Przejdź do zawartości

Zwycięzca smoka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Zwycięzca smoka
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1940
Druk Drukarnia Przemysłowa E. Podgórczyka i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZWYCIĘZCA SMOKA

W dalekim kraju, za morzami i górami żyło dwóch braci: ubogi i bogaty.
Bogaty mieszkał w mieście, miał piękny dom, ogrody, bogate sprzęty, skrzynie pełne skarbów, sklep z kosztownymi wyrobami złota, wiele służby, młodą żonę, ale nie miał dzieci i to czyniło go skąpym, zazdrosnym, bo zdawało mu się zawsze, iż jest pokrzywdzony od losu i dogadzał sobie we wszystkim, aby wynagrodzić tę krzywdę.
Ubogi mieszkał na przedmieściu, w ubogiej chatce, był bednarzem, z trudem zarabiał na kawałek chleba, lecz choć przed rokiem dopiero ożenił się z biedną dziewczyną, już dwoje zdrowych i rumianych bliźniąt bawiło się w koszykowej ubogiej kolebce.
Chłopcy rośli szczęśliwie, podobni do siebie niby dwie krople wody, tak iż rodzona matka odróżnić ich nie mogła i zawiesiła każdemu na szyi innej barwy plecionkę, aby poznawać ich po tym.
Czas upływa szybko; dzieci rosły, mądrzały, kochały się bardzo i nie rozłączały się nigdy ani przy zabawie, ani przy pracy. Bo i pracować musieli wkrótce obaj chłopcy; pomagać ojcu, matce, nosić drzewo z lasu, wodę ze źródła, posłużyć sąsiadom, za co nieraz dostali kawałek chleba lub sera.
Stryj bogaty z początku słyszeć o nich nie chciał, tak zazdrościł bratu tej pociechy, ale raz w zimie, gdy bratowa przyprowadziła do niego zziębłych malców, prosząc o miarkę zboża, aby z głodu nie pomarli, ulitował się nad ich dolą, a może chciał tym sposobem los przejednać dla siebie, dość, że pozwolił im co dzień przychodzić po resztki, które ze stołu jego zostawały.
— Może — myślał sobie w duszy — Bóg wynagrodzi mi tę litość i ześle tak upragnione dzieciątko.
Ale lata mijały i nic się nie zmieniało: bogaty nie miał dzieci i z dniem każdym stawał się coraz bardziej skąpy i chciwy złota; ubogi miał dwóch ślicznych chłopców, zdrowych i roztropnych, ale często brakło mu chleba.
Razu jednego, było to na wiosnę, ubogi bednarz pojechał do lasu po gałęzie na obręcze; lecz wyjechawszy na znaną polankę nad kryształowym strumykiem, szemrzącym coś tajemniczo między starymi, srebrnymi wierzbami, zadumał się i zapatrzył na świat odmłodzony i o biedzie swojej zapomniał. Bo też ślicznie tu było w ten poranek majowy: błękitne niebo jaśniało bez chmurki, świeża zieloność okrywała ziemię i drzewa, ptaszki świergotały głośno i radośnie, a strumyk, przeskakując z kamyka na kamyk, szeptał coś bez ustanku i pluskał przejrzystą kryształową wodą po kamykach. I tak dobrze, tak błogo było w tym ustroniu, że ubogi bednarz zapomniał o całej biedzie swojej i położywszy się w cieniu srebrnej brzozy na murawie, ani spostrzegł, jak dzień upłynął, słońce zaszło i zmrok szary zstępować zaczął na ziemię.
Nagle od północnej strony błysnęło coś niby gwiazda, przemknęło między drzewami, cudownym blaskiem oblało polankę i zawisło na gałązce srebrnolistnej brzozy.
Ocknął się z dumań ubogi i poruszyć się nie śmie: widzi nad sobą żar-ptaka na gałązce i wie, że gdyby go schwycić potrafił, stałby się panem nieprzebranych skarbów. A ptak cudowny przejrzał się w strumyku i strzepnął złote piórka, od których taki blask bije, że oczy aż mrużyć trzeba.
Nie wytrzymał biedny bednarz: wie, że nie dosięgnie ptaka, ale pochwycił kamień i rzucił nim z taką siłą, że jedno piórko upadło na ziemię, a spłoszony żar-ptak, niby jasna gwiazda wzniósł się w powietrze i zniknął w obłokach.
Zerwał się bednarz z ziemi, serce mu bije jak młotem, podniósł piórko i pospiesznie ukrył je w zanadrzu, a spojrzawszy na ciemne niebo skierował się ku domowi.
Tegoż jeszcze wieczoru zaniósł bratu piórko żar-ptaka, a bogacz obejrzawszy je uważnie dał garść złota ubogiemu i obiecał mu wielką nagrodę, jeśli żywego ptaka przyniesie.
Bednarz zadowolony powrócił do domu, lecz nie powiedział żonie skąd pochodzi złoto, a nazajutrz o świcie udał się znów na polankę.
Na srebrzystej brzozie ujrzał z daleka jaśniejące pióra cudownego ptaka i brzydka chciwość zapłonęła w jego sercu. Zbliżał się, jak mógł najostrożniej, lecz mądry ptak nauczony wczorajszym doświadczeniem miał się także na baczności, dostrzegł go, zaledwie postąpił kilka kroków na polankę i uleciał w górę niby iskra złota. Wtedy bednarz wdrapał się zręcznie na drzewo i znalazł złote jajko w gniazdku ze złotych piórek. Był to skarb wielki, toteż zabrał go skwapliwie i pospieszył natychmiast do bogatego brata.
Bogacz miał wielki rozum, czytał przeróżne księgi i dużo się z nich dowiedział, więc ucieszył się bardzo z tej zdobyczy, dał bratu dwie garści złota, ale żądał koniecznie, aby mu złapał samego żar-ptaka i przyniósł choćby nieżywego.
