Ósma klasa
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ósma klasa |
Podtytuł | Paszkwil |
Pochodzenie | Wisła (tygodnik), 1912, nr 4-6 |
Redaktor | Waleryan Zapała |
Wydawca | Waleryan Zapała i Aleksander Stolarski |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Aleksandra Rippera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Mały, ruchliwy sekretarz wielkiego nieruchawego dziennika — czuł się dziś bardzo en forme.
Miał nowy garniturek, który leżał wcale dobrze, z wyjątkiem kamizelki trochę zaciasnej.
Ale »sekretarzyk« nabierał z każdym dniem tuszy — wyokrąglił się i trudno było odziać go jak ulał.
Więc ubranko koloru rozmoczonego błota, pokratkowane nieokreślenie, ładne, było do twarzy — tylko trochę już przyciasnawe.
Niezapłacone, a już zaciasne.
Mikuś (tak zwano sekretarza) winszował sobie w duchu tego mankamentu. Będzie miał pretekst zwrócenia garnituru, gdyby krawiec był nadto niedyskretnym. Tymczasem jednak — laseczka nowa, kapelusik, kołnierzyki lśniące i ta buzia codzień szersza, jak dłuższa, prawie kwadratowa.
A na niej dziwny dar bezustannego błogiego ugrzecznienia.
Mówi ktoś — Mikuś szast nóżką, »całuję rączki«. — Skwierczy telefon, Mikuś kłania się »całuję rączki«. Nie mówi nikt — Mikuś jeszcze grzeczniejszy — ot... na kredyt.
Lubiany, prawie kochany — siedzi przy biureczku, na którem stale jakiś kwiatek tragicznie agonizuje. Obok ohydny klecha w sutannie z porcelany — kilka wyrobów estetycznej kultury wiedeńskiej — nieco dalej jakieś wykopalisko — i karnecik balowy. Nożyce redakcyjne — dużo papierów, listów czekających na odpowiedź...
Leży tom encyklopedyi — otwarty na literze rozpoczynającej miano jednego z władców Europy, który nadwerężył sobie kark, spadając z automobilu. — Mikusiowi polecono, aby miał nekrolog w pogotowiu. Władca prawdopodobnie się wygrzebie, ale nekrolog być musi. Gdyby... ot — na wszelki wypadek.
Nikt tego tak nie zrobi, jak właśnie Mikuś. Doda tam nutkę osobistą, coś jakby jakieś wspomnienie. Napisze nawet: »tak się złożyło, że przejeżdżając, widziałem dostojnego zmarłego.... jak piękny, silny, wesół«...
Przeważnie się tak składa, że Mikuś widuje, jak kapusta na Zamarstynowie rośnie, ale Mikuś jest przedziwnie sprytny. Potrafi cudownie z każdej sytuacyi się wywinąć. Umie znaleźć się zawsze w kropce. Najdrażliwsze sytuacye bywają mu powierzane. Stąd jest sekretarzem. Umie na czas zmrużyć swe siwe oczęta i przyczaić się. Potrafi także nastawić się i uczynić się »ważnym«. Dziennik, który reprezentuje w miarę potrzeby, jest albo lekkim o europejskim polocie organem — lub strażnicą wielkiego znaczenia jakichś ogromnych walk społecznych. Mikuś w ostatnich czasach nabrał dużego waloru, bo wyjaśniło się, iż potrafi doskonale złatać artykuł, gdzie »tęsknoty bytowania«, »posłannictwo utrwalenia«, »zrębowanie przesądów«, »byty czucia« — jeżyły się á propos de bottes — i oblepiały odpowiednio jednego z trzech wieszczów — jak pisać sążniste odezwy do dam w sprawach mody, igrając z piórami, wstęgami, frendzlami, jak patentowana dama od fabrykowania przepisów stroju, prywatnego rachunku i savoir vivre’u.
Mikuś tedy — w ten wiosenny, kwietniowy dzień uśmiechnięty i pewien siebie, zajął miejsce przy swojem biureczku. W szklankę wody wetknął bukiecik białych pierwiosnków, a na brzegu biurka ostrożnie położył pakiecik związany sznureczkiem. Ten pakiecik ogarnął miłosnym wzrokiem, zanim umaczał pióro w kałamarzu.
