma dawnych miejsc. Aż ją cofnęło do przedpokoju... Lecz tu też tyle było zmian!...
Na drzwiach firanki, czerwone, pluszowe... Przecież Maryśka nigdy nie miała nic podobnego... Z jakimiś pomponami ze strzyżonych baziów, czy z włókien jedwabiu?... Pod sufitem niezwykła lampa. Maryśka odkręciła światło. Tak jest, śliczne tęczowe szkło, czy nawet kryształ... Poprostu rajskie blaski...
— A dawno ty tu jesteś, Zosiu?...
— Już dawno proszę pani, — westchnęła służąca, wypinając czołobitnie brzuch naprzód.
Jadalny pokój taksamo, — ten i nie ten... Kredens ich, dawny, stołki nowe, wysokie, gotyk w skórze wytłaczany. Na kredensie serwis na likiery, na dwanaście osób...
— Jakie szable! — ucieszył się gwałtownie Feluś.
Fotografje Maryśki i Zdzicha wzięte były w kąt skrzyżowanych szablic kozackich. Dokoła zaś, na całej ścianie pełno fotografji, przeważnie młodych oficerów, z nieczytelnemi dedykacjami.
Czyżby Nastusia wzięła obce sprzęty na przechowanie?... Z tego, co stało, wynikałoby, że są to rzeczy po jakimś kawalerze i to workowym...
Kwiaty, jak się rozrosły! — Spojrzała przez okno. Na ulicy nikogo, tylko skwar, — aż biało na chodnikach.
A może ten kawaler zginął już, — przemknęło Maryśce przez myśl, — może rodziny nie miał żadnej i teraz odziedziczyłoby się to wszystko?...
Radość i nadzieja mięszały się z niepokojem...
W sypialni, — nie do poznania... Nic dziwnego, że Feluś nic sobie nie mógł przypomnieć... Maryśka sama... Zosiu, — Zosiu! — Słucham pani...
— O jakiejś ty pani mówiła?..
— O mojej pani, o pani Natalji, do usług.
W sypialni nie było łóżek, — ależ właściwie nic tu nie zostało z dawnych rzeczy!...
Kazała się umyć Felusiowi, który zaraz potem buchnął się na kanapę.
I pokój, ten pokój z osobnym wejściem, przytykający dawniej tylko platonicznie do ich sypialnego, — łączył się teraz z mieszkaniem... Poprostu, mimo, że była u siebie nie śmiała się roztasowywać... A fotografji wojskowych wisi tu jeszcze więcej, niż w jadalnym. Różni oficerowie, nawet legjoniści, okrągłymi oczyma patrzący z czekoladowej oddali retuszu.
Popróbowała łóżka. Miało nowe metalowe kulki na rogach... Atłasowa kołdra, — jaka pościel... Usiadła sobie, żeby spróbować materaców. Nadzwyczajne!...
Ale biurka nie ruszono... Stały tylko na nim dwa wielkie szrapnele wystrzelone, a w każdym bukiet kwiatów... Gdzież tamta duża fotografia Zdzicha?... Aha, tam, gdzie stało łóżeczko Felusia... A gdzież znowu to łóżeczko?
Nie chciała o nic wypytywać tej głupiej służącej. Więc Natalja miałaby być Nastusia?...
A nad biurkiem?! — Dech zaparło Maryśce ze zdumienia... Nad biurkiem w bronzikowych ramach wisiała fotografja „pułkownika“. To on, stanowczo, on!... Głowęby swoją za to dała... Uśmiechnęła się, wspominając ów czas... — Bóg wojny... Ten sam hełm, mundur, — tylko, że wtedy siedział na rozłożonym stołeczku, komenderował bitwą, — a tu stoi... Tosamo srogie spojrzenie...
A ogród,, ich dawny, z utęsknieniem przez okno oglądany ogród... Nagle, żal przekręcił się w piersiach Maryśki... Żal bierny, niczego nie pragnący już zmieniać...
Czegóż miała jeszcze próbować?! Może jeszcze dłużej siedzieć matce na karku?... Tłuc się tam w tej wilgotnej szkole, przyjmować bukiety od sędziego i idjotyczne wizyty Ramkiego?... Może grób Zatorskiego ustroić kwiatami i czekać, kiedy go w końcu żona raczy odwiedzić...
Ba, — żeby to oni wtedy przed wojną mogli byli mieć i ten trzeci pokój, z osobnym wejściem!...
Zajrzała tam.
— Gdzież to moja pani, gdzie, — przerwał jej głos Nastusi. Tensam głos, tylko jakby przetarty, przestudzony, naoliwiony... Zobaczyły się, miały się witać, (oj, nie przez próg, proszę pani, nie przez próg) tymczasem powitanie załamało się w powietrzu...
Maryśka wyciągnęła rękę, jak do pocałowania... Mimo całej serdeczności, chlebodawcze pobłażanie unosiło się w jej ruchach.
Tymczasem to już nie była „ta“ Nastusia... To była chyba naprawdę jakaś pani Natalja, w granatowej sukni na kanausie, z żabotem, w kapeluszu z czerwonemi różami, w rękawiczkach...
Ten kanaus onieśmielał poprostu Maryśkę... Dała się jeszcze pocałować w rękę, lecz poprosiła Nastusię, by obok usiadła... Zaś, gdy obie spoczęły na kanapce i gdy Nastusia akurat taksamo się ku niej wizytowym półobrotem zwróciła, jak ona ku niej, — zabrakło tematu do rozmowy... Ale tylko Maryśce!...
Owszem, — Nastusia, wypytywała się o los „swej kochanej pani“, o Felusia, o pana Miechowskiego (nie mówiła już „pana“). Maryśka ze zgrozą wewnętrzną i ze zwątpioną bezradnością patrzyła na to wszystko...
Bo gdyby nie to, że wiedziała (przecież nie jest warjatką i nie śni) iż Nastusia była rok temu służącą, — nigdyby nie przypuszczała... Wszystko, — ruchy rąk w rękawiczce płynne i małe, — zalotnie naprzeciw słów rozmowy idące przechylenie głowy, miłe i pełne gładkiej swady posyrpywanie kącikiem ust... Puder, może nawet trochę różu na policzkach, jakaś taka salonowa politura w oczach...
Mówiły spokojnie, ale nie o to chodziło co mówiły!... Najważniejsza rzecz spojrzenia! Teraz naprzykład, Nastusia patrzy sobie najspokojniej w oczy Maryśki... A teraz, zupełnie, jak osoby z towarzystwa, gdy spojrzeniem zaczerpują tematu do rozmowy z zewnątrz, — wodzi oczyma po pokoju... I głos, — głos!... Ten głos miał w sobie przepisaną porcję wykształcenia... A ręce! Przecież zeszłego roku kubły wynosiła temi samemi rękoma...
Maryśka postanowiła uderzyć w sedno rzeczy... — No dobrze Nastusiu, ale proszę mi powiedzieć w końcu, skąd te zmiany?...
— A prawda, proszę pani, jak ładnie teraz w tym mieszkanku?...

(Ona już wam używa słowa — mieszkanko...)
— Bardzo ładnie, tylko nie rozumiem, jak się to stało?...
Nastusia westchnęła ciężko, żałobnie, a potem roześmiała się na cały głos. — Pamięta pani...

(Już umie głową zrobić zawieszoną pauzę i zaraz lekkim stuknięciem bucika, jakby przecinek...)
— Pamięta pani, że mówiłam, jak pani wyjeżdżała na tę ewakuację że mój „wujo“ na Podgórzu, na wypadek, jakbym sobie rady dać nie mogła...
Maryśka nie przypominała sobie.
— Otóż ten „wujo“, — umarł... Męczył się strasznie... Co z nim było zachodu!... Ale dzieci nie miał i to wszystko zapisał...
Widząc zaś, że Maryśka ze zdumieniem wodzi oczyma po fotografjach (na środkowej ścianie wisieli Piłsudski, Hindenburg i Hötzendorf) dodała szybko co to za rzeczy, skąd je miał i że tam na kwaterze u niego stali...
— Zresztą i tak już tu długo mieszkać nie będę, ale tych parę dni, to moja pani będzie moim gościem. Ale tegoby pamięci wuja nie zrobiła, żeby te rzeczy miała uronić... Bo wujo pieniędzy też zostawił trochę, nie dużo, ale dla „siebie samej“ wystarczy...
Poczęstowała Maryśkę papierosami ze srebrnej papierośnicy. Wydała też rozkazy w sprawie objadu.
Było w tem i „moja Zosiu“ i „zrobisz“ i „żeby mi zaraz“ i uniesienie brwi i dyspozycja przez ramię i niewinny uśmiech wyższości, gdy służąca znikła...
— Ale pani mojej sama usłużę... — Nastusia wstała prawdziwym ruchem pani domu, przynieść wody.
Maryśka, uniesiona szlachetnością zaproponowała jej, że „tak nie może być“, — będą sobie obie mówić „pani“...
Była dumna z siebie... Przecież to ona zrobiła z tej sługi człowieka... Oczywiście, — spokojem, taktem i cierpliwością... Teraz taka Nastusia założy pensjonat...
— Ludzie, proszę pani, porujnowani, żony tam, mężowie tu, przejezdnych wielu, władze nasze mają tu też dłużej przebywać... Objady się także będzie wydawało i może się człowiek dorobi... Żeby tylko mieć jakie ściślejsze znajomości z wojskowością...
Porozmawiały też o znajomych... W tej materji zauważyła Maryśka znaczna, demokratyzację... Bo o ile do niej odnosiła się Nastusia jeszcze po dawnemu, to do znajomych już zupełnie, jak do równych sobie...
Na ten przykład „Ciąglewicz“, miły człowiek, zachodził tu, dowiadywał się, chciał płacić za mieszkanie, — bo pani nic nie przysyłała...
— Moja Nastusiu...
— Kiedy pani się nie potrzebuje martwić... Mieszkanie podnajmowałam... Wszystko zapłacone, pani nie jest winna ani centa...
— Nie?! — Maryśka, z radością, tak, jak stała, ledwo co umyta, w koszuli, — rzuciła się Nastusi na szyję i wyściskała ją. — I znów gadały o znajomych.
Właśnie Ciąglewicz poradził Nastce prowadzenie pensjonatu.
Maryśka pytała o Ciąglewiczów, o Smolarskiego.
— Smolarski z tą aktorką, to już „na amen“ źle... Będzie mieszkać w pensjonacie. Biedny człowiek... Z początku przylatywał tu też ten młody Adolf Karowski, — ale taki się dziki zrobił!...
Zasiedli do stołu.
Feluś prawie nie poznał Nastusi, w rękę ją chciał pocałować.