Teraz dopiero wróciwszy do domu opowiedział bednarz żonie o wszystkim, co go spotkało i pokazał jej złoto otrzymane od skąpca. Młoda kobieta jednak nie ucieszyła się wcale; popatrzyła na swoje ukochane dzieci, uśpione snem niewinnym na czystym łóżeczku i z westchnieniem rzekła do męża:
— Nie cieszy mnie to złoto, takim sposobem nabyte: lękam się, by los mściwy na dzieciach naszych nie szukał odwetu za krzywdę biednej matce wyrządzoną. Jeśli mnie kochasz, nie szukaj więcej żar-ptaka. Dość uczyniłeś mu złego, niechaj nam Bóg to przebaczy!
Ale bednarz, opanowany już chciwością złota, śmiał się z obaw żony.
— Głupiec tylko odwraca oczy, gdy szczęście samo do niego bieży — rzekł wzruszając ramionami. — Zobaczysz, dzieci nasze nie zaznają biedy i my na stare lata odpoczniemy. Pójdę dziś na noc do lasu i dostanę żar-ptaka, albo sam życie położę.
I nie słuchając dalszych uwag żony pospiesznie wyruszył w drogę.
W lasku zmrok już zapadał, ostatnie promienie zachodzącego słońca purpurowym blaskiem żegnały wierzchołki drzew, a na powierzchni ziemi słała się mgła przejrzysta. Bednarz nie tracąc czasu wdrapał się na brzozę srebrnolistną i ukrył w cieniu jej gałęzi.
Zaledwie jednak zdążył przytulić się jak najmocniej do pnia białego, gdy od północnej strony zajaśniało i gwiazda nad gwiazdy, cudny żar-ptak, olśniewając wszystko swoim blaskiem nadleciał, aby spocząć na gniazdeczku. Szukając go, okrążył brzozę srebrnolistną, potem zaniepokojony poruszył skrzydłami i tysiące świateł rozbłysły po polanie, ale gniazdka nigdzie nie było.
Tymczasem bednarz wyjął przygotowany kamień i gdy żar-ptak żalem zdjęty zawisł na chwilę w powietrzu, wymierzył, cisnął z całą siłą i ugodził go tak trafnie, iż zabił na miejscu.
Zahuczało w ciemnym borze, pociemniało na niebie, żałośnie szemrać zaczął kryształowy strumyczek, zadrżały jakby z trwogą listki srebrnej brzozy; lecz bednarz nie zważał na to, zeskoczył na ziemię, porwał zdobycz upragnioną i pobiegł do miasta.
Bogaty brat czekał go na progu domu, witał radośnie i w nagrodę za trudy pozwolił mu zabrać tyle złota, ile go biedak mógł udźwignąć.
Bednarz wrócił bogaczem z tej nocnej wyprawy, lecz żona miała złe przeczucie, nie cieszyła się tym wcale i z niezwykłą trwogą spoglądała na dzieci.
A brat bogaty kazał swojej żonie, ażeby własnoręcznie upiekła żar-ptaka, złote piórka oskubała i do ręki mu oddała, a serce i wątróbkę uważnie wyjęła i nie uroniła żadnej okruszynki. Wszystko to sam zjeść zamierzał bez podziału, wiedząc dobrze, co zyskać może tym sposobem.
Posłuszna żona spełniła jego polecenie i właśnie kiedy piekła na rożnie żar-ptaka, bracia bliźnięta, synowie bednarza, wesoło wbiegli do kuchni, powitali stryjenkę i zaczęli ciekawie zaglądać w kąciki. Pieczyste było już prawie gotowe, więc odchodząc po nakrycie, kazała im stryjenka, aby dali na nie baczenie. Posłuchali z ochotą: jeden obracał rożen, drugi poprawiał drewka; wtem kilka kawałków spadło na brytwannę.
— Co spadnie, to już dla nas — rzekł starszy wesoło; — stryjenka zawsze tak mówi.
I nie namyślając się długo chwycili z brytwanny spadłe z rożna kawałki i zjedli ze smakiem.
— Cóż to jecie? — spytała wchodząc w tej chwili stryjenka, a gdy powiedzieli jej prawdę, przestraszyła się bardzo, gdyż przy żar-ptaku brakowało serca i wątróbki. Zalęknione dzieci uciekły do domu, a kobieta, ażeby uniknąć gniewu męża, co prędzej zabiła kurczę, wyjęła serce i wątróbkę, upiekła i razem z żar-ptakiem na stół postawiła.
Skąpiec zjadł wszystko co do okruszynki i zaraz spać się położył. Ale nadaremnie dzień cały i nazajutrz rano oczekiwał skutków tej uczty. W końcu sam już nie wiedział, co ma o tym myśleć.
Wtem wbiega zdyszany bednarz i pokazując bratu cudnej roboty szczerozłote piórka, woła uszczęśliwiony:
— Drogi bracie, szczęście pod moim dachem zamieszkało! Ile razy który z moich chłopców się przebudzi, piórko złote w ustach trzyma.
Skąpiec w mgnieniu oka odgadł, co się stało, i zawrzał gniewem i pragnieniem zemsty. Od dawna zazdrościł bratu, że ma dzieci, nienawidził bratanków, chociaż ich widok chwilami wzruszał jego twarde serce, a teraz gdy się domyślił, że chłopcy bezwiednie pozbawili go tak gorąco upragnionej własności, postanowił zemścić się nad nimi i nad ich ojcem.
— Nieszczęśliwy — zawołał z udanym przestrachem — nie tykaj tego złota, odrzuć je precz od siebie! Czy nie widzisz, że szatan opętał dzieci twoje? Pokrop je święconą wodą, gdy się położą do łóżka, wtedy nie zwłócząc chwili wyprowadź chłopców w las ciemny, zostaw i sam uciekaj nie oglądając się za siebie. Inaczej zginiecie wszyscy: dotykając tych piórek, oddajesz duszę swoją w moc szatana i wkrótce staniesz się jego własnością.
Nieszczęśliwy bednarz pobladł z okropnej trwogi, rzucił złote piórko, pobiegł po święconą wodę, pokropił nią obu chłopców, gdy się położyli, i nie śpiąc czekał do rana.
Lecz z rana obaj mieli w ustach złote piórka i biedny ojciec, chociaż serce mu pękało z bólu, zaprowadził ich co prędzej do ciemnego lasu, dał kromkę chleba każdemu na drogę, kazał na siebie czekać przy strumieniu i płacząc odszedł, aby nie powrócić więcej.