Bo ten pakiecik przedstawiał dla Mikusia maleńki światek.
Było w nim sześć ciasteczek. Skromniuchnych kruchych gwiazdeczek z podrzędnej cukierenki. Gwiazdeczki te zaś lubiły młode dziewczęta. Takie niewybredne, grzeczne szwaczuchny, co to o zmroku wysypują się na miasto, jak fiołki z koszyczka.
Mikuś miał kochankę, taką szwaczuchnę — nazywał ją (niewiadomo dla czego) Organtyną. Nie było to ładne.
Ona nawet za to się gniewała.
Ale on wytłumaczył jej, że to pachnie trzydziestym rokiem, Mussetem, Ninon... Nie rozumiała — ale się poddała.
I — oddała.
Została — Organtyną, kochanką Mikusia — który obdarzał ją biletami do Colosseum i częstował ją kruchemi ciastkami, ile razy odwiedziła go o zmierzchu.
Wszystko to naturalnie w niewielkiej ilości. — Ona za to całowała go po rękach i przysyłała mu szkaradne kartki korespondencyjne, na których pomalowane lalki miały prawdziwe włosy.
On — kartki te chował pospiesznie, bo się ich wstydził.
I zmierzchu czekał.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dziś właśnie mieli się zejść. Stąd pakiecik z kruchemi gwiazdeczkami figurował na stole.
Nad głową Mikusia bielała na ścianie wielka karta.
A na niej — napis. —
Czas to pieniądz.
Mikuś już wyekspedyował sporą ilość interesantów. — Był to specyalny dzień grafomanów i grafomanek. — Zjawili się w zwartym szeregu. Lecz Mikuś stawił im mężne czoło. — Z dziwną wrażliwością odczuwał, jaki ton przybrać z kim należy. — jednych głaskał obietnicami, drugich miażdżył odmową, po grafomanach zjawiła się deputacya malarzy pokojowych, którzy czuli się dotknięci silnie artykułem dziennika, odmawiającym tymże malarzom poczucia piękna. — Przynieśli pochlapane farbą patrony, przedstawiające kilometry pokręconych makaronów, na dowód jak wysoko mają rozwinięty kult i odczucie linii i barwy. Zaledwie Mikuś załatwił się z obrażoną dumą tych panów, hycel przez telefon upominał się o honor swych parobków, którzy delikatnie, a nie brutalnie łowią psy po chodnikach miasta. — Już przed biurkiem zajął miejsce jakiś tęgi przechodzień z domaganiem się krawężników na oddalonej ulicy przedmieścia, a dama trudniąca się professyą, pani Warren, — nieśmiało skrzypnąwszy drzwiami, objaśniła, iż »nie miejsce człowieka, ale człowiek miejsce zdobi«. — Przeto delożowanie jej »pensyonatu«, z ulicy Słonecznej, jest bezprawiem i ona błaga pana redaktora, aby zechciał ująć się za jej krzywdą. — Mikuś przyrzekł wszystko — nawet i wystąpienie w obraniu »pani Warren«. — Oburzył się razem z kilku oburzonymi, zasmucił się z kilku tragicznymi, — słowem zadowolił wszystkich. Nikomu nie odmówił, każdego przywiązał do dziennika, — obietnicami sypał na prawo i lewo. Wdzięcznie podejmowali te obietnice interesanci i nadziani niemi odchodzili jacyś lżejsi z rozjaśnioną sytuacją. —
Mikuś czuł się panem tych sytuacyi. Na chwilę był ich władcą — trzymał ster ludzkiego zadowolenia w ręku. Czuł się mocnym i po nad innymi. — Niemal podziwiał się, że potrafi z taką werwą i doskonałością odnaleźć w sobie odpowiedniki dla każdej sytuacyi. — Winszował sobie tej przytomności umysłu, tego sięgania do głębi, aby z niej wydostawać sharmonizowane akcenta. — Miał się nieledwie za »geniusz« w tym kierunku. Ze zręcznością prestydygitatora żonglował prośbami, żądaniami ludzi nerwowych, kobiet niezadowolnionych, charakterów zbyt wymagających. — A żonglował tak, że najdziksze pretensye nabierały form usprawiedliwionych w jego oświetleniu i to, co zdawało się napozór nieziszczalne, stawało się najzupełniej z logiką stawania się — zgodne.