Po objedzie i czarnej kawie, pobłogosławiwszy pamięć zacnego wuja (wiesz Nastusiu, jemu rzeczywiście musisz życzyć, by mu ziemia lekką była) przeszły do dawnej sypialni Zdzichów oglądać, jak się Nastusia „obsprawiła“.
— Ależ to cała wyprawa, moja droga!
Maryśka siedziała na kanapie, Nastusia stała obok, wykładając na jej kolana sztukę po sztuce. Gdy już skończyły przegląd, sytymi koronek oczyma, zapatrzyła się Maryśka przed siebie... Oto, jak życie idzie... Kto nieobecny ten stracony, zaś co przeszło, — nie wróci... Oto w jej mieszkaniu panują i błyszczą nowe, czyste meble, jej służąca (nie, żeby to w Maryśce zazdrość wzbudzało, ale zawsze), jej służąca ma bieliznę, o jakiej ona teraz zamarzyć nawet nie może...
— A powiedzże mi, moja kochana, — Maryśka wskazała fotografję pułkownika, — ten wojskowy?... Jakże on tu zawędrował?
— Ten pułkownik?... — Ostre skosy przeleciały Nastusi po twarzy. — Nie wiadomo skąd zawędrował... Może stał na kwaterze u wuja?... Proszę pani, przecież my tu też mieliśmy za swoje, — nas też oblegano... Co się tu działo!!...
Maryśka rozpięła bluzkę i ośmieliła łaskawie Nastusię... Porozpinały się więc, wyciągnęły z pod bluzek gorsety (ta szelma Nastka miała nowy z różowego jedwabiu, — w dzisiejszych czasach) i usadowiły wygodniej.
Maryśka opowiadała o pułkowniku, jak dowodził bitwą, — i o Zatorskim.
Ach tak, teraz sobie Nastusia przypomniała, wujo, kamienicznik z Podgórza był istotnie w przyjaźni z tym pułkownikiem... Nawet dedykacja jest na fotografji...
Zdjęły fotografję ze ściany.
— Po niemiecku... Czekajże... „Sercu memu...“ Podpis nieczytelny... Ależ to litery rozmachane, jakby narodziny świata dyktował!...
Na drugi dzień rano po śniadaniu, które na platerowej tacy, z dźwięcznym, jak kropelki „dzień dobry“ przyniesione zostało do łóżka, po umyciu się (ta szelma Nastka miała pięć gatunków różnej wody kwiatowej) zadekretowała Maryśka stanowczo, że będą z sobą, na „pani...“
— Tak będzie i basta!...
Nie dzieli je znów tak wielka różnica, zaś majątkowo rzecz biorąc!... Czyż Maryśka nie musi, zaraz dziś zasięgnąć na mieście języka, rozpatrzeć się między znajomymi, gdzieś coś nawiązać i szukać jakiejś pracy?...
Coby Zdzich wołał, — myślała, idąc skwarną ulicą, — żeby „posypała głowę popiołem“ i wzdychała bezczynnie, czy też woli, że żona jego, mimo wszystko, stara się życie za ogon złapać?...
Janiny nie zastała... Wyjechała gdzieś ze szpitalem, czy z jakimiś chorymi...
Przechodząc koło bibljoteki Jagiellońskiej, w spiekocie popołudnia, przypomniała sobie, że tu przecież pracuje Ciąglewicz..! Mogłaby odrazu wszystko wiedzieć... Ale nie, — toby już był zbytek łaski...
Miasto wcale nie ucierpiało przez wojnę... Tylko planty poasfaltowali, podobno, żeby tym sposobem zachęcić cesarza Wilhelma do sprawy polskiej...
Gdy zwiedzał Kraków...
Maryśka z pewną dumą kroczyła po asfalcie, jakby przez to cząsteczka wielkiej, państwowej myśli i jej przypadała w udziale...
Pod uniwersytetem przypomniało się jej o Zatorskim... Ileto zawsze gadania było o ten doktorat! Jeszcze ją czeka oddawanie relikwji po poległym... No, — ale ona tego robić nie będzie... To mężczyzna jakiś... Najlepiej, — stary Karowski, — sam powstaniec, — dużo przecierpiał... Tradycja...
Nawet mogłaby tego użyć teraz, jako zamówki...
Karowskich też nie zastała. Wyjechali. Gdzież się ludziska tak włóczą?... Niby wojna, a przecież widać wyszperali sobie jakąś przewiewniejszą dziurkę na lato...
Na prawo od Maryśki biegła ogromna aleja ku kopcowi Kościuszki, pusta w tej chwili. Tylko między konarami drzew brzęczał złoty upał, szemrząc cicho w popielatych rowach...
Więc nikogo niema... — Z głębi aleji, szły dalekie obrazy minionych chwil, zamknięte w sobie i dziwnie wypoczywające... Maryśka ziewnęła tak mocno, że aż jej łzy wystąpiły pod powieki... Więc co?... Ani nie powiedziała, ani nie pomyślała sobie, że do Ciąglewiczów, — lecz poszła w tę stronę.
Otworzył jej on sam, cicho, na palcach... Musiało się szeptać... Żona dopiero teraz zasnęła...
Postarzał się. Wyglądał, jakby nie mieli pieniędzy... Był bez kołnierzyka...
Na palcach przeszli do salonu... Czekała tu na Maryśkę dawna chwila smutku ze snem przemięszanego, dziś już tak wyblakła!... Tylko jeszcze zostały z niej ciemne plamy starych portretów na ścianie...
— Więc, co takiego, — co takiego?...
— Żona bardzo chora... Nerki... — Usiadł obok na kanapce i zaczął opowiadać, co przeszli...
Cóżby to Maryśka dała za taką „biedę...“ Nie wypadało jej jednak przeczyć, ani też własnych przygód przeciwstawiać...
Ciąglewicz pytał troskliwie o dom, — jak, co zastała?... Że Nastusia właściwie... Przytem spojrzał poufnie swymi orzechowymi oczyma...
Szeptali tak, przy cicho wzdymającej się storze, w gorącem, zlotem powietrzu prawie godzinę... Ciąglewicz od czasu do czasu powtarzał. — Jak to mądrze, jak to mądrze, że pani przyszła...
Wtedy ostatecznie zareagowała już Maryśka całkiem urzędowo: — Byłaby nie przyszła, gdyby wiedziała, że Ciąglewiczowa...
— Ach tak, tak, — westchnął beznadziejnie.
Po drugie przyszła w pewnej sprawie ogólnej, czy objektywnej, czy jak to nazwać, — w sprawie spuścizny po Zatorskim... Właściwie tylko o to...
— Spuścizny po Zatorskim?! — Nie chciał już nic ani słyszeć o tem, ani wiedzieć...
Wyciągnął cały plik papierów, z szuflady, w której leżały równo poukładane teczki, z odpowiednimi napisami...
— Proszę pani, dlatego, że ktoś zginął, poległ, czy po — prostu umarł w końcu, — nie racja jeszcze, aby ludzi zamęczano literaturą dziką, samowolną!... Nonsens!...
Pochyliła się nad kartkami, on za nią, dość blisko... Owiana miłym, jakby ślazowym zapachem Ciąglewicza, błądziła oczami po wierszach...
Pisanie to szło małym, czarnym płotem strofek przez środek dużych kartek...
Ciąglewicz machnął ręką.
A Maryśka (rzeczywiście wojna wyrabia ludzi) rzekła odrazu: — Zresztą ważniejsi są żywi, niż umarli...
W myśl powyższego zaczęli znów rozmawiać o Ciąglewiczowej...
Stanęło na tem, że Ciąglewicz „rozglądnie się“ i będzie myśleć dla Maryśki o posadzie, ona zaś na razie, póki „i tak“ nie ma żadnego zajęcia, poświęci chorej trochę czasu...
Wszystko to było szczere, proste i przyjacielskie. Widok Ciąglewicza wcale jej nie wzburzył, ani wogóle „danej sceny“ nie przypomniał...
Pod tym względem, — jakby nigdy nic... Ale zastanowiła Maryśkę — gdy położyła się do łóżka i zgasiła światło, rzecz inna... A mianowicie to, że jest pewna siebie, że nie słyszy z nikąd szumiącej fali niepokoju... Że to mieszkanie, tak pozmieniane obcą ręką, bawi ją tylko trochę, — i już...
Szukała w świetle księżycowym jakiegoś powodu, któryby ją poderwał z pysznych materaców nowego łóżka Nastusi, jakiegoś wątka wyrzutów, jakiegoś szeregu myśli... Jakto są takie myśli z przeszłości, co stąpają po samym sercu... Człowiek im wszystko ofiaruje — a te, nienasycone nie odchodzą i nie odchodzą...
Myślała też o tem, że dalekość jest rzeczywiście dale — kością... Cóż mogła była wiedzieć z przetłomaczonej przez biuro szwajcarskie, nie Zdzicha ręką pisanej, kartki? — Cóż mogła wiedzieć o nim?...
Nagle aż usiadła od tej myśli, która przeszyła ją na wskroś: — Jestem w hotelu!... Wszystko jest hotelem!...
Ze ścian patrzyły na nią oświetlone księżycem fotografje nieznanych oficerów, a dragoński hełm, powiększonego nad biurkiem pułkownika, wyginał się, jak róg...
Mogliby mnie wszyscy oni teraz nagą widzieć i wszystko mi jedno, wszystko przemija i nikt nic nie rozumie...
Zasnęła zwinięta w kłębek, z kolanami pod brodą, uszczęśliwiona własnem ciepłem...
Na drugi dzień dostała do łóżka bukiet, róż, wszystkie białe, jak śnieg, osypane świeżą rosą... Biały kolor oznacza przyjaźń niewinną...
Musiała się komuś pochwalić. — Niech pani patrzy, Nastusiu, — jaki pan Ciąglewicz elegancki... Jakie śliczne róże mi przysłał!...
— Pan Ciąglewicz? — Nastusia uniosła się na łóżku, przyczem jej pierś duża i biała wysunęła się z koronek koszuli. — Te jeszcze jedyny z państwa znajomych, jak się patrzy... — Przytwierdziła Nastusia.
Ale Maryśka nie wdawała się w dłuższą rozmowę, bo ostatecznie mogła była sobie Nastka tę pierś zasłonić... Już tak znowu, zupełnie za pan brat, — to nie idzie...
Zobaczyła nareszcie tę Ciąglewiczową. Widać ani wieś, ani dobre pochodzenie zdrowia nie zastąpi...
W czasie dnia leżała, biedactwo, w jadalnym pokoju, aby czuwać nad porządkiem.