Żona o niczym jeszcze nie wiedziała, a kiedy za powrotem opowiedział jej wszystko, wpadła w rozpacz tak wielką, iż wkrótce umarła.
I tak sprawdziły się jej słowa i przeczucia: złote piórka żar-ptaka nie przyniosły im szczęścia.


∗             ∗

A tymczasem bracia bliźnięta do wieczornego zmroku oczekiwali ojca przy strumieniu. Nie byli głodni, gdyż mieli dość chleba, jagody czerwieniły się dokoła, a czysta i chłodna woda zaspokoiła ich pragnienie. Ale gdy nadszedł wieczór, strach ogarnął biedne dzieci; w lesie pociemniało tak szybko, dziwne głosy ze wszech stron odzywać się poczęły, a ojca nie ma i nie ma.
— Snadź nie może nas znaleźć — pomyśleli sobie i zaczęli go nawoływać; lecz tylko echo ponuro powtarzało ich głosy i przestraszeni jeszcze bardziej żałośnie płakać zaczęli.
Na koniec chłopczyk z czerwoną plecionką na szyi ujął rękę brata i przemówił:
— Płacz nic nam nie pomoże; chodźmy lepiej wzdłuż strumienia, ojciec nam przecież mówił, że zbłąkani tym sposobem odszukują drogę.
I uściskawszy się ze łzami w oczach, wzięli się mocno za ręce i ostrożnie szli wzdłuż strumienia.
Długo szli, długo, a każda minuta wiekiem im się wydawała, gdy spostrzegli na koniec światełko w zaroślach i na wzgórku ujrzeli chatkę, otoczoną żywopłotem z ciernia. Chłopcy zaczęli wzywać pomocy, ratunku i wkrótce na progu chatki ukazał się leśnik i wysłuchawszy ich opowiadania zaprowadził malców do żony.
Żona strzelca z litością przyjęła biedne dzieci, a oboje nie mając własnych postanowili chować je jak swoje. Leśniczyna natychmiast dała im gorącego mleka, ciasta pszennego; na dużym tapczanie posłała siana, przykryła czystym prześcieradłem i ułożyła obydwu jak matka troskliwie. Potem sama spać poszła. Lecz jakież zdziwienie czekało nazajutrz z rana poczciwych leśników, gdy każdy z chłopców dał im szczerozłote piórko! Bardziej się jeszcze ucieszyli, przekonawszy się następnie, że to nie jakiś wypadek, lecz cudowna własność zbłąkanych dzieci, które tym sposobem z dniem każdym stają się coraz bogatsze.
Dobrze było chłopcom w domu poczciwego leśnika i zacnej jego żony. Z opiekunem swoim chodzili na polowania, a zręczny strzelec uczył ich strzelać, zastawiać sidła, robić zasadzki na zwierza, walczyć wszelaką bronią i w niedługim czasie doczekał się z nich pociechy. Przybranej matce pomagali także, ile tylko mogli, leśnik nazwał jednego Szczęsnym, drugiego Radosnym. I dobrze im było razem w tej ubogiej chatce i kochali się wszyscy jak prawdziwa rodzina.
Gdy Szczęsny i Radosny doszli do lat młodzieńczych, wziął ich przybrany ojciec raz z sobą do lasu, wskazał lecące w górze stado dzikich gęsi i kazał jednemu zabić pierwszą z długiego sznura, drugiemu zaś ostatnią. Padły dwa strzały, a pierwsza i ostatnia gąska znalazły się u nóg młodzieńców. Wtedy leśnik wskazał im stado bocianów, lecących w formie wielkiego trójkąta i kazał dwa ostatnie zabić celnym strzałem. I to spełnili Szczęsny i Radosny, a wówczas doświadczony myśliwy upatrzył stado jaskółek i kazał w nim dwom jaskółkom przestrzelić po skrzydełku, ale nie zabić żadnej.
Warknęły strzały i spadły na ziemię dwie jaskółki z przestrzelonymi skrzydłami.
— Brawo, moje zuchy! — rzekł leśnik: — każdy z was jest wybornym strzelcem i możecie mierzyć się teraz z każdym niebezpieczeństwem.
Uściskał ich serdecznie i powrócili do domu. Leśniczyna obiad na stół postawiła, lecz Szczęsny i Radosny spojrzeli na siebie i odezwali się w te słowa:
— Nie tkniemy dziś jedzenia, póki się nie zgodzicie na gorącą naszą prośbę.
— A cóż to takiego? — zapytał strzelec.
— Chcemy iść w świat, ludzi poznać, szczęścia szukać, sił naszych popróbować. Sam powiedziałeś, ojcze, że nie potrzebujemy się lękać niebezpieczeństwa, może się więc przydamy komu w dobrej sprawie.
— Dobrze mówicie, zuchy — rzekł leśnik zadowolony — tego się zawsze po was spodziewałem; ślimak tylko w skorupie siedzi, a człowiek na dzielnym koniu świata jest panem. Jutro zaraz o świcie sam was odprowadzę aż do granicy lasu i nauczę, jak żyć macie.
Zapłakała leśniczyna, lecz sprzeciwiać się nie śmiała: mąż panem domu. Zresztą dla kobiety dom światem, a dla męża świat chatą; taka już wola Boża, przeznaczenie i nie może być inaczej.
Wstali więc nazajutrz rano, nim jeszcze słonko wzeszło. Leśnik dał każdemu z chłopców dzielnego konia, psa i dobrą fuzję, a leśniczyna żywności na drogę i tyle złotych piórek, ile ich zabrać chcieli. Potem Szczęsny i Radosny uściskali przybraną matkę i z ojcem pojechali do granicy lasu. Przez drogę doświadczony strzelec dawał im różne przestrogi, a gdy stanęli na skraju puszczy, zatrzymał się i rzekł poważnie:
— Jedźcie sobie teraz z Bogiem, a pamiętajcie o nas. Oto macie nóż błyszczący; gdy wam się przyjdzie rozłączyć, wbijcie go głęboko w drzewo na rozstajnych drogach. Póki będziecie przy życiu i zdrowi, nóż pozostanie czysty i świecący, skoro jednak który z was umrze lub będzie w niebezpieczeństwie, nóż od tej strony zaraz pociemnieje lub zardzewieje.