W zuchwalstwie udających mu się coraz doskonalszych zwycięstw, żądał prawie od losu, aby mu rzucił coś, nie do spełnienia, coś wyzywającego w jego rzemiośle, jakieś żądanie czynu, wielkością przewyższającego wszystko, co dotąd żądano od niego.
Chciał, aby nagle przed nim stanął ktoś, ciskający rękawicę całemu społeczeństwu i zażądał od niego, aby on — Mikuś, był heroldem wzywającym na śmiertelne zapasy.
Tak sobie oto poczynał w myśli, zuchwały sekretarzyk, w nowem ubranku, koloru rozduszonego błota, — siedząc naprzeciw wiązanki pierwiosnków i trąby telefonu, gotującej się do tajemniczego a skrzekliwego ryku.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Od drzwi, za któremi znikł ostatni niepoprawny grafoman, zaskrzypiało coś, zaszemrało, zaszumiało. —
Mikuś przeczuł nową seryę »interesantów« i pogrążył się w studyowaniu korespondencyi z prowincyi. — Po raz trzeci odczytał sprawozdanie o urządzeniu wieczorku, na cześć jednego z wieszczów, w sali Sokoła, z współudziałem wszystkich liter alfabetu — i czekał, aby ci, którzy już wedle jego wyliczeń stali koło biurka, raczyli dać jakiś znak życia.
Systemem bowiem Mikusia było czekać, aby interesant objawił się pierwszy. Lecz cicho było zupełnie. Tylko tupot kilku par obuwia, dawał do poznania, że to weszło kilka osób, do sekretaryatu redakcyi. Weszło — i stanęło w milczeniu.
Mikusia to trochę niecierpliwiło.
Byłaż to nowa deputacya malarzy pokojowych, lub byliż to stróże kamieniczni, domagający się zuchwale, aby im wilgoć na głowy w mieszkaniach nie ciekła? — Czy może odnoszono kule, któremi jęty szałem ludowiec, popierał swoje do ludu argumenta? — Czy miał wybuchnąć zbiorowy strejk szkół froeblowskich i oto delegacya przychodzi wyłuszczyć, jakie należy prasie przybrać stanowisko? —
Cisza jednak panuje ciągła — tylko coś, jakieś ciepło, jakaś woń, jakby od świeżo skoszonej trawy, jakaś nutka osobista — wypełnia przestrzeń...
Mikusiowi chrapki zagrały. — Mimowoli coś w nim zadrgało.
Podniósł głowę.
I oto...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na strudze kwietniowego słońca, co ściele się przez zżółkły trochę muślin firanek, stoją nieruchome cztery postacie dziewczęce.
Mają głowy na długich, wdzięcznych szyjkach, a na głowach duże kapelusze. Jedna już w letnim, ze złocistej słomy, jak archanioł w aureoli, o puklach czarnych, wonnych włosów.