Nerki, nerki, — myślała Maryśka, — czyli poprostu jakieś nieporozumienie z moczem... Zapewne pod skórą, tuż pod skórą przelewa się ta uryna — i stąd ta żółtość...
Żałowała serdecznie Ciąglewicza. Pielęgnowała starannie jego żonę, uważając, że w ten sposób pracuje dla swej przyszłości... Bo Ciąglewicze zaciągają u mej dług wdzięczności...
Z drugiej strony — towarzystwo Nastusi, wyganiało ją z domu... Nastka przyjmowała wciąż jakichś krewnych, których się wstydziła przed Maryśką...
— To proszę mojej drogiej pani, ludzie prości, nie umieją się oszlifować.
Więc przez delikatność Maryśka usuwała się... Ci krewni odbywali jeszcze widocznie jakieś spadkowe stypy po wuju, — pili, palili, jedli... Trzeba było potem wietrzyć... Ale kto wyrobił komorne za cały rok, — ten ma prawa...
Nie miła była Maryśce ta cała sprawa komornego, a jeszcze bardziej krępowało ją to, że Nastka miała więcej od niej pieniędzy...
Cóż tu dużo mówić... Maryśka goniła ostatnim groszem, — a tam przelewało się poprostu!... Te obiady, kolacje, śniadania, — to już nie jest dla żony profesora gimnazjalnego w niewoli, z dzieckiem. Żeby to Maryśce klapnął taki „wujo“...
Nie tylko jako osoba z towarzystwa, ale także jako kobieta cierpiała z powodu tego wspólnego mieszkania... Nastusia miała lepszą od niej bieliznę, — równać nawet nie można!... Prawdopodobnie w celu pokazania bogactw swych, nie krępowała się w negliżu zupełnie.
Z łazienki, do łazienki, tam, z powrotem, w jakichś pantofelkach ze ślicznej białej skórki, w opadających czarnych pończochach jedwabnych, z włosami rozpuszczonemi (prawda że były długie, ale zato grube, jak końskie włosie) w koszuli batystowej, przez którą pod słońce widać ją było, jak nagą...
A najgorsze, że Feluś za nią tak biegał... Odczepić go nie można było. Wspólne śniadania Nastki razem z malcem w łóżku, — bo odgrażała się, że się swojej pani odwdzięczy i chłopca jej czytać nauczy, — nie mogły być korzystne...
Ciąglewicz otwarł jej na to oczy definitywnie. Był tego wieczora przyjemny, ale może trochę niedelikatny... Nie oto chodzi, że nie wyraził żadnego zdziwienia i tak samo Nastusi mówił pani, jak Maryśce, ale, — w innej sprawie...
Oto szarówką, — siedząc w sypialni, która dzięki jednemu tylko teraz łóżku, kanapie pokrytej srebrną kapą i różnym fotografjom miała charakter buduaru, — zaczął sobie przypominać, jakto dawniej było urządzone... Gdzie stały łóżka, gdzie komoda, jak co było upięte.
Rzeczywiście pamiętał doskonale.
Maryśka rozumiała, że chce dać dowód, iż wszystko utkwiło mu w pamięci...
— Mogę pana, panie Franciszku, uspokoić, — rzekła — że te wszystkie rzeczy, na razie są na strychu, ale wrócą tu i staną taksamo, jak były...
W odpowiedzi spojrzał na nią z bezbronnym szacunkiem.
Potem druga niedelikatność.
Siedzieli za stołem przy czarnej kawie. To, że Nastusia nic sobie nie robiła z Ciąglewicza, można było wytłómaczyć jej dorobkowiczostwem. Ale on!
Po kolacji wziął rękę Maryśki oraz Nastusi i śmiejąc się, — dziwnie zmysłowo, śmiał się czasem ten człowiek, — całował naprzemian to jedną dłoń, to drugą.
Oczywiście prędko położyła temu koniec, może nawet trochę za ostro... Wtedy Nastusia przeszła z Felkiem do sypialni, a Maryśka z Ciąglewiczem została przy stole. Opowiadał, że nie wystarcza mu jego naukowa posada, — słowem, że wstąpił do pewnej redakcji, oczywiście nie jako jej członek (wzruszył pogardliwie ramionami) lecz jako krytyk, — dla chleba...
— Więc pan jest recenzentem teatralnym? — spytała naiwnie, w nieświadomej nadziei bezpłatnych biletów wejścia.
— Jestem krytykiem, — odpowiedział trochę urażony.
Z sypialnego pokoju dał się słyszeć śmiech Felka i Nastusi. Wówczas Ciąglewicz przysunął się blisko i zaczął namiętnie tłómaczyć Maryśce: Tacy mali chłopcy są już rozbudzeni, należy stanowczo unikać...
Tlómaczyl tak namiętnie, jakby był zazdrosny o Felusia...
Cały ten wieczór zostawił Maryśce duży niesmak. Wołała już przenieść od siebie całą znajomość do Ciąglewiczów. Tembardziej, że choroba Ciąglewiczowej na zewnątrz wcale nie była tak straszna...
Po paru dniach nastąpiło tak znaczne polepszenie, (Ciąglewicz twierdził, że to dzięki Maryśce) iż mogli zostawić chorą i iść na spacer. Sama ich wyprawiła.
— Moi złoci, ja sobie, gdy się wojna skończy, pojadę do Egiptu, a wy zato teraz użyjcie trochę świeżego powietrza... Niechże mi pani, — zwróciła się do Maryśki, — przewietrzy trochę męża, tak się zestarzał, zasiedział...
Maryśka też zauważyła, że się zestarzał. Fałdy koło ust zrobiły mu się grubsze, czoło przerżnięte było w poprzek ciemniejszymi, niż dawniej zmarszczkami. Opalił się przytem, co dodawało surowości wyrazowi twarzy... Tak, jakby wciąż na niej leżał promień zachodzącego słońca. Ładnie mu z tem było.
Brnęli wolno przez gąszcza, Feluś z Magdą krążył do koła. — Ciąglewicz przypomniał dawny spacer, gdy przyniósł karty, — pierwsze połowę karty od Zdzicha...
— To tutaj było proszę pani, w tych krzakach...
Nie pamiętała, by to było właśnie tu. Obcym się jej zdał kształt drzew, innymi krzaki...
— Zkądże pan pamięta, że to tu?...
— Wiem napewno, — takich rzeczy się nie zapomina... Była tu pani na spacerze z synkiem i z tym głupim Adolfem...
Tu leżała pod krzakiem jej czerwona parasolka, żakiet, skrzynka na motyle i rękawiczki... Jakby martwa natura z bardzo żywej „scène galante“...
— Ale nie wyczuła pani wtedy po mnie, żem się wzruszył?...
Nie odpowiedziała i przytłumiony głos, którym wypowiedział ostatnie zdanie, rozwiał się lekko w upalnym szeleście lasu...
— Tak, tak... Tu chwyciła nas pani za ręce, mnie i Adolfa i tańczyliśmy między tymi pniami, daleko, aż ku szosie...
— Tańczyliśmy? — Nie pamiętała... — Zresztą człowiek się wtedy tak wszystkiem egzaltował...
Po paru dniach przyszli tu znowu. Jeszcze przedtem odwiedziła go Maryśka w bibljotece. Stal poważnie za stołem, zawalonym książkami.
— Ależ panowie tu wszyscy mądrzy musicie być! Strasznie!!!\
Jakby nieuchwytny, wszystko przenikający szelest samej wiedzy unosił się w ciszy przewracanych ostrożnie papierów...
— Mądrzy?... — Rozrzucił pogardliwie stosy sztywnych karteczek katalogowych... — Niech pani w to nie wierzy... Przypuszcza pani, że siekając wciąż te papierowe łazanki, nabiera się dużo wiedzy?...
Wyszli na podwórze pod piękne, stare arkady. Pusto tu było... Tylko po płaskich kamieniach snuł się pył przejrzałych drzew. Zaś na środku, jak mała zielona gwiazda, wirował liść kasztana.
Przy bliższem poznaniu Ciąglewicz nie był wcale zarozumiały. Ciąglewiczowa zaś okazała się zupełnie miłą i szlachetną... Sama wyprawiała ich na spacer, zwierzywszy się Maryśce, — już długo nie pociągnę, pocóż mnie ma mąż wspominać. z udręką...
Życie jest straszne...
Na przechadzkach tych starali się unikać przykrych tematów... Ciąglewicz mówił o sztuce. Chciał skończyć ten dramat, który ongiś ze Ździchem zaczęli... Jako krytyk będzie mógł z łatwością wystawić...
— Nie wiem, czy mnie choroba żony i całe to przejście pcha do pisania, czy życie tak się składa?... — Po chwili zaś, patrząc wymownie, powtórzył, niby echo własnych słów: Czy życie tak się składa?...
Teraz Maryśka, podobnie, jak on ją kiedyś, mogła była pocieszać i koić... Winna mu była to... Ale nie umiała tak tłómaczyć... Żona wyzdrowieje (Ciąglewicz umiał doskonale stopniować, u niej zaś mięszało się jedno z drugim) sztukę panu wystawią, — będzie dobrze... Może pan pracować, posuwa się pan w swoim zawodzie... Niechże pan patrzy, panie Franciszku, jak inni...
— Cóż to za pociecha, że inni zmarnowali się, lub się marnują?!
Przypomniało się Maryśce, że kiedyś już mówili z sobą w ten sposób...
Cóż to za pociecha, że innym jest gorzej?...
Usiedli na zboczu góry, która sypką, czarną pochyłością spadała w dół. Wysokie krzaki falowały lekko, pokazując białe od słońca spody gałęzi. W dali widać było Kraków mniejszy, niż kupka kamieni.
Niebo, aż granatowe od upału, przechodziło na krańcach widnokręgu w rudą czerwień. Maryśka podwinęła nogi skromnie pod siebie. Ciąglewicz pół siedział, pół leżał, trochę niżej.
Rozmowa rwała się.
Owady, niby brzęczące iskry gorąca, zderzały się w powietrzu, czasem od szosy doleciał tętent koni, czasem od strony Kopca, ze strzelnicy, zagdakał karabin maszynowy...
Ciąglewicz próbował chwycić to, jako zamówkę do rozmowy. — Otóż proszę pani, taki jest nasz czas...
Nasłuchując terkotu wystrzałów skłaniał głowę, niby do ziemi a zarazem prawie i do kolan Maryśki... — Taki jest nasz czas... Ten straszny terkot ostrym swym rytmem odmierza nasze godziny i postanowienia...
Temat ten nie utrzymał się... Maryśka za blisko była wojny, za dużo sama widziała i przeszła... Uważała, że ma poniekąd monopol do mówienia o tych sprawach, zwłaszcza, wobec takiego laika, jak Ciąglewicz... Chętniej już słuchała o sztuce.