Bracia podziękowali za wszystko serdecznie, przyrzekli nie zapominać o przestrogach, powrócić kiedyś do domu i pożegnali się z przybranym ojcem.
Jadą przez błonie, przez rzekę, przez góry i wjechali w bór czarny, tak szeroki i długi, że do końca dojechać trudno. Wieczorem zjedli resztę zabranej żywności, a nazajutrz o głodzie cały dzień daremnie szukali wioski lub osady ludzkiej, gdzieby się pożywić mogli.
— Nie mogę jechać dalej — odezwał się Szczęsny — umieram z głodu. Musimy co zabić, upiec przy ognisku i posilić się przed nocą; inaczej zginiemy marnie.
Radosny zgodził się na to, a że zajączek właśnie przebiegł drogę, wziął go na cel i byłby położył na miejscu, gdyby biedne zwierzątko stanąwszy na dwóch łapkach nie zawołało ludzkim głosem:
— Daruj mi życie, dobry junaku, dwoje dzieci oddam ci za to na służbę!
Radosny się zlitował i nie strzelił, a zajączek skoczył w krzaki i przyprowadził stamtąd dwa młodziutkie zające, które zaczęły natychmiast tak pocieszne skoki wyprawiać, że bracia nie mieli serca zabić ich na pieczyste.
Poszli więc wszyscy dalej; wtem Szczęsny spostrzegł lisa pod krzakiem i już miał go zabić, gdy stanąwszy na dwóch łapkach lis zawołał ludzkim głosem:
— Daruj mi życie, dobry junaku, dwoje dzieci oddam ci za to na służbę!
Szczęsny ulitował się znowu, a lis przyprowadził co prędzej dwa młode liski, które pokornymi gestami tak wzruszyły głodnych młodzieńców, że nie mogli ich zabić.
I znowu wszyscy razem poszli dalej. Wtem wybiega wilk na drogę i pokazuje zęby. Szczęsny już zmierzył do niego, gdy wilk zawołał błagalnie:
— Daruj mi życie, dobry junaku, dwoje dzieci oddam ci za to na służbę!
I znów ulitowali się bracia nad wilkiem i wilczętami, które powiększyły ich orszak.
Wkrótce potem niedźwiedź zastąpił im drogę, lecz gdy go chcieli zabić, błagał o litość i przywiódł dwoje młodych niedźwiedziąt na służbę junakom.
Już byli zdecydowani nie darować nikomu, gdy lew ryknął groźnym głosem spod bliskiego pagórka, lecz zaledwie Radosny zwrócił się ku niemu, kiedy król zwierząt zawołał z pokorą:
— Daruj mi życie, dobry junaku, a za to dzieci oddam ci na służbę.
I przyprowadził dwa lwy młode, które jednak nie zaspokoiły głodu naszych podróżnych.
Wtedy Radosny zwrócił się do młodych lisów:
— Wyście chytrzy i przebiegli — rzekł do nich — dostarczcie nam żywności, bo inaczej sami przed innymi pójdziecie na pieczeń.
Lisy oznajmiły zaraz, że w pobliżu znajduje się wioska, gdzie jest dużo kur i drobiu i podjęły się wskazać drogę. Tym sposobem podróżni znaleźli na noc gospodę, sutą wieczerzę i wygodny spoczynek, a gdy wszystkie zwierzęta zostały nakarmione, położyli się i zasnęli.
Odtąd obydwa lisy były przewodnikami, gdyż znały dobrze wszystkie drogi i liczny orszak miał zawsze czym głód zaspokoić.
W ten sposób podróżowali czas jakiś, lecz przekonali się wreszcie, że nie łatwo im będzie dostać się razem do służby i że prędzej czy później rozłączyć się muszą. Zasmuciło to ich bardzo, lecz nie było rady. Kiedy trafili na rozstajne drogi, wbili nóż w dąb stuletni, uściskali się serdecznie, przysięgli sobie nawzajem braterską miłość do śmierci i Szczęsny pojechał na wschód, Radosny na zachód.
Każdy był teraz właścicielem konia, psa, lwa, niedźwiedzia, wilka, lisa i zająca, a prócz tego złotych piórek przybywało im codziennie, więc mieli za co wyżywić drużynę, bo każde piórko także miało wielką cenę.
Radosny jechał długo od miasta do miasta, od dworu królewskiego do drugiego dworu, a nie mógł jakoś zgodzić się na służbę: tu jemu się nie podobało, tam on się nie podobał. Aż przyjechał na koniec do wielkiego miasta, w którym panowała tak wielka żałoba, że ulice kirem zasłano, a ludzie chodzili cicho ze spuszczonymi głowami i nikt słowa nie śmiał przemówić.
Nasz młodzieniec zajechał prosto do gospody, kazał dać kapusty świeżej zajączkowi, parę sztuk drobiu lisowi, dla wilka, lwa i niedźwiedzia kupił tęgiego wołu, a psa wziął z sobą na resztki wieczerzy, którą przyrządzić kazał. Usłużny oberżysta sam przyniósł mu potrawy; kiedy głód zaspokoił, zapytał Radosny, co znaczy ta żałoba w mieście.
Gospodarz westchnął ciężko i potrząsnął głową.
— Starsza królewna jutro umrzeć musi — rzekł żałośnie — jakże się nie mamy smucić?
— Musi umrzeć! — powtórzył zdziwiony młodzieniec. — Czy jest tak chora?
— Jest zdrowa, piękna i młoda, ale umrzeć musi — szepnął znowu oberżysta — umrzeć musi, bo już wszystkie dziewice w naszym mieście pożarł smok, straszny potwór, który mieszka na tej górze, a teraz na nią kolej. Nie ma już ani jednej, żeby ją zastąpić mogła, więc nie ma dla niej ocalenia: umrzeć musi.
— To być nie może! — zawołał Radosny z zapałem; — dlaczegóż nikt nie zabije okrutnego smoka?