Ta Pychą znaczona zdaje się wieść rej. — Ma wzrok ciężki, powolnie się zmieniający. Obok niej coś rudego wdzięcznego, w rodzaju lalek Wyczółkowskiego, z niedomykającą się wyższą wargą. Następna, cała skupiona w jakimś zaczajonym sprycie, w przygaszonej gwałtem konieczności ironizowania. Ta ma szkocką kokardę u kapelusza o tysiącznych kratkach i barwach. Czuć w tej dziewczynce przewartościowanie siebie samej, a obniżanie rozkoszne — otoczenia. Negacyą karmi się i obecnie, chłonie ją w siebie, wysyssa jak pszczoła słodycz z kwiatów, magazynuje w najtajniejszej głębi na zimę życia, aby módz z rozkoszą bryznąć potem na całą ludzkość i jej dzieła. — Ta ma twarzyczkę o zwodniczej wystającej szczęce dolnej — o ściśniętych oczodołach... jakby zwierzęcem, w pragnieniu i odczuciu rozkoszy użycia. Lecz równocześnie ironiczne obwiśnięcie wargi świeżej i gładkiej i z pod krzaczastych brwi jakieś fortele wystosowane przeciw postanowionym warunkom egzystencyi, które łamią to, co antagonizmem się zaznacza. Zakończa szereg drobne, małe, skrócone stworzenie. Skrót jest herbem i anonsem jej egzystencyi. — Odczuć można, iż w skrócie przejdzie jej życie i wszystkie jego objawy i wrażenia przedstawiać się tej dziewczynie będą uorganizowane zaledwie. — Szczególniejszy fatalizm zaciężył nad nią, została zniwelowana, zanim weszła na teren egzystencyi. Odczuła, że czasem może być potrzebna, jako pionek i o tyle stolerowana, o ile milczeć będzie.
Więc milczy. —
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Są one cztery — w jasności trochę żółtej dnia i razem wzięte z trudnością przekraczają pół wieku. —
Lecz jest w nich już kobiecość, na poły uświadomiona. Częściowo pragnie ta kobiecość upiększać się i dla tego, że częściowo, więc jest jeszcze groźna. — Pozwalała bowiem przypuszczać wielkich nieudanych passyi, namiętności, despotycznych pragnień, dążności do egoistycznych poświęcań się i tej łagodności wdzięcznej, która zaciężyć może kamieniem grobowym, nad całą sferą życiową. —
Były — tajemnicą, przyszłością, czemś wyjątkowem, fenomenem, ponad przepaścią powszedniości.
Mikuś wrażliwie to wyczuł i zmieszany, przyjął to wrażenie bez protestu.
Przeciwnie — uśmiech mu wykwitł na usta. Młodością swą, wybiegł naprzeciw młodości tych dziewcząt. — Zanim przemówiły, był im powolny i posłuszny. — Do ich stópek obutych w trochę powykrzywiane buciki lub długie lakierki, strojne w błyszczące klamerki, przypadł i pozostał u nich, wierny rab, przepełniony korną nienawiścią, zmagających się ze sobą w wieczystej walce — płci.
— Czem mogę paniom służyć?
Nastał popłoch.
Zesunęły się trwożne, białe zęby zaczęły przygryzać wargi młodziuchne, nóżki poruszać się na posadzce.
Rózik, Ada, Minia, Ceśka zaniepokoiły się. Uczuły słuszność pytania, lecz decyzya odpowiedzi przyjść nie chciała. Pensyonarki zdławiły kobietki i pogrążyły je. Nawet negacya Mini bladła pod szkocką kokardą jej kapeluszyka. — I na chwilę zdawało się, że pyszna aureola otaczająca czarne pukle Zuzika, jakby była mniej złotą i mniej bizantyjską. — Płochliwość ogarnęła ten drobiazg i zacierała słabe zaczątki aroganckiej wielkoduszności.
— Mów... mów ty Zuzik...
Widocznie archanioł — Zuzik był generalnym mówcą całej partyi. — Ku niemu zwróciły się rozpaczliwe spojrzenia. — Ku niej, tej dumnej, zwróciło się ponowne pytanie Mikusia.
— Czem mogę pani służyć? —
Bawił się ich zakłopotaniem, czuł się wyższy, silniejszy nad tem stadkiem kobiet, — rozumiał całe masy chytrości, kłamstwa, zdrady, okrucieństwa, które mają w zapasie na drogę życia. Wiedział, że gdy dane będzie im wyrzucić ze siebie te cnoty na teren płciowej walki — one staną się silniejsze, i wykażą siłę nadprzyrodzoną, nieznającą lęku. Dziś — one się trwożyły przed nim i dławiły słowami.
Wyprostował się, zmrużył oczy — czekał.
Niedługo.