— Byłaby to naprawdę „nasza“ sztuka... Pamięta pani? Postawił przed nią jeszcze raz cały ten problem... Moment poświęcenia miłości dla władzy... Batory i Anna Jagiellonka...
Głos Ciąglewicza ściszony i gorący zlewał się z szelestem liści i z trącaniem się pni. Patrzyła na białą bluzeczkę Felusia i różową sukienkę Magdy, jaśniejącą nizko, prawie przy drodze.
— O czem pani myśli? — Poderwało go, usiadł nagle, patrząc jej pilnie w oczy.
Leniwie podniosła powieki. — O czem myślę? Słucham tego, co pan mówi...
Moment poświęcenia miłości dla władzy, dla obowiązku... Tragedja rzeczy, idących w tym samym kierunku, a których odwrócić, zatrzymać, nie można, mimo, że krzywdę czynią sobie i innym... Psychiczna cisza, w jakiej się tego rodzaju dramaty odbywają... Nie towarzyszy im wspaniały trzask wozów wojennych, ani się nikt rozpaczą nie zachłyśnie... Ten szary cień, w którym...
Chciałaby, żeby tak mówił jak najdłużej... Ze słów jego unosiło się miłe, przypochlebne ciepło... Niewyraźna prośba płynęła, płynęła tak nizko, tak pokornie...
Prośba tak wylana, że można było przebywać w niej bez wstydu, jak w słońcu, czy chłodzić się w niej, jak się zanurza w strumieniu...
— Tak zimno, stanowczo, jak Batory, proszę pani, mogą żyć ludzie wielcy, ale ja... Gdy się jest tylko kamieniem przydrożnym...
Ciąglewicz siedział teraz naprzeciw niej, wyprostowany — i już nic nie mówił... Tylko z sarnich, orzechowych jego oczu płynęły równo łzy, — tak okrągłe i pełne, jak szklane paciorki...
— Co panu jest, — na miłość boską, co pan robi?!
Nie odpowiadał... bezsilnie rozkładając ręce.
Przepełniona słodką, szczodrą żądzą opieki, pociągnęła go za ręce... Pochylił się, przylgnął do trawy.
Nie uważała zupełnie, że szybkim, lecz nieznacznym ruchem podgarnął się tak blisko, iż głowa jego spoczywała na jej kolanach. Spokojnie i serdecznie gładziła płaczącego po włosach, zapatrzona w przestwór błękitny...
— Bo ty nie wiesz...
Maryśce brwi zadrgały od tego — „ty“...
— Bo ty nie wiesz, jak ciężkie jest moje życie...
Spowiadał się poprostu... Bez zastrzeżeń.... Odsłaniał wszystkie ohydne zakamarki swej męskiej duszy... — Nigdy nie był szczęśliwy... Pomylił się, bo nie kochał żony... Dziecko jest mu obojętne... Traktuje je, jako swój państwowy obowiązek... Właściwie chciał być twórcą... Tylko, — zbyt długie naukowe przygotowania spaliły talent i intuicję... Teraz znów, od czasu przyjazdu Maryśki, pali mu się robota w rękach...
— Ale pomóż mi, pomóż... Uchroń przed tą nienawiścią do żony... Ty jedna możesz... Nie było komedją to, co ci mówiłem zeszłego roku, — o codziennej trzeźwości... Była to zazdrość samcza... Tamci poszli, — ja zostałem... Ci, którzy walczą o panowanie, poświęcają mił6Sć... Ci, którzy nie walczą, kochają... Ich walka jest też walką, — tylko bierną...
Maryśka nie rozumiała znaczenia tych słów... Lecz z toku wymowy ze „złamanych“ objęć, drżących wyraźnie po przez suknię, szedł ku jej sercu tumult żarliwy... Patrzyła w daleką przestrzeń, czując, zda się, jak pnie drzew tężeją i twarda ich kora pęcznieje od rozrostu...
Barwy nabrały dojrzałości, — w uszach rozpędził się soczysty ton, ton gęstszy, niż ten błękit letni...
Tem niemniej, gdy zwróciła Ciąglewiczowi uwagę, że dzieci już wracają, a on, mimo to, chcąc podziękować, usiłował objąć jej kolana pod suknią, aby na stopach złożyć pocałunek ludzkiego, braterskiego podziękowania — nie dała...
Zrozumiał, że uniósł się był. Wstydząc się jej spojrzenia patrzył na Felusia i Magdę, którzy szli właśnie pod górę...
Wziąwszy Maryśkę za rękę, rzekł z gorzkim uśmiechem ironji: Nasze dzieci... Nas dwojga...
Był zbyt nieszczęśliwy w tej chwili, by mogła zaprotestować...
A jeszcze więcej żałowała Ciąglewiczowej... Zaraz gdy wrócili, ucałowała chorą w żółte, wilgotne czoło, a Ciąglewiczowi, w przedpokoju, przy szwajcarskim lwie wolności, opartym na tablicach konstytucji nakazała, — żeby był dobrym...
— Jeśli mnie pan choć trochę szanuje, — będzie pan dobry dla żony...
Wieczorem, po długiej rozwadze postanowiła, nawet z poświęceniem miłości chrześcijańskiej, — chyba przestać tam bywać... Nigdy nie uważała Ciąglewiczowej za rywalkę godną siebie, ale teraz... Za łatwe zwycięstwo, — o wiele za łatwe...
Rozbierając się zaś i porównując swe kształty z kształtami, jakie musiała mieć Ciąglewiczowa nawet jeszcze przed swą chorobą, nie mogła Maryśka mimowoli nie litować się nad Ciąglewiczem...
Na drugi dzień rano przysłał jej pęk pąsowych róż. Co powiedzieć i jak to objaśnić takiej Nastusi?...
Róże leżały na kołdrze, jedne już rozkwitłe, o płatkach u brzegu aż srebrnych z dojrzałego przegięcia, drugie stulone jeszcze, czarnym fjoletem ciemniejące w głębi kielichów.
Wzięła bukiet, poszła z nim boso do lustra, — żeby spróbować, jakby jej było w takiej ciemnej czerwieni... Słońce padało z tyłu. Maryśka widziała się w lustrze cała po przez koszulę... Była opalona. Skóra jej miała barwę złotej renety, podegrzana w pachwinach, na brzuchu i pod piersiami różową smugą.
Przytuliła bukiet do piersi, aby spróbować kontrastu... Ciemne, zwarte kwiaty rozłożyły się na ramionach, pod szyją i przez piersi, niby matowe płomienie. Wychylała się z pośród nich mała jej twarz i puste, ździwione oczy...
Czemu tego żaden malarz nie namaluje, — westchnęła z żalem... Będzie jej dobrze w tym kolorze... Jeszcze się naradzi z Janiną, — bo teraz napewno Janina przyjedzie, — nie byłyby nerwy Maryśki, nerwami... Jeszcze się poradzi — i może przefarbuje swój kostjum, ten z fjoletowej mory, — na bordo...
Parę dni później, właśnie, kiedy czekała na Smolarskiego, przyszedł wieczorem Ciąglewicz...
Mówił długo ponurym, przydymionym głosem. Miał tylko jedyną prośbę. Męczy go to ciągle, — dzień i noc... Żeby nie cofnęła tego, co mu pozwoliła wtedy... — Niech to zostanie na pamiątkę dobroci pani...
— Nie wiem, o czem pan mówi?...
— Abyśmy sobie, jak wtedy na spacerze, mówili już na stałe, — ty...
Wypatrzyła się na niego, zdumiona...
— Nie przy ludziach, skoro się pani obawia, tylko wtedy, gdy jesteśmy sami...
Nie zgodziła się na to.
W przedpokoju, pod „rajską“ lampą Nastusi, stracił nad sobą panowanie... Objął ją, przytulił...
Widziała tuż nad sobą, nieprzytomną z pożądania twarz jego... Musiała go skarcić... Skarcić radykalnie...
— Czy ja mam, panie Franciszku, ponosić następstwa tego, że żona pańska nie mogła była leczyć się zeszłego roku w Egipcie?!
Odszedł jak zmyty, ale Maryśce nieprzyjemnie było cały wieczór. Zwłaszcza, że Smolarski, który przyszedł był później, nudny był wyjątkowo.
Zamiast cieszyć się, że widzi starych znajomych i wogóle podziwiać Maryśkę, — ciągle się wypytywał gdzie Nastusia, co robi, gdzie poszła?...
— A cóż pan zjadł w końcu na tej Nastusi?!
— Co zjadłem, — zachlupał Smolarski, — nic nie zjadłem...
— Ale ciekawam, — intrygowała Maryśka, — jak to pan rozwiązał, czy mówi pan jej po imieniu, czy jak?... Teraz, kiedy jest już damą i ma na kapelusze...
— Ja też to tak unormowałem, — odrzekł z wielkim namysłem, — że oboje mówimy sobie po imieniu...
— Czy pan oszalał?!
Smolarski, dowiedziawszy się, że one z Maryśką są na „pani“, oburzył się.
— Dlatego, że ktoś się wybija, nie należy go zapiekać w tłuszczu tych idjotycznych naszych przesądów... — Zresztą nie robię nic innego, od tego, co pani na początku... Pani uczyła ją czytać, — ja uczę trochę myśleć i czuć...
Słowo „czuć“ przeskoczyło mu między pustymi dziąsłami, brzmiąc jak chuć...
— Myśleć i czuć, — a reszta nic mnie nie obchodzi...
Polubownie zmienili przedmiot rozmowy... Więc, — o rzeczach Zatorskiego...
— Te relikwje, proszę pana, muszą być oddane, podjęłam się tego, — ale nie mogę, nie mogę... To musi mężczyzna... To ponad moje siły... Teraz wypakowując... Zapocona czapka, — orzełek, — bluzka, na której są jeszcze plamy od krwi... Byłabym szczęśliwa, żeby nareszcie uwolnił mnie ktoś od tego...
Smolarski też nie czuł się na siłach. — Ja poprostu, ile razy spotkam Zatorską, przechodzę na drugą stronę...
Popatrzył na zegarek.
— Gdzież się panu tak śpieszy?
— Nigdzie, nigdzie, — tylko miała tu być...
Maryśka uśmiechnęła się złośliwie, Smolarski spostrzegłszy to, wrócił natychmiast do tematu...
Myśmy się umówili z Ciąglewiczem, aby, przetrzymywał u siebie tę korektę pism Zatorskiego... Ale w nieskończoność przeciągnąć się nie da... Ciężkie przejścia czekają z tem Zatorską. Ciąglewicz będzie musiał ostatecznie powiedzieć, że skończył, odda jej skrypty, — a wtedy... Zatorska chce to drukować po gazetach, — spuściznę po bohaterze...