— Nie ma na świecie takiego junaka — westchnął oberżysta — chociaż król poprzysiągł, że oddałby mu królewnę za żonę i połowę królestwa. Nie jeden waleczny rycerz przystępował już do tej walki, ale wszyscy polegli śmiercią bohaterską; ich kości niepogrzebane bieleją przed jaskinią smoka, a on pustoszy cały kraj dokoła, skoro mu nie przywiodą na czas biednej ofiary.
Posłuchał jeszcze, podumał Radosny, ale nic nie powiedział i udał się na spoczynek, a nazajutrz o świcie zgromadził wierną drużynę i skierował się na wzgórze zamieszkane przez smoka. Było jeszcze bardzo wcześnie, więc szedł bez pośpiechu i wstąpił do kapliczki, stojącej przy drodze, na pochyłości wzgórza. W kapliczce pusto było, jedna tylko lampka paliła się przed ołtarzem, na którym stał kielich pełen złotawego napoju. Na kielichu zaś był napis:
„Gdy czystego serca człowiek spełni ten puchar do dna, siła jego będzie tak wielką, iż podźwignie miecz olbrzyma, znajdujący się pod progiem i nikt mu się oprzeć nie zdoła“.
Radosny pomyślawszy zbliżył się do progu, szybko odkopał miecz olbrzyma, ale podźwignąć go nie mógł; więc powrócił do ołtarza, spełnił puchar mocy, a gdy teraz chwycił stary, zardzewiały oręż, władał nim jak dziecinną zabawką.
Tymczasem nadjechał orszak nieszczęśliwej królewny. Sam ojciec odprowadził ją do stóp wzgórza, tu pożegnał dziewicę z żalem i rozpaczą i natychmiast odjechał do miasta nie chcąc być świadkiem okrutnej śmierci swego dziecka. Marszałek dworu tylko pozostał na straży, aby dać znać, gdy spełni się straszna ofiara.
Królewna z białą na twarzy zasłoną, w szacie perłami tkanej, srebrnolitej, wstępowała na wzgórze nie śmiejąc podnieść oczu, gdyż widziała na szczycie jakąś groźną postać i pewną była, że to smok straszliwy. Lecz Radosny przemówił do niej tak łagodnie, że ośmieliła się spojrzeć na niego, a wówczas wziął ją za rękę, powiedział, że pragnie zabić smoka i ocalić jej życie, a tymczasem zaprowadził ją do owej kapliczki, posadził przed ołtarzem i drzwi zamknął starannie na rygiel żelazny.
Wtem zaszumiało, błysnęło w górze i straszny smok siedmiogłowy stanął przed junakiem dysząc ogniem z paszcz rozwartych i sypiąc iskry z oczu.
— Kto jesteś i co tu robisz? — zawołał ze wściekłością.
— Przyszedłem walczyć z tobą — odparł Radosny śmiało.
— Chcesz śmierci? Więc ją otrzymasz! Spojrzyj na te szkielety: to zuchwali poprzednicy twoi, którzy śmieli mierzyć się ze mną.
To mówiąc buchnął ogniem z siedmiu paszcz rozwartych, aż zapłonęła wkoło sucha trawa, a dym duszący ogarnął junaka. Lecz wszystkie zwierzęta nagle rzuciły się na pomoc, zdeptały trawę i płomienie, a skoro dym się rozszedł, połyskując krwawymi oczyma smok z rykiem rzucił się na swego wroga, Radosny podniósł miecz silną prawicą i ściął trzy głowy smoka jednym uderzeniem.
Zwierz rozszalały z bólu i wściekłości wzniósł się w powietrze ziejąc straszliwym ogniem z paszcz pozostałych, ale młodzieniec odważnie zwrócił się wprost ku niemu i znów potężnym razem ściął mu trzy głowy z drugiego ramienia.
Jęknął i zawył smok, upadł na ziemię, lecz pełznąc jeszcze chciał ostatnią siłą zwalić z nóg przeciwnika i poszarpać w kawały. Radosny patrzał śmiało na olbrzymie cielsko wijącego się ku niemu potwora, a gdy ten był dość blisko, spuścił nań swój oręż i zmiażdżył ostatnią głowę silnym ciosem.
Teraz skinął na zwierzęta, które w jednej chwili rozszarpały na sztuki ciało zabitego smoka, a sam poszedł do kapliczki, gdzie przy stopniach ołtarza znalazł zemdloną królewnę. Radosny wyniósł ją stamtąd, a świeże powietrze prędko przywróciło przytomność dziewicy. Widząc się ocaloną, widząc szczątki smoka i krwią zbryzgany oręż swego zbawcy, w uniesieniu radości dziękowała mu ze łzami zapewniając, że ojciec da mu ją za żonę i połowę królestwa za czyn bohaterski.
Potem uszczęśliwiona wysłuchała ciekawie opisu całej walki, pogłaskała wierne zwierzęta, zerwała z szyi sznur drogich korali i nawlókłszy je na jedwabne nitki, na znak przyjaźni rozdała drużynie; junakowi zaś dała cieniutką chusteczkę ze swym imieniem i znakiem królewskim.
Radosny z siedmiu paszczy nieżywego smoka wyciął siedem języków, zawinął w chusteczkę, ukrył na piersi i rzekł do królewny:
— Jestem tak znużony walką, iż muszę wypocząć; jeśli chcesz, położymy się w cieniu drzew na murawie, a sen nas pokrzepi wkrótce i orzeźwi.
— Bardzo chętnie — odpowiedziała królewna czując się też znużoną, lecz przede wszystkim pragnąc spełnić życzenie swojego wybawcy.
Radosny zaprowadził ją pod cień starego, szumiącego jak morze, dębu, i ułożył wygodnie na szmaragdowej murawie, sam zaś wezwał psa wiernego i przemówił w te słowa:
— Biegnij, póki ci sił stanie na wschód słońca, a gdy spotkasz brata mojego, Szczęsnego, powiedz mu, żeby spieszył na moje wesele. Bez niego nie powracaj.
Pies obrócił się na wschód słońca, spojrzał raz jeszcze na pana i puścił się w drogę.
Teraz Radosny skinął na lwa potężnego i rzekł głaszcząc z pieszczotą gęstą jego grzywę:
— Ja spać będę, a ty czuwaj.