Bo oto — od wzroku jego, musiała iść ironia przewagi męzkiej i to podziałało na dziewczynki uspokajająco. — W jednej chwili, opanowały się. Poszedł ten prąd od Mini, która szaloną szybkością już wznieciła w sobie jakby przygasłą zdolność ironizowania i z nadętej postaci Mikusia tworzyć zaczęła karykaturę. — Spojrzała po koleżankach zimnym, stalowym wzrokiem. Jednocześnie warga jej wydęła się w sposób fatalny. — Cały jad i pogarda skoncentrowały się w kącikach tych ust. Podała je innym dziewczętom, jako antidotum przeciw obawie mężczyzny. Było to Bractwo, tak zgrane ze sobą, tak pojmujące się doskonale, że w jednej chwili Zuzik podniosła dumnie swą wspaniałą głowę, — a na różowej twarzyczce Ady, zabłysła cała krasa zmysłowej, wdzięcznej lalki. — Tylko Ceśka pozostała neutralna i szara.
Lecz — to nie miało znaczenia.
Przełknąwszy kilkakrotnie ślinę, odezwała się wreszcie Zuzik.
— My tutaj w delegacyi...
Mikuś zatarł ręce.
— Pięknie. — Ale w czyjem imieniu?
— Naszej klasy.
— Której i gdzie?
— Ósmej.
Jak tryumfalna fanfara zabrzmiała ta »ósma« klasa, w ścianach redakcyi.
— Ale... gdzie?...
— W pensyonacie pani Węsierskiej... na Ochronek.
— A... tak... na Ochronek. — Pięknie... Ale czem mogę służyć?...
Zapadło znów milczenie. — Widocznie zachodziły jakieś trudności. — Nóżki zaczęły znów dreptać w miejscu, po posadzce. — Ada miała na twarzy wypieki i przypominała słynną blondynkę Chapelaine’a, którą Mikuś podziwiał erotycznie, na ścianach Luksemburskiego muzeum w Paryżu.
Uderzyło go to i usposabiało coraz milej do tego szeregu dziewczątek, wykwitłych nagle przed nim w stęchliznie rozpolitykowanego dziennika, jak grządka wiosennych tulipanów.
— Niechże się panie uspokoją...
Zaproponował im krzesła. Teraz zwracał się do Ady. Inne go niepokoiły, Minia mieszała, w Zuziku czuł nadto pychy. — Cesia dlań nie istniała.
Telefon zadzwonił.
Mikuś podskoczył.
— Panie pozwolą?
Jakaś reklamacya na podstawie paragrafu 19. — Mikuś pochylony przed telefonem, robi łamiańce. »Całuję rączki« — odchodzi z powodzeniem. — Mikuś słyszy za plecami szepty dziewczątek. — Jakiś przyciszony chichot. I nagle przychodzi mu na myśl, że jest śmieszny, niezgrabny, że jest zbyt tłusty, — że garnitur, z którego był tak dumny, źle zapewne leży. — Drętwieje przy owym telefonie. Kłania się w jego paszczę machinalnie i z ciężkością odwraca się.
Nie omylił się.
Oto dziewczęta rozbawione, okrutne, rozśmieszone.
Oczy się im świecą, — wargi drżą ze śmiechu, one są teraz górą, zapuszczając na niego, złośliwe haczyki swych wędek. Mikuś czuje, że nie będzie miał odwagi przejść przez pokój i ukryć się po za swój stół. Tam byłby bezpieczny. — Tak — wystawiony całą swą osobą na krytyczne, świdrujące spojrzenia tych małych kobietek, traci zupełnie pewność siebie.
Nie, — nigdy nie zdoła uczynić tych kilku kroków. — Sparaliżowany po prostu, opiera się o stolik, na którym rozkłada się brudny i poszarpany adreśnik telefoniczny. Nawet sformułować pytania do dziewcząt nie potrafi.
Z każdą sekundą, bezbronny, marny, zdaje się na ich łaskę. Cztery pary oczu wświdrowuje się w niego, wbija jak gwoździe, rozpinając go, na jakiemś fikcyjnem rusztowaniu śmieszności.
Cztery pary oczu!
I oto — rozlega się nizki, dźwięczny, harmonijny głos Zuzika, archanioła.