Oczy Smolarskiego poszarzały, w kątach wilgotnych ust drżał bolesny skurcz... Duża, krótko strzyżona głowa chyliła się na cienkiej szyji, źrenice zdawały się unikać jakiejś brutalnej odpowiedzi...
— Spuściznę duchową po bohaterze... Kogo to obchodzi?... A nowych bohaterów tak dużo przybywa wciąż, że nie wiem, czy Zatorska znajdzie dla swego tak łatwo miejsce?...
— Ma pan rację... Wogóle miejsca ciągle ubywa, a wrażeń przybywa...
Nie rozumiał.
Wytłomaczyła mu to dopiero w przedpokoju, pod tą idjotyczną „lampą Aladyna“.
— Tak samo przecież w sercach ludzkich... Miejsca ubywa a wrażeń nowych coraz więcej... (Myślała o Janinie), Stare rzeczy się zapomina, nowe nie wiadomo gdzie podziewać...
Smolarski zrozumiał... Powróciły mu na trójkątną twarz szare spłoszone uśmiechy...
I w tych uśmiechach, niby w dżdżu sypkim, pożegnał się, nic już nie mówiąc...
Została sama. Zgasiła lampę. Szkła zbladły, lśniąc w powietrzu blaskiem krzywych blizn...
Czy to, co mówiła, tyczyło się samego tylko Smolarskiego?...
Tego wieczora, nie mogąc sobie znaleść miejsca, rzuciła się na łóżko w ubraniu i tak zasnęła...
Ale nerwy nerwami! Rzeczywiście, na drugi dzień po południu zjawiła się Janina...
Miałyż sobie opowiadać szczegółowo ten cały rok niedoli?! Czy nie wystarczy, gdy się ręce na rękach położy?...
Ty wiesz, — ty wiesz...
— Wiesz co teraz robię?... Szukam zajęcia...
Janina powątpiewała w skuteczność tych poszukiwań —... Mogła zawsze służyć przyjaciółce szpitalem.
— Wkręcę cię, kiedy chcesz, gwarantuję...
Zresztą Janina była bardzo rozczarowana „pod względem gojenia ran“ i ocierania łez biednej ludzkości...
— Wojna trwa tak długo, że i z miłosierdzia zrobił się fach...
Pozatem Janina radziła Ciąglewicza trzymać „ciepło“. Projekt wspólnej „naszej sztuki“ kolosalny.
— Gram Annę Jagiellonkę...
Maryśka uśmiechnęła się: — Żeby nie z takim powodzeniem, jak wtedy Polskę... Pamiętasz w teatrze Ludowym?...
— O nie, — „Polska“ zanadto odbiła się potem na prywatnym życiu Janiny.
— Przypuszczam Maryś, że „z nim“ o mnie ani słowa?...
Znowu spostrzegła Maryśka to samo wzburzenie, z jakim zawsze działała na Janinę myśl o Smolarskim.
Mój Boże, — zamiast tego całego wzburzenia podana w porę szklanka herbaty i ciepły kąt więcejby sprawił! Więcej nawet niż cała uroda Janiny, która na tym szpitalnym regularnym wikcie bardzo wydobrzała...
Miała na sobie kostjum z wojskowego sukna, a sukno to przy jej złotych włosach i ślicznie zapalających się oczach, stanowiło ładne tło.
Maryśka wahała się, co do „naszej sztuki“... Czy puszczać to na scenę, czy może przez Szwajcarskie biuro zasięgnąć informacji męża?...
Dopiero Janina musiała jej łopatą do głowy kłaść i wydębić z przyjaciółki słowo honoru, że lepiej przygrzeje tu całą sprawę.
— A ja poświęcę dla was moją młodość i wystąpię w Annie, pamiętaj dla was, — w starej roli...
Ustanowiły wspólnie wiele punktów: Głos Janiny świetnie się rozwija (wiesz Kałucki służy tu w szpitalu)... Wkrótce zostanie, dzięki pewnym stosunkom zaangażowana do teatru miejskiego... Maryśka ma stanowczo trzymać „bardzo ciepło“ Ciąglewicza.
— Aha i jeszcze jedno: Wyrzuć tę Nastusię. Nie wypada, żebyś mieszkała za pan brat z dawną swoją sługą... Wyrzuć ją, koniecznie. Nic więcej nie mówię...
— Ależ powiedz!
— Kiedy nic nie wiem, radzę ci tylko...
— Bardzo łatwo jest powiedzieć — „wyrzuć i nie wypada“, — ale musi wypadać, gdy niema pieniędzy...
Tymczasem błagalnym biletem zawezwała ją znów Ciąglewiczowa.
— Dlaczego pani zapomina o nas, pani Marjo, — skarżyła się chora cieniutkim słabym głosem, — czyż to się godzi?...
Ciąglewicz stał w głowach łóżka, milcząc przykładnie.
— Czemu pani o nas zapomina, będąc opiekuńczym duchem tego domu?
Trudno było znieść tyle dobroci spokojnie... Ucałowały się z chorą, jak siostry.
Maryśka czuła, że Ciąglewicz krąży koło niej, nie rozumiała tylko czy robi to, przez cynizm, czy też przez nieostrożność, zupełnie zaślepiony namiętnością...
Znalazłszy chwilę sam na sam w jego pracowni wymówiła mu te róże czerwone.
— Niech pan zaprzestanie,.. Po pierwsze, nie życzę sobie tego, po drugie wprowadza mnie pan w bardzo kłopotliwą sytuację wobec Nastusi...
Zmieszał się, a potem wybuchł głośnym, może nawet trochę nienaturalnym śmiechem.
— A cóż ma do tego Nastusia?! To dobre!... — Następnie szeptem gorącym, w pośpiechu chwili, wartkimi zdaniami tłomaczył jej, że tak, że tak, — jeszcze lepiej... Właśnie żona zaprasza Maryśkę do domu, tak być powinno... To jedyna jej, chociaż nieświadoma pokuta za jego zmarnowane życie... Tak być musi, w imię odwiecznego prawa...
Chora zaś, słysząc wesoły śmiech męża, zaczęła coś nucić cienką, zardzewiałą niteczką fałszywego głosu.
Umilkli... Ciąglewicz okrywał ręce Maryśki pocałunkami. Patrzyła z góry na odbicie jego głowy w mahoniowym blacie biurka i na pyzate szeregi książek... Wstrząsana dreszczem namiętnym, gardziła sobą doszczętnie...
Wprosił się na piątek wieczór po jakieś dopełniacze do dramatu, z papierów Zdzicha... Pamięta doskonale, że tam były całe fragmenty... Bez tego wybrnąć nie można...
Właśnie na piątek, właśnie wtedy, gdy Nastka nocuje u stryjenki na Podgórzu... Tylko, jeśli tu coś jest ułożonego z góry, to pan Franciszek Ciąglewicz mocno się myli!...
Owszem, — przygotowała te papiery... Grzebanie w kufrze z pamiątkami utwierdziło jeszcze Maryśkę w jej postanowieniach... O tak! Zdzich nie miał czasu na takie faramuszki, jak kokietowanie cudzych żon...
Czekała na Ciąglewicza w doskonałym humorze... Ubrała się bardzo starannie, nawet kwiatek wpięła we włosy, — tem ostrzejsza będzie nauczka...
— Czy o ten zeszyt chodziło? — O ten, — tak jest... — Ciąglewicz był chmurny i ponury...
Usiadł z zeszytem przy stole, — ona na drugim końcu z książką. Czytała powoli, przewracając głośno sztywne kartki. Cichy ich trzask mierzył długie chwile milczenia...
Nagle ustało to...
Maryśka, zaintrygowana przerwa podniosła oczy.
— Jacybyśmy byli szczęśliwi, — rzekł, odrazu spotykając jej spojrzenie...
Pogroziła mu...
— Ma pani rację, — mówmy lepiej o dramacie... Tak blisko widzę teraz Batorego, tak z nim obcuję... Wie pani?... Czuję go z sobą wszędzie, czuję go tu między nami... Wielkość, — wielkość...
Wstał i podszedł ku niej. — Niech pani przeczyta tę scenę, gdy panowie polscy stawiają przed królem alternatywę ożenku... Batory jest w kwiecie sił, planów i soków żywotnych...
Pochyliła się nad zeszytem... — To Zdzicha pismo!...
Tak, — obmyślaliśmy razem, ale to miejsce on pisał.
Nie mogła się odrazu zorjentować w osobach... Jakiś Kmita, Maciej z Przeciechowa, Tarło, — wogóle straszni wielmoże (oczywiście pisane wtedy, gdy nie było co jeść). Właśnie czytała wierszowaną, budującą radę Kmity...
— Przecież to brzmi, jak psalm...
I stało się... Gorący pocałunek, na podobieństwo ostrej szpilki, przebił przez kark całą jej szyję i przygwoździł do stołu...
Z przed szeroko otwartych, tuż nad stronicą pochylonych oczu uciekały litery mężowskiego pisma blade i schylone...
Ciepłe strugi objęcia przeszły przez piersi, szybki oddech smagał szyję... W oczach mignęły skrzyżowane na ścianie szable rosyjskie i fotografje oficerów... I Zdzicha między nimi... Obce oczy, rozpłomienione tak blisko, jakby były jej oczyma...
Na ustach piekący ogień pocałunku...
— Nie, nigdy, — nigdy...
Czarne rękawy, zakończone wąskim błyskiem mankietów, zwijały się dokoła niej tak szybko... Nikt nie gwałcił, — ale mięsiste gorąco dotknięć odbierało możność wszelkiej obrony...
— Nastusia, — Nastusia, — jęknęła Maryśka, odsuwając kędzierzawą głowę Ciąglewicza...
— Na Podgórzu, — odpowiedział zwięźle...
Czarna siła, brzeżona lśniącym kantem mankietów, zdawała się napadać ją, pochłaniać i rozwierać zwycięsko... Czuła się teraz rośliną, kwiatem bezbronnym... Rozgięte ramiona trudno już było skurczyć... Uwięziona ręka, nabrzmiewała bezwolnym przebaczeniem...
Maryśka wywijała głowę z czarnych ramion roskoszy... niby z chmur ku światłu, szepcąc: — Kiedyindziej, kiedyindziej...
Nagle uczuła wyraźnie, że zostały odpięte podwiązki...
— Cóżto?!
Ciąglewicz przypadł do jej stóp...