Lew ziewnął, lecz groźnym wzrokiem spojrzał dokoła, a gdy pan jego i królewna zasnęli, zawołał na niedźwiedzia:
— Jestem znużony i muszę się przespać; ty czuwaj przez tę chwilę, a gdybyś spostrzegł jakieś niebezpieczeństwo, zbudź mnie natychmiast.
Niedźwiedź mruknął na znak zgody, lecz uczuł wkrótce, że i jemu zaczynają ciążyć powieki.
— Słuchaj — rzekł do wilka — muszę się przespać trochę; ty czuwaj i zbudź mnie w razie niebezpieczeństwa.
Wilk przyrzekł, lecz i jemu spać się zachciało także, a czując, że nie wytrzyma, zawołał na lisa.
— Czuwaj ty za mnie, panie bracie, chwilkę, a zbudź mnie zaraz, gdyby się co stało.
Lis był znużony niemniej od wszystkich, więc chociaż pragnął pozostać na straży i zyskać pochwałę pana, uczuł, że to nad jego siły i odezwał się do zająca:
— Mój przyjacielu, bądź czujnym chwileczkę, ja zadrzemię na jedno oko; zbudź mnie natychmiast, gdyby się co stało.
Zając czuwał przez chwilkę, a gdy sen zaczął go ogarniać, pomyślał sobie: „Choć śpię, mam otwarte oczy, więc zobaczyłbym, gdyby się co stało“.
I zasnął mocno.
Marszałek tymczasem, który czekał u stóp góry, aby donieść królowi, gdy smok odleci, dziwił się niezmiernie, że zamiast krzyku ofiary, wśród kłębów dymu słychać było szczęk oręża i okropne wycie potwora. Potem, gdy ucichło wszystko i noc się zbliżać zaczęła, postanowił przekonać się naocznie, co niezwykłego stało się na górze. Wszedł więc ostrożnie, a gdy ujrzał śpiącego junaka i królewnę oraz wszystkie zwierzęta i zabitego smoka, ucieszył się bardzo: dobrze wymierzonym ciosem uciął głowę rycerzowi, a królewnę porwał i szybko uniósł z tego miejsca.
Zbudzona ruchem dziewica, otworzyła oczy i z przestrachem płakać zaczęła.
— Przysięgnij, że powiesz ojcu, iż jestem twoim wybawcą, inaczej zginiesz natychmiast z mej ręki! — rzekł marszałek i podniósł już miecz nad jej głową.
Przelękniona królewna wykonała przysięgę i wobec ojca potwierdziła wszystko, co opowiedział niegodziwy kłamca o swojej walce ze smokiem. Potem jednakże padła na kolana, błagając króla, ażeby wesele na rok jeden odłożył, gdyż taki ślub uczyniła w chwili niebezpieczeństwa i dotrzymać go musi albo zginie marnie.
Ojciec zgodził się na to i narzeczony również, choć w duszy nie rad był wcale tej zwłoce; nieszczęśliwa zaś królewna nie wierząc w śmierć junaka żyła nadzieją, iż los jej go wróci.


∗             ∗

A na Smoczej Górze wszyscy spali twardo i słońce już zaczęło chylić się ku zachodowi, gdy wielka mucha w sam nos ukłuła zająca. Zbudził się szarak, spojrzał przestraszony, a nie widząc królewny, szybko trącił lisa; lis przetarł oczy i przebudził wilka; wilk niedźwiedzia, a ten lwa. Lew spostrzegłszy zabitego rycerza wpadł w gniew okrutny i groźnie ryknął na sąsiada:
— Dlaczego mnie nie zbudziłeś?
Niedźwiedź za całe usprawiedliwienie z tymże samym pytaniem zwrócił się do wilka, wilk do lisa, lis do zająca, a ponieważ ten ostatni nie miał już na kogo złożyć winy z siebie, z ponurą groźbą otoczyły go zwierzęta,
— Zlitujcie się nade mną — zawołał biedny szarak — choć ciężko zawiniłem, chcę zrobić, co jest w mej mocy, by złe naprawić: za pięćdziesiątą górą, za trzydziestą rzeką rośnie ziele życia, które leczy wszelkie rany i umarłym życie przywraca. Pospieszę tam i przyniosę cudownego ziela.
— Idź — rzekł lew — a jeżeli nie wrócisz jutro przed wieczorem, nie ujdziesz zasłużonej kary.
Zając poskoczył i tak dobrze się sprawił, że nim doba upłynęła, powrócił z zielem życia i wodą gojącą wszelkie rany. Lew natychmiast przyłożył odciętą głowę Radosnemu, niedźwiedź skropił go wodą, a zajączek włożył w usta ziele życia.
Głęboko westchnął nasz dzielny bohater, otworzył oczy, spojrzał na to miejsce, gdzie spoczywała uśpiona królewna i przestraszony zerwał się na równe nogi.
Więc była tak niewdzięczną, że go opuściła? Zaparła się swego zbawcy? Dokądże odeszła?
Zwrócił się do lwa z zapytaniem, lecz ten z wielką pokorą wyznał swą winę i opowiedział, jak było. Radosny wierzyć nie chciał, gdy wtem spostrzegł z przestrachem, że ma głowę twarzą do pleców zwróconą, gdyż lew w pośpiechu odwrotnie przyłożył ją do tułowia. Nie mogąc już wątpić, że wszystko jest prawdą, kazał sobie głowę odciąć i przytwierdzić jak należy, a wzgardziwszy, jak sądził, niewdzięczną królewną, bez zwłoki ruszył w dalszą drogę.
Smutny był jednak po tym zawodzie nasz junak i trudniej mu jeszcze było znaleźć dobrą służbę; jechał wciąż dalej i dalej, otoczony drużyną. Dużo widział, podziwiał, poznał kawał świata i na koniec zajechał do pewnego miasta, którego wszystkie domy, strojne w zieloność i kwiaty, zwiastowały wesołą jakąś uroczystość.
— Cóż to za święto u was? — spytał oberżysty, zatrzymawszy się w przydrożnej gospodzie.