— Proszę pana redaktora, my tu z prośbą... Usta wydęła groźnie, jak u Madonn Cimabuego, raczej mówiąc »groźbą, żądaniem«... Właśnie, cała kobieta jest w tem...
Mówi — »proszę« — a dzwoni, »chcę, żądam, każę«. —
— O co? o co?... pyta rozpaczliwie Mikuś, i nigdy nie czuje tak złego fasonu swej kamizelki, jak to w tej właśnie chwili.
Gdyby mógł choć pochwycić dziennik jaki prześcieradłowy, — jaki Times, Gaulois — zakryć się nim. —
Lecz stół z dziennikami daleko — należałoby zdobyć się na wysiłek, na gest, a to niepodobna.
— My przychodzimy prosić, aby pan redaktor napisał paszkwil na naszego profesora niemieckiego.
— Paszkwil???
Oczy Mikusia ze szparkowatych, stały się nagle okrągłe...
— Panie proszą... o paszkwil?
— Tak! — na profesora.
— Jest to najgorszy w świecie człowiek. Cała klasa jest na niego oburzona. — Strejkujemy od trzech dni...
— Co panie mają mu do zarzucenia?
— Sypie same dwóje, — nic tylko dwóje... Głos zgrzytliwy, cienki jak uderzenie szpicruty, Mini dorzuca:
— A potem, trzyma się teoryi, że jasność dowodzi prawdy...
— ?...
Szkocka kokarda chwieje się ironicznie.
— Pan jest także tego zdania? — To wolna wola. Ale u niego to konieczność. Unika zawikłań, bo ich nie zna. Stąd zbyt wielka jasność jego wykładów.. nie chcemy tego.
— A przytem jest skandalicznie brzydki! — sentymentalnym, cichym szeptem odzywa się płomieniejąca cała, Chaplinowska Ada.
Chichot — konający na zmartwiałych ustach Ceśki.
Jedynie Zuzik ogarnia szybko sytuacyę. Dostrzegła echo uśmiechu na twarzy Mikusia. — Sytuacya seryo zaczyna przemieniać się, jakby w jakiś pół dziecinny, pół salonowy nastrój.
Pręży się i biust swój jeszcze płaski pod lekką tkaniną swej czarnej sukienki, czyni jakby ważnym i pełniejszym.
— Więc my o ten paszkwil... ponawia już mniej pewnym głosem.
Mikuś patrzy znów na dziewczęta, szeroko rozwartemi źrenicami.
— Jakto? więc panie na seryo?
Archanioł Zuzik, uczuł się jakby dotknięty.
— Naturalnie, że na seryo. — Myśmy prosiły przełożonej, żeby go usunęła do małych, a nam dała kogoś innego, ale ona słyszeć o tem nie chce. Więc, uradziłyśmy (cała ósma klasa), że koniecznie musi pojawić się paszkwil, w jakimś dzienniku i wtedy z pewnością ten pan z lekcyi wyleci...
— Proszę pań... proszę pań... bełkocze przerażony Mikuś.
— I pan musi to zrobić, panie redaktorze, twierdzi despotycznie archanioł.
— Pan musi... szepce różowa, ziejąca ze siebie wiosenne ciepło, dziewczęcego piękna Ada.
— Pan musi... drga w kącikach ust, złośliwej Mini.
Ceśka nic nie mówi. Tylko tępo powtarza falę rozkazu, swym cofającym się wzrokiem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Lecz oto dzieje się rzecz nieobliczona.
Mikuś jest młody. I przeto nie reaguje do tego stopnia na siłę młodości, aby zapomniał się i zatracił zupełnie.
Mógł uledz pierwszemu wrażeniu, spragniony piękna, w tej nudnej, szarej egzystencyi redakcyjnej. — Lecz na to, aby zatracił indywidualność własną, stał się zabawką, narzędziem, — na to trzeba było czegoś więcej, jak dalekie oddziaływanie wiosennych prądów ciał młodych i czaru nieświadomych arkanów życia duszyczek.