Zerwała się i pełna godności, przeszła do sypialni... Oparłszy się o drzwi od pokoju Nastusi, w pobliżu kanapy, na której spał Feluś, czuła się bezpiecznie...
Przyszedł tu za nią... Przywlókł się raczej, skruszony, — jak na ścięcie... Żebrał...
Żebrał oczami, każdym ruchem... Uklęknął przy niej, z głową pochyloną ku ziemi, powtarzając potulnie kostkom parkietu: Dlaczego, dlaczego, — dlaczego?...
— Bo nie... — Mogłaby teraz głośniej krzyknąć, Feluśby się obudził i byłaby ocalona... Ale jakiś dreszcz zamykał jej gardło, szeptała więc tylko z rzewną, jęczącą prośbą: — Feluś, Feluś, — Feluś...
Ciąglewicz zaś przepraszał, potulnymi objęciami oplatając jej uda...
W tem skrzypnęły za nimi drzwi, — przeraziła się, nie wiedząc, że to on je popchnął... Pociągnął ją do pokoju Nastusi... Zamigotały w oczach Maryśki złocone kulki na poręczach łóżka...
Delikatnie i stanowczo ściągał z niej odzież... Z elegijnym żalem, jakby na wieki się z nią rozstając, patrzyła Maryśka na części bielizny, spadające na podłogę...
Aż wreszcie, prawie nagą, pokrytą gęsią skórką, drżącą z zimna — zwyciężył...
Chciała go odprowadzić do przedpokoju, jakoś to wszystko pogodzić z dobrem wychowaniem. Nie mając nic innego pod ręką, odziała się w szlafrok Nastusi...
— Nie, nie, nie kładź tego, — ja sam wyjdę...
— Muszę przecież drzwi na zatrzask zamknąć...
Było już późno. — Ciąglewicz śpieszył się... Stali w przedpokoju, oboje sini w świetle tej dzikiej lampy. Maryśka była bardzo smutna... Ciąglewicz leniwie pasł jeszcze zmęczone wargi gładkością jej ramienia...
— A wie pan, jaki dziś dzień?...
Nie wiedział, do czego to zmierzało...
— Dziś piątek.... Podobno wszystkie ważne wydarzenia pańskiego życia odbywają się w piątek...
Uścisnął ją serdecznie, zamiast odpowiedzi...
— Ale jeszcze jedno, jeszcze jedno, panie Franciszku...
Stał gotów do drogi, z piaskową narzutką na przedramieniu, z zeszytem i słomkowym kapeluszem w ręku...
— Bo, — ukryła twarz na jego wyniosłej piersi, — bo nie wiem, czy z tego nie trzeba się będzie spodziewać małego Ciąglewicza?...
Poważnie, tak, jakby stał za stołem w bibliotece przy katalogach, zapewnił ją, że nie... — Wszystkie gwarancje...
Wtedy przygarnęła do siebie jego głowę i pierwszy raz, mocno, serdecznie ucałowała w usta...
Cóż teraz pozostawało na jutro, pojutrze i na przyszłość?!...
Godność, — albo łzy... Lecz łzy nie chciały płynąć...
Próbowała płakać zaraz następnego dnia rano, tak szczerze, tak serdecznie, — napróżno! Była nawet w tym celu w parku krakowskim nad „swym“ jeziorkiem przy łódce... Ale łzy nie chciały płynąć...
Nasłuchiwała też pilnie wyrzutów sumienia... Lecz wyrzuty sumienia nie zjawiały się, ani na widok fotografji Zdzicha, ani na widok całkiem zresztą wesołego Felusia...
Mój Boże, — myślała Maryśka, plącząc Batorego z własnem życiem i z Lady Makbet, — mój Boże!... Szczęśliwa taka Lady, zabiła kogoś i rąk domyć nie mogła, — a tu mnie przecież honor przepadł i nic, nic nic, — ani łez, ani wyrzutów żadnych...
Nawet rano miała większy apetyt, niż dawniej... Fizjologja, ta straszna fizjologja!... „On“ powiedziałby, — trzeźwość codzienności.
Jednak jest się wprost potworem... Co za rada?... Jakie wyjście?
Jest jedyne wyjście, — godność, godność, i jeszcze raz godność... Tym pancerzem pokryje się jadowite wnętrze grzechu... Ten pancerz nie opuści teraz Maryśki...
Stateczność, dokładność i godność...
Po kąpieli zwłaszcza, gdy żadnych fizycznych, ani chemicznych śladów być nie mogło, uczuła Maryśka całą surowość podjętego brzmienia... Przedewszystkiem „on“, on to uczuje...
Nie mój panie, nie żadna łatwa zdobycz, a kobieta, — cierpiąca kobieta...
Właśnie teraz, już na przekór, poszła do Ciąglewiczowej...
Ciąglewicz w przedpokoju, przy lwie szwajcarskiej wolności chciał dziękować...
Nie pozwoliła. Nie ustąpiła też ani na włosek w salonie, pod portretem jakiegoś przodka, gienerała... Ani na włosek... Nie mogła była nie przyjąć pocałunku, boby to znaczyło, że wczoraj była tylko, — „chuć“... Ale sama, — wargami nawet nie ruszyła...
To trudno, niech szaleje... Nie wytrzymał i przyszedł do niej...
Błagał...
Godność... Odszedł z kwitkiem...
Na drugi piątek (akurat tydzień) przysłał „szalone kwiaty“, — poprostu szalone.
Aż Nastusia nie mogła się wydziwić... I tego samego dnia był wieczorem. Znów błagał, zaklinał...
Godność...
Nawet dokuczał. Cały wieczór dokuczał Adolfem... Obrażał ją poprostu...
Jutro Karowscy przyjeżdżają, będzie pani miała znów swego pazia...
Maryśka nic, — tylko czarna szrama przez czoło, niby na rozpękniętej płycie przykazania...
Nie dręcz mnie, jestem wiecznie sam...
Maryśka nic, — tylko — godność...
Wtedy rzucił się na nią brutalnie i przemógł siłą...
O ile ktoś uważa, że brutalne zgwałcenie kobiety jest tryumfem, to owszem odniósł wielki tryumf...
Ale wymówiła mu dom i przebaczyła dopiero wtedy, gdy na wychodnem dał słowo honoru...
Teraz miała go w ręku...
Nie było dobrze Maryśce z tem wszystkiem. O, — gdy odpływała wzburzona fala, było jej nawet ciężko. Bo cóż się dzieje w końcu, gdzie ją prowadzi ten czas i co przynosi!?...
Gdy następnego dnia rano spostrzegła, że ma sińce na ramionach i na udach zgroza ją objęła... Czuła się źle, tak źle, jak się chyba muszą czuć te kobiety, które dają sobie za pieniądze gasić papierosy o uda, lub ramiona...
Czytała to kiedyś w Krafft-Ebbingu...
To też jeszcze bardziej ucieszyła się Adolfem.
Przyleciał w niedzielę rano, zawsze w tym samym młodzieńczym kapeluszu skautowskim. Ucałował serdecznie obie jej ręce i zaraz, — żeby mu dała Felusia na spacer i że będzie tu wieczorem w pewnym bardzo ważnym interesie...
— Dla pani dobra...
Wieczorem, gdy usiedli pod lampą do herbaty, zobaczyła, jak zmężniał... Opalił się. Oczy mu złagodniały, w ciemnej oprawie, jakby ze skórek śliwy, a takie czarne!...
— Wąsy panu już rosną...
Podniósł dwoma palcami z dumą sztubaka, ciemny puszek.
— Cóż rodzice?
— Nic... Po dawnemu, wszystko po dawnemu... Ale to wszystko później. Na razie...
Dopiero, gdy Feluś usnął, Adolf przystąpił do rzeczy...
Na wstępie pocałował Maryśkę parę razy w rękę, zmięszał się i utknął... A potem, patrząc w jeden punkt przestrzeni wyrecytował. — Pani nie wie, gdzie pani mieszka... I co się stało... Nie wiem, co ludzie i jak ludzie... Ja, co do siebie... Nie idzie o przekonania... Wszystko jedno... Kwestja honoru... Zresztą, jak kto czuje... Powiedzieć taką rzecz jest bardzo trudno... Ale pewnych spraw w stosunku do osób...
Jestem męzczyzną i powiem... Tak jest!! Pani mieszka w domu publicznym!...
Zasępił się, usta mu zsiniały z wrażenia.
— Panie Adolfie, pan bredzi!
Wówczas Adolf w szlachetnem oburzeniu ukląkł na kanapie i złożył ręce, jak do modlitwy: Klnę się jedyną rzeczą, którą kocham, klnę się na Piłsudskiego, — że w domu publicznym!...
Jakaż obrzydliwa historja. — Po wyjeździe Maryśki, dowiedziawszy się, że Smolarski, który się miał mieszkaniem opiekować, też uciekł, — Adolf postanowił pilnować...
— Pani Zatorska i mieszkanie pani, pani Marjo, to były dwa moje zadania, dwa moje hasła! Wiem wszystko!...
Teraz odrazu rozwiązała się zagadka śmierci wuja...
Ładny wuj!
Więc tu, tu gdzie żyli oni, kiedyś, jako małżeństwo, tu gdzie Feluś na świat przyszedł, gdzie przecież mogła była umrzeć Maryśka, — tu, ta szelma!... Jeszcze jakąś drugą miała z miasta podnajętą!... Więc całe dnie i całe noce same orgje!...
— A czemuż stróż!?! Jako dozorca domu?!!
— Stróż świetnie na tem wychodził, gospodarzy niema, połowa lokatorów uciekła...
Adolf śmiał się głośno z całej tej historji o spadku.
— Niech pani temu nie wierzy! Te fotografje, ci oficerowie, to wszystko kochankowie...
Adolf mówił o tem Smolarskiemu, błagał go.
— Ale Smolarski fujara, bawi się w „idjotę“ Dostojewskiego, zwątpił o wszystkiem, nawet o Ojczyźnie i podnosi upadłych ludzi...
Maryśka podziękowała spokojnie, — och, godność, godność, — zamknąwszy za Adolfem drzwi.
Płakała do późna w nocy na cały świat, na krzywdę i na siebie. Ona też, ona też...
Wyrzuciła ze swego łóżka całą pościel Nastusi, zapowietrzoną, przeniosła się odrazu do trzeciego pokoju.
O tak, teraz wiemy, naco on był podnajęty!... A myśl że w tym samym pokoju i ona też, ona, Marja Miechowska!..
Teraz zaraz, w nocy wyrzuciła wszystkie kwiaty od niego, które jakoś dotąd stały mimowoli w wazonach, — rzuciła do kubła...