— Wielkie święto i wielka radość: starsza królewna, która przed rokiem oddaną była na pożarcie smokowi, zostaje dzisiaj żoną swego zbawcy, marszałka dworu, który zabił smoka. Dzielny ten bohater dawno byłby dostał razem z nią połowę królestwa, gdyby nie to, że dziewica uczyniła ślub, iż rok cały od chwili ocalenia niczyją żoną nie będzie.
Ze zdziwieniem wysłuchał tej wieści młodzieniec. Poznał teraz, iż powtórnie znalazł się w tym samym mieście i nie wiedział, co ma myśleć o niewdzięcznej królewnie; postanowił jednak dojść prawdy i ukarać winnych.
Nazajutrz był dzień wesela. Gdy gospodarz położył czarny chleb na stole, Radosny go odsunął i rzekł:
— O co zakład, że nim upłynie godzina, będę tu miał chleb biały z królewskiego stołu?
— O, nie tak łatwo o to u nas, panie; mogę się założyć nawet o ten worek złota i pewien jestem wygranej.
— Dobrze — zawołał rycerz.
Wezwał do siebie zająca i szepnął mu:
— Słuchaj, szary, skocz mi zaraz do pałacu i przynieś bochenek chleba z królewskiego stołu.
Zając podrapał się łapką za ucho, a że nie miał kogo posłać, więc choć strach mu było psów i ludzi, ruszył natychmiast w drogę. Psy spostrzegły go jednak i zaczęły gonić; biedny szarak, obskoczony, schronił się w budkę strażnika. Psy za nim, ale strażnik, nie wiedząc o co im chodzi, palnął jednego i drugiego kolbą, aż rozbiegły się wyjąc. Wtedy zając wyskoczył, wpadł do pałacu, usiadł za krzesłem królewny i trącił ją łapką w nogę.
— Pójdź precz! — zawołała myśląc, że to jej piesek ulubiony.
Ale zając trącił ją znowu, a gdy się obejrzała, podniósł się na dwóch łapkach i pokazał jej korale na jedwabnej nitce, które mu sama zawiązała na szyi. Królewna poznała go po tym naszyjniku, wzięła na ręce, zaniosła do siebie i zapytała, pieszcząc białą rączką:
— Czego chcesz ode mnie, kochany zajączku?
— Mój pan, junak Radosny, który zabił smoka, przysłał mnie tu z oberży, ażebym przyniósł mu chleba z królewskiego stołu.
Uszczęśliwiona królewna zawołała piekarza, kazała przynieść najpiękniejszy chleb biały, jaki sam król tylko jadał i zanieść za zajączkiem do gospody. Piekarz spełnił jej rozkaz; przed wrotami gospody zajączek wziął chleb od niego i zaniósł panu do izby.
Radosny wezwał gospodarza i pokazał mu zdobycz.
— Wygrałem — rzekł ze śmiechem. — A teraz może się założycie, że nie dostanę pieczeni z królewskiego stołu?
Gospodarz pokiwał głową, ale założyć się nie chciał, a Radosny zawołał lisa i rzekł:
— Słuchaj, rudy, skocz do królewny i przynieś mi pieczeń z królewskiego stołu.
Lis chytry, mądry, poszedł zaułkami, nie spotkał nikogo i tak wszedł do pałacu, że nikt go nawet nie spostrzegł. Wszedł i usiadł spokojnie za krzesłem królewny, a potem trącił ją łapką po nodze.
Królewna się obejrzała, zobaczyła lisa z nitką korali na szyi, wzięła go na ręce i zaniosła zaraz do swego pokoju.
— Czego chcesz, kochany lisku? — odezwała się pieszczotliwie.
— Mój pan, junak Radosny, który zabił smoka, przysłał mnie tu po pieczeń z królewskiego stołu.
Królewna natychmiast zawołała kucharza, kazała mu przyrządzić pieczeń na sposób królewski, a kuchcik poszedł za lisem i zaniósł ją do oberży. Przed wrotami lis odebrał z rąk jego półmisek i zaniósł swemu panu.
Gospodarz zdziwił się znowu, a Radosny rzekł:
— Teraz będę miał i jarzynę z królewskiego stołu.
Oberżysta nic już nie mówił, a Radosny zawołał wilka i posłał go do królewny po jarzynę.
Wilk śmiało szedł przez miasto nie lękając się nikogo, wszedł do pałacu i nastąpił na suknię królewny. Dziewica się obejrzała, zaraz poznała wilka i zabrała go do swego pokoju.
— Czego chcesz kochany wilku? — przemówiła łagodnie.
— Mój pan, junak Radosny, który zabił smoka, przysłał mnie tu po jarzynę z królewskiego stołu.
Królewna rozkazała kucharzowi przyrządzić ulubioną królewską jarzynę i odesłać za wilkiem przez kuchcika.
Junak pochwalił się przed oberżystą i zapowiedział, że i owoce jeszcze mieć będzie, a wezwawszy niedźwiedzia posłał po nie do królewny.
Niedźwiedź szedł śmiało przez ulice miasta; straż przed królewskim pałacem chciała mu zastąpić drogę, ale potężnym uderzeniem łapy odtrącił na bok tego i owego i poszedł przez pokoje aż do krzesła królewny, za którym mruknął z cicha.
Królewna się obejrzała, poznała niedźwiedzia, oddaliła się z nim zaraz i spytała, czego żąda.
— Mój pan, junak Radosny, który zabił smoka, przysłał mnie po owoce z królewskiego stołu.
Królewna uśmiechnęła się za całą odpowiedź i wezwawszy ogrodnika, rozkazała mu odnieść za niedźwiedziem kosz najpiękniejszych owoców z królewskiego ogrodu.
Ogrodniczek z niemałym strachem niósł kosz przez całe miasto za groźnym przewodnikiem, który odebrał mu go przed oberżą, pokosztował z wierzchu kilka smacznych jagód, resztę zaś wiernie odniósł swemu panu.
— No, teraz jeszcze mi wina brakuje — rzekł tenże do oberżysty; — może założycie się ze mną, że tego nie dostanę?
Lecz oberżysta nie chciał słuchać o zakładzie, choć bardzo był zdumiony wszystkim, co się stało. Rycerz tymczasem rzekł do lwa:
— Mój przyjacielu, sam lubisz napić się dobrego wina i jesteś znawcą tego królewskiego napoju, więc idź zaraz do pałacu i przynieś mi najlepszego.
Lew wyszedł poważnym krokiem, a wszystko, co żyło, uciekało przed nim na ulicy: warta królewska również pierzchnęła z przestrachu, a on wszedł i zapukał do komnaty królewny. Otworzyła mu sama i poznała go po naszyjniku, więc uprzejmie zapytała, czego żąda.
— Mój pan, junak Radosny, który zabił smoka, przysyła mnie po wino z królewskiego stołu.
Królewna zawołała piwnicznego i rozkazała dać lwu najlepszego wina. Ale piwniczny nieznacznie ruszył ramionami i pomyślał sobie, że nie popełni nic złego, jeśli głupiemu zwierzęciu da gorszego napoju. Zaprowadził więc lwa do piwnicy i natoczył mu wina, które było przeznaczone dla królewskiej służby.
— Daj no mi wpierw pokosztować — rzekł lew wyciągając łapę.
Piwniczy podał mu szklankę; lew wypił połowę, skrzywił się, splunął i mruknął niechętnie.
— To nie królewskie wino; daj lepszego.
Piwniczy spojrzał chmurnie, nie śmiał jednak się sprzeciwić, poszedł do drugiej beczki i natoczył wina, przeznaczonego dla marszałka dworu, ministrów i dostojników.
— Daj no mi wpierw pokosztować — odezwał się lew znowu.
Piwniczy podał mu szklankę, lew wychylił ją do połowy, resztę wylał i rzekł ze wzgardą.
— Chciałeś mnie znowu oszukać; to nie królewskie wino, chociaż lepsze od tamtego.
— Co ty się możesz znać na tym! — zawołał piwniczy w gniewie.
Lecz w tejże chwili silne uderzenie potężnej łapy powaliło go na ziemię, a gdy się podniósł, już w milczeniu i z pokorą zaprowadził lwa do oddzielnej piwnicy, gdzie stało królewskie wino, natoczył go dzban spory i chciał wyjść, ale pierwej lew pragnął jeszcze skosztować napoju. Wypiwszy całą szklankę, mruknął z zadowoleniem, a chociaż mu się w głowie porządnie kręciło, przyprowadził piwniczego przed oberżę, tam dzban odebrał mu z ręki i sam odniósł swemu panu.
— No — rzekł Radosny — teraz mam już wszystko, z czego składa się obiad królewski.
I jadł wesoło razem ze zwierzętami, bo się przekonał, że królewna go kocha i tylko z nieznanych przyczyn zataiła prawdę.
Gdy się wszyscy nasycili, odezwał się znowu:
— Widzieliście, gospodarzu, jaki miałem obiad, a cóż powiecie teraz na to, że za chwilę zajedzie po mnie powóz królewski, a nim kur zapieje, zostanę mężem ocalonej od smoka królewny.
— Wiem już, że bardzo wiele jest w twej mocy, panie — odparł oberżysta z pokorą — temu jednakże nie mogę dać wiary; wiem, że królewna od roku jest zaręczona z marszałkiem dworu, który zabił smoka i dzisiaj jeszcze zostać musi jego żoną.
— Nie! — zawołał Radosny. — Oto stawiam w zakład ten worek złota wygrany od ciebie, że nim się dzień skończy, będę mężem królewny.
— W takim razie gotów jestem założyć się o cały majątek! — zawołał z zapałem oberżysta; — bo choć śmiały jesteś i mądry, mój panie, lecz król nasz sprawiedliwy, a marszałek pierwsze ma prawo.
Jeszcze tych słów nie domówił, gdy giermek królewski przybiegł prosić rycerza w imieniu swego monarchy, by niezwłocznie na dwór się udał.
Uśmiechnął się Radosny i rzekł do posłańca:
— Idź i powiedz twemu królowi, że junak Radosny żąda, aby przysłał po niego własny powóz w sześć koni zaprzężony i sześciu konnych dworzan; wtedy pojadę do dworu.
Król siedział obok córki, gdy wrócił posłaniec i powtórzył słowa rycerza.
— Cóż mam uczynić? — rzekł do niej; — powiedziałaś mi przed godziną, że jeśli chcę dowiedzieć się, co znaczą te zwierzęta, które odwiedzają cię dzisiaj, muszę wezwać na dwór ich pana; spełniłem życzenie twoje, lecz obcy rycerz żąda więcej jeszcze.
— Dobrze uczynisz, ojcze, jeżeli go posłuchasz, — z prośbą w spojrzeniu odparła królewna.
Monarcha popatrzał na nią, na jej smutne czoło, wspomniał, że to ostatni już dzień jej dziewictwa i uśmiechnął się dobrotliwie.
— Uczynić, jak rycerz żąda — powiedział do giermka.
Wkrótce powóz królewski zajechał przed pałac, zaprzężony w sześć białych cudnej maści rumaków; sześciu dworzan na karych, parskających koniach towarzyszyło mu w bogatych szatach. Kiedy drzwi otworzono, wysiadł z powozu rycerz tak piękny, jakiego oko ludzkie nie widziało, w złocistej zbroi, z wielkim złotym pióropuszem, a lew, niedźwiedź, wilk, lis i zając otoczyły go dokoła.
— Jakże mam go powitać? — zapytał król córki, widząc, że młody rycerz nie wstępuje na schody.
— Powitaj go, drogi ojcze, jak dostojnego gościa — odparła rozpromieniona dziewica.
I król postąpił naprzeciw rycerza, podał mu prawą rękę i przy stole posadził obok siebie, naprzeciw marszałka dworu, który jako narzeczony i wybawca królewny miał również miejsce obok króla.
Wobec nieznajomego dostojnego gościa król kazał przynieść siedem głów zabitego smoka i rzekł wskazując je:
— Takiego oto potwora pokonał ten waleczny marszałek dworu i dlatego dziś otrzyma córkę moją za żonę i połowę królestwa. Mężny panować powinien.
Lecz obcy rycerz otworzył paszczę zabitego smoka i zapytał