Gdyby Mikuś miał twarz pooraną zmarszczkami, zgarbione plecy i drżące ręce, wszedłby z deputacyą ósmej klasy w jakieś przedwstępne parlamentacye. Lecz Mikuś był zdrów, młody, — upajał sam młodością świeżą i jasną.
Nie potrzebował ich młodości.
Była ona dla niego za silną i za słabą. Wzrok jego padł na pakiecik ciasteczek, któremi miała się nad wieczorem karmić jego kochanka.
I ta wydała mu się kobietą...
A to — ta grządka tulipanów — to były cztery małe pajacyki.
Ona nie drwiła z niego. Był dla niej piękny, zgrabny, cudny...
Nigdy nie złapał jej wzroku, na szyderstwie. Ona z pewnością zachwycać się będzie, jego kamizelką.
I oto — Mikuś oderwał się od telefonu. Przeszedł szybko przez pokój, — wielkimi krokami, nie chowając brzuszka. Przeciwnie nadymając go. Nic go nie obchodziły te śmieszne pensyonarki, stojące przed nim, z czelnem żądaniem pisania... paszkwilu.
Gdy ulokował się po za stołem, — pewność jego jeszcze bardziej wzrosła. Oparł się o rozłożoną encyklopedyę. Z przymrużonych oczów posłał wzrok, we drzwi.
Nie miał bowiem jeszcze odwagi, spotkać się prosto z czterema parami źrenic, które przed chwilą jeszcze, wprawiały go w zmieszanie.
— Czy panie wogóle wiedzą, co znaczy słowo paszkwil?... — zapytał z całą ironią, na jaką zdobyć się był w stanie.
W głosie jego jednak musiało być już to opancerzenie mężczyzny względem kobiety, która spełniła jakiś beztakt, jakiś fałszywy krok, zdolny odebrać jej całą nad nim władzę.
Dziewczyny odczuły to natychmiast.
Wyprostowały się... cofnęły, jakby pod komendą baletmistrza.
Były zgubione. — Nie miały terenu pod stopami.
— Paszkwil! — podjął Mikuś, — to ohyda, to krzywda, uczyniona człowiekowi niewinnemu — to rzecz, w której ani prawy mężczyzna jak ja, ani uczciwy dziennik ręki przyłożyć nie może...
Podnosił głos do miarę swych słów. Widział jakie wrażenie robiły na dziewczętach. Widział zmniejszanie się pychy archanioła, blednięcie rumieńców Chapeline’a, wahanie się niepewne szkockiej ironii Mini.
W miarę, jak dziewczyny traciły swe wybitne cechy i dominanty ich kroku osobistego, nikł najzupełniej jakikolwiek łącznik, mogący Mikusia oddać pod ich władzę.
— I dziwić mi się tylko należy... ciągnął dalej — teraz już surowy, prawie ojcowski, — jak panie mogą przypuszczać, że w dziennikarstwie znajdzie się ktoś, mogący wysłuchać ich żądania. Najlepiej... radziłbym, wrócić na pensyę i tam zająć się nauką. — Prasa jest zbyt poważną instytucyą, aby miała służyć do zadowalniania osobistych rachunków, pomiędzy profesorami i uczenicami! — Gdy wymawiał te ostatnie słowa, uczuł się dość silnym (zwłaszcza że stał po za stołem), aby spojrzeć dziewczętom w oczy. — Wbił więc kolejno obojętne źrenice w ich twarzyczki i z radością złośliwą skonstatował, że są pokryte zmieszaniem i zawstydzeniem, w dostatecznej dozie.
— A teraz! żegnam panie!... wyrzekł, czyniąc szeroki gest ekscellencyi, kończącej audyencyę, udzieloną łaskawie delegacyi nauczycieli, których odświętne surduty zdala pachną wilgocią i benzyną.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zaszemrało, zatupotało — dziewczynki ukłoniły się i wyszły z pokoju.
Mikuś usiadł na swojem miejscu i zaczął pisać nekrolog władcy, który połamał sobie w automobilu żebra.
Ale mimowoli przyznać musiał, że coś zgasło, coś przesunęło się, coś co było światłem, wizyą, kompromisem musu życia i jego koniecznością.