A, Nastka, żmija niegodna, taka odpłata za naukę? A ona Maryśka też w tym samym szlafroku... Wyrzuci ją, natychmiast ją wyrzuci...
Obfite łzy odkupiły wszystko, przynosząc Maryśce znaczną ulgę.
Nie spała całą noc. Rano zaraz wyprawiła służącą na miasto. Gdy rozległ się potrójny umówiony dzwonek Nastusi, zamknęła Felusia w trzecim pokoju na klucz i wyszła otworzyć.
To się skończy odrazu w przedpokoju...
— Żeby mi cię tu więcej nie było, rozumiesz! Ty!...
Nastusia pod rondem nowego zielonego kapelusza zbladła, jak płótno.
— Zabierzesz mi się stąd odrazu! Raz dwa!... Szkoda czasu... Wiem wszystko...
— Co pani wie?! — Blade usta Nastusi uniosły się ku górze drżącym wygięciem.
— Wiem wszystko od początku do końca! Rozumiesz! O tym spadku, — ładne to spadki, niema co mówić! Zabierzesz rzeczy... Zamówisz sobie ludzi i wyniesiesz się, ty!!...
Godność, — godność... Maryśka nie mogła więcej powiedzieć: — Ty zakało!!
— Jaka zakało?! Jaka ty!
— Słyszysz?! Wiem wszystko!
— Ja też wiem, — rozdarła się odrazu „po służącowsku“ Nastusia. — Ja też wiem swoje, a nie mówię.
— Precz, precz! Precz!!...
— Jakie precz?! Ja pani nie mówię co się tu z kwiatami i bukietami wyrabia!
— Szelma!
— Tylko bez „szelma “i bez „ty“! Łaska pańska na pstrym koniku! Dzisiaj pani, — a jutro szelma! Nie wiem jeszcze, kto szelma?!
Zaczęły krzyczeć obie, coraz głośniej, oczywiście wkrótce wyszła kwestja o pieniądze... Nastusia ulżyła sobie serdecznie...
— Jakeś taka pani, to zapłać za ten rok, com ci twoje stare graty przechowywała!...
Tego już było Maryśce zadużo. Zagroziła wprost, że sama się nie będzie ujadać...
— Pan Ciąglewicz cię nauczy!
Na to Nastusia, ze słowami, — a wzywaj sobie swego Ciąglewicza, — roześmiała się na całe gardło...
Chyba sama bezczelność może się tak śmiać...
Felek, zamknięty w pokoju, darł się w niebogłosy.
Maryśka zostawiła klucze, nakazała, że, — w przeciągu dwóch godzin ma cię tu nie być, — i pośpiesznym krokiem, ciągnąc za sobą Felka, udała się do bibljoteki... Razem z synem, spłakana, weszła tam, gdzie zwykle pracował Ciąglewicz. Właśnie jacyś starszy panowie z siwemi brodami (pewno profesorowie uniwersytetu) radzili coś u niego.
Franciszek, widząc Maryśkę z synkiem w urzędzie, przestraszył się i zmięszał...
Przeprasza, — bardzo ważna konferencja, zaraz zbiegnie na podwórze...
Maryśka, z godnością obrażonej wdowy, zeszła na dół. Słońca tu było pełno, — niema większej ironji, jak w przyrodzie!... Po kamieniach tańczyły białe iskry upału, a pod krużgankiem unosił się szary kurz, cierpliwym oddechem.
Czuła się teraz w tych murach, jak więzień, jak skazaniec... Jak ta śliczna dziewczyna z oleodruku, który zazwyczaj wisi u dentystów... Dziewczyna z rozpuszczonymi włosami, z kamiennym wyrokiem na szyji a obok kat...
— Więc co się stało? — zapytał Ciąglewicz.
Opowiedziała mu wszystko. Stwierdził, że to straszne, okropne, ale nie zdziwił się zupełnie...
— Pan to przyjmuje tak spokojnie?!
Gorzki uśmiech rozszerzył mu usta. — Podłość ludzka jest tak wielka!...
Kazała mu przyjść wieczorem, albo, — bo nagle godność ją objęła niezwyciężona, do ostatniego tchu: — Albo, może pan nie ma czasu, to sama sobie poradzę?... Udam się na policję...
Połowy rzeczy Nastusi do popołudnia już nie było... Na stole kartka od Smolarskiego, — że resztę zabiorą ludzie jutro rano...
Maryśka nakazała stróżowi natychmiast, — nie wiedział teraz stary Hałas, gdzie ma oczy podziać ze wstydu, — znosić rzeczy ze strychu.
Należała się tym gratom satysfakcja. O — teraz właśnie wytrwa Maryśka na stanowisku, zostanie w tym mieszkaniu, za nic go nie opuści, — musi nastąpić zupełna rehabilitacja...
Tylko pieniądze!?...
Nie chciała się zwracać o to do Ciąglewicza, ale musiał jej przynajmniej poradzić... Nie dość, że upadła, nie dość tego wszystkiego, — ma być jeszcze winną słudze?...
Dopiero szarówką, gdy się przyciemniły kontury sprzętów, gdy z naprzeciwka zabulgotał jakiś codzienny walc, — przyszła Maryśka do przekonania, że jest wielka różnica między nią a taką Nastką...
Ciąglewicz szalał, błagał, prosił, kochał, — tu było przecież uczucie... Nawet równać nie podobna!
Przyszedł wieczorem, w oznaczonej godzinie, nabrzmiały powagą chwili, akuszeryjnie przyjacielski...
— Może nie powinnam zwalać panu na głowę tych kłopotów...
Zaprzeczył... Strzepnął palcami, jakby te kłopoty były piórkiem wobec tych cetnarów, któreby dla niej pragnął dźwigać...
— Pan ma przecież dość kłopotów z żoną...
Uniósł brwi, jak człowiek, który wie, że każda doskonałość rodzi się jedynie z bezgranicznej miary cierpienia...
— Więc radźmy...
Zasiedli przy stole, Ciąglewicz wziął ołówek do ręki i czekał. Po długim kołowaniu ustalili cyfrę tysiąca pięciuset koron...
Napisał to na szczycie pustej stronicy. Niżej miały następować plany...
Maryśka, ufna w jego siły, aż kucnęła na krześle, wlepiwszy w papier zaciekawione spojrzenie... Ciąglewicz wyciągnął srebrną papierośnicę stuknął mundsztukiem o kant, zapalił, przyjrzał się ognikowi, — i zamyślił...
Miła, dobra otucha wstępowała już w Maryśkę... Jeddnak w takich przełomowych wypadkach może radzić tylko mężczyzna...
Ciąglewicz postawił pod cyfrą kilka trójkątów, floresów, — cieniował je skrupulatnie i myślał...
— Proszę pani, — rzekła nagle, patrząc przez okno na pierwsze, rozbłyskujące gwiazdy. — Całą tą sumą, w tej chwili tak odrazu nie rozporządzam...
Maryśka, zamarła bez ruchu na krześle. W głowie jej, jakoby przez całe czoło, od skroni do skroni, rozsiadło się jedno szerokie słowo, — „zapłata“!...
Ciąglewicz mówił spokojnie, że całej sumy nie mógłby na razie z nikąd pożyczyć... Sam też taką gotówką nie rozporządza... Ale mimo to nie zawiedzie, dotrzyma ewentualnie obietnicy i całą Nastusię spłaci, powiedzmy w przeciągu czterech miesięcy...
Przerwała mu: Ależ to był żart, nonsens, poprostu tylko zdenerwowanie!...
Maryśka czuła, że jeśli teraz nie udowodni sobie, iż jej „upadek“ spowodowany był prawdziwą namiętnością, — to chyba utopi się, albo zabije...
Dla tego doświadczenia postanowiła wszystko poświęcić...
— Napije się pan herbaty? — Ależ nie, nie obrażam się, nie mówmy już o tych pieniądzach. Mam już inne rozwiązanie sprawy...
Dała mu tej herbaty i rozmawiali. Ciąglewicz zrazu był jeszcze sztywny, ale potem „zaczęło mu przechodzić11... Ujął jej rękę.
Dała mu ją, — baw się, baw, igraj z prawdziwem nieszczęściem...
Objął ją za kolana? Przysunął się, objął przez piersi?
Męzczyzna nigdy nie wie, co się dzieje w sercu kobiety!
I kiedy w końcu szerokie, cieple usta przytulił do jej ust, szarpnęła się jak ukąszona, jakby szałem nagłym dotknięta...
Niech się dzieje, niech się dzieje!!!
Rozpinając szybko na sobie zapięcia i haftki, drżąca od egzaltacji powtarzała: — To musi być, to musi być!...
Pragnęła tylko, żeby mówił...
— Mów, mów, mów... Mów, bo spalę się ze wstydu... Czego ty chcesz odemnie, czego? Pytała tak długo, tyle razy, póki wreszcie odpowiedział, że nie wie, nic nie wie, — bo ją kocha...
Wówczas zaś Maryśką, jak ktoś sumienny, kto za swój żmudny trud otrzymał nareszcie przyrzeczoną zapłatę, podwoiła gorliwość. Przegięta między zrzuconemi sukniami, obnażona do połowy, spływająca wciąż na jego oczy jedwabistym żarem swych piersi, pytała raz po raz, — za co kocha?...
Nie wiedział, goniąc tym słowem po całym jej ciele i kładąc je skwapliwie we wszystkie drgające zgięcia.
— Widzisz, nie tylko spokojne zdarzenia przynosi ci twój piątek (dumna była, że pamięta ten szczegół), burzę ci też przynosi!...
Zgasiwszy światło, spowili się w rozkoszy na szorstkim strzyżonym włosie Nastusinej kanapy. Maryśka w wielkiej świątobliwej egzaltacji postanowiła, — właśnie dlatego, że mnie kochasz, że nam tak dobrze razem, właśnie dlatego, że jesteśmy tacy biedni, — postanowiła zrobić coś szlachetnego, na pamiątkę tego wieczora...
— Wszystko, co rozkażesz, — szeptał, cisnąc jej smukłe plecy ku sobie. — Zrobię wszystko, co chcesz... Prosił ją o ten rozkaz gorącymi pocałunkami, składanymi na obu rękach.
— Już wiem. Pojedziemy do Zatorskiej, odniesiemy jej te rzeczy... Pójdziemy razem...
Przystał z radością. Nawet wytłomaczył jej, śmiejąc się białym pożarem oczu, że, bezwiednie spełnia ona starą wielką zasadę historji i ludzkości, w myśl której, umarli zawsze prowadzą żywych.
Maryśka zaś mając tę obietnicę wspólnej pielgrzymki, — bo to przecież misja, nieomal wspólny ślub, wspólne uszlachetnienie w obliczu ludzkiej niedoli, — jednym ruchem ściągnęła przez głowę, batystową swą koszulę...
Potem, później, na drugi dzień i jeszcze później wstyd jej było, że wmieszała w to Zatorskiego... Jego bohaterski cień... Ale umarli prowadzą żywych, — i to jest prawda...
Wybrali się tam wieczorem. Ciąglewicz przyszedł, nawet, jakby trochę uroczyściej ubrany, co bardzo przyjemne sprawiło na Maryśce wrażenie. Pod pachą niósł swą skórzaną teczkę docenta, ze skryptami Zatorskiego.
Maryśka dała mu zawiniątko w malutkim kuferku.
— Czy to jest wszystko? — spytał dla ścisłości.
— Wszystko... Jak te rzeczy wtedy Smolarski z Ramkiem zawinęli — tak zostały.
— A jak ci się podoba teraz moje mieszkanie? — Bo postawiła na swojem i z Nastusi śladu nie zostało.
Na miejsce rozbuchanego szychu wróciły skromne meble Zdzichów. Aby Ciąglewicz nie myślał, że ona brzydzi się sobą teraz, aby zrozumiał, że potrafi patrzeć przeszłości prosto w oko, rozstawiła te rzeczy tak, jak były przedtem.
— Podoba ci się mój kochany?
Stali na środku sypialni, oboje w płaszczach, on z kufereczkiem, ona z jego teczką, niby nowi goście, którzy oglądają numer w pensjonacie...
— Wolę moje stare madeje (nazwą tą określała swe łóżka bez materaców), niż tamte zbytkowne, wstrętne, — brrrr...
Ciąglewiczowi podobało się to bardzo. Uważał, że okazała dużo delikatności, a widok tych właśnie dawnych jej mebli, ich dawne rozstawienie, napełniało Franciszka gorzkim, lecz silnym pożądaniem...
Wzięli dorożkę i już o zmroku pojechali, Zdziwiła się że nie za kolej jadą.
— Nie, nie za kolej, Zatorska mieszka teraz pod Wawelem.
W czasie jazdy nic do siebie nie mówili, chłonąc skupienie swego szlachetnego uczynku... Ciąglewicz zatrzymał dorożkę na Grodzkiej, tam, gdzie się już zaczyna Wawel.
— To tutaj?...
— Nie, nie tutaj. Ale może ten kawałek przejdziemy piechotą.
Rada była, że oto jej przyjaciel, chociaż uczony i docent, ma też swoje poetyckie fantazje.
Ciąglewicz prowadził Maryśkę, ująwszy wysoko pod ramię, tak, że czuła pod piersią każde silniejsze dotknięcie jego napiąstka.
Zatrzymali się przed Kurzą Stopką. Wysoko, pod zieloną szarfą starych drzew, rozwijały się wyniosłe mury, przerywane rzędami prostych, pańskich okien.
— Trzeba mieć wielką pewność siebie, aby móc patrzeć przez takie okna...
Zawsze umiał powiedzieć coś tak słusznego...
Tłomaczył Maryśce, ile potęgi jest w takiej budowli...
— Bo to się nie bierze z powietrza... Ci ludzie Wawel nosili w kościach, jak my nosimy w naszych kościach styl Zakopiański... I widzisz, jak długo tu była stolica Polski, jak długo bliżej tronu byli małopolscy panowie, ludzie z tłustych, płodnych ziem tutejszych, tak długo rozum polski mierzył gruntownie dolę swych przeznaczeń... Gdy przeniesiono stolicę do Warszawy, gdy bliżej centrum Rzeczypospolitej znaleźli się mazowieccy piaskarze!...
Troszkę ze wzruszenia, a trochę od nawału wiedzy Ciąglewicza, drżała Maryśka... Bała się tylko coś powiedzieć, bo tramwaj z Grodzkiej ulicy dzwonił ustawicznie i nie mogła skupić myśli...
— Co do mnie, — rzekła nakoniec, — najchętniej żyłabym w tej Kurzej Stopce... W tym pokoiku... Byłby cały wysłany makatami...
Ciąglewicz spytał ją zalotnie, czy samaby tam chciała być?...
Gdy zaprzeczyła głową, zapytał z kim i czy całe życie?...
Nie odpowiedziała, przejęta nagłym smutkiem... Zresztą, może to tylko „Historja“ napełniała ją takim żalem... Wszystko to, co się już stało, tak smutne jest!...
Ciąglewicz obrócił ją delikatnie, w lewo, ku kościołowi świętego Idziego.
— Jakie to piękne...
— Gdyby mnie wszystko zawiodło w życiu, — odpowiedziała, — to chciałabym mieszkać w takim klasztorze... Wyobraziła sobie, że już ją zawiodło nawet i że tam mieszka... Nikt nic nie wie, — a ona mieszka tam, pod tym starym, pod — giętym dachem konwiktu, którego wyblakłą dachówkę obrębia srebrno-zielona plisa wieczoru... W tych murach skupionych i cichych, jak przebyte zmartwienie...
I tam już, gorące jej ciało, ładne nogi, nie zaduże piersi są — dla nikogo... I z myśli jej, — jak z tego dachu skromna nieśmiała wieżyczka, — wybiega ku Bogu prosta, modlitwa...
— Jacy oni byli szczęśliwi, że wierzyli...
Ciąglewicz uściskiem ramienia pochwalił to westchnienie...
W sieni domu, ciemnej i ponurej owiał ich stęchły zapach łup ziemniaczanych, a na drugim piętrze dziwna woń karuku.
W pierwszej izbie uczyli się chłopcy za stołem, pod lampą. Wszędzie na krzesłach, łóżkach, oknach leżały otwarte książki i zeszyty.
Zatorska przyjęła gości w drugim pokoju, nieco lepszym, gdzie było jej łóżko, kołyska najmłodszego synka, stół, z maszyną do pisania i trochę jakichś pozorów, jakichś resztek lepszej doli...
Maryśka, mimo że uprzedzili byli Zatorską, obawiała się scen i wybuchów... Tymczasem wszystko szło, jak z płatka... Przywitały się bardzo serdecznie, ucałowały...
Zatorska zczerniała przez ten rok jeszcze bardziej, a mały klinek wysuszonego dekoltu, zapadający tak nisko, wyglądał pod gazą z mory, jakby odarty ze skóry...
Goście usiedli po obu stronach okna, z którego widać było wydatny gnat Katedry.
Nie odrazu przystąpili do rzeczy... Owszem, zupełnie normalnie — zaproponowała im herbatę, — oczywiście odmówili, — właśnie tylko co jesteśmy po herbacie...
Potem zapytano o zdrowie najmłodszej pociechy...
— Teraz śpi, ale wogóle, — Zatorska uśmiechnęła się przyjemnie, — mój mały Józek...
Więc jednak nazwała go Józefem.
— Już raczkuje, wkrótce do chodzenia się zabierze.
Maryśka chciała go koniecznie zobaczyć. Dreszcz ją przeleciał, gdy Zatorska odkryła zasłonę z kołyski... Malec podobny był do ojca, jak dwie krople wody... Ten sam grymas otwartych przez sen ust...
Jakby legjonista Zatorski jeszcze raz umarł i leżał teraz przed nią, tylko już mały i w małym łóżeczku...
— Śliczny, — rzekła, aby ucieszyć matkę.
Potem mówili o drożyźnie i o robieniu zapasów. Maryśka, opowiadając szeroko o nadzwyczajnych konserwach, które sporządzała Karowska z pigwy, ginęła przytem z ciekawości, jak się zacznie właściwa rozmowa...
Bo to będzie nietylko rzecz sama, ale jakby rodzaj związku, rehabilitacji, aktu, ślubu, coś, od czego oczy jej napełnione strachem z ulgą spoczywały na Ciąglewiczu...
Rozczarowała się poniekąd, bo Franciszek robił to całkiem poprostu... Oto wyciągnął swą tekę, odpiął, połyskując sygnetem i położył z lewej strony maszyny.
Zatorska sprawdziła spis rzeczy. Zmarszczywszy czoło w małe równe fałdy, przeglądnęła starannie rękopisy.
— Nie było dużo błędów, — rzekł Ciąglewicz, jasnym przytomnym tenorem, — nawet nie mogę właściwie określić, czy to błędy... To zależy czy według Kryńskiego, czy też Akademji...
— Przypuszczam, że na nabywcy zrobi lepsze wrażenie, jeśli przepiszę na maszynie jeszcze...
— Ma się rozumieć...
Stali teraz wszyscy troje. Zatorska opierała lekko palce na białych krążkach liter maszyny... Niby ołowiane chrząszcze na sztywnych drutach, unosiły się wolno czarne znaki i nie dotykając gumowego wałka, upadały z powrotem...
Więc tak, więc tak, więc to tyle, co do manuskryptów...
Teraz Maryśce dech zatamowało w piersiach... Rację miała, że takie rzeczy powinien robić tylko mężczyzna i że taka ofiara, jak ich teraz, z niejednej przewiny może człowieka rozgrzeszyć...
Ciąglewicz postawił blizko lampy kuferek... Odemknął boczne skówki, odpiął główną i otworzył...
— A tu, proszę pani, są te rzeczy... Były one z serdecznym pietyzmem przechowywane przez panią Miechowską...
Dobrze, że wymienił jej nazwisko. Wypadało to poniekąd uroczyściej...
Wyciągnął z walizeczki buty, czapkę, pas, stary notes wygięty, w ceratowej oprawie w kratkę, wreszcie, niby skibę szarej ziemi, sztywną, pomiętą bluzkę munduru...
Zatorska schyliła głowę. Nagle żałosne kwilenie wyrwało się jej, jakby nie z ust, a z malutkiego klinka dekoltu, — tak cienkie i przenikliwe... Upadła twarzą między te buty, na fałdy bluzki... Jej mała ciemna głowa drżała na materji munduru, to znów staczała się między okrągłe nosy piechockich buciarów.
A potem, gdy nareszcie przetarły się te krzyki i wypłynął z nich długi, równy płacz, posypały się też i z oczu Maryśki gęste łzy... Wszak ona też nie miała męża, też musiała się tułać zdana na łaskę i niełaskę... Ona też cierpiała uwiedziona przez obcego człowieka, który z pewnością nie szanuje jej, jak powinien...
Ciąglewicz wyprowadził ją dyskretnie, oprowadzał dokoła Wawelu, opowiadał o jakiejś pracy i zasłudze, przed jakąś sutereną...
— Tu, proszę pani, urodził się i wychował Wyspiański, — mówił Ciąglewicz, stukając końcem żółtego trzewika w żelazne kraty sutereny, — i cóż i cóż?...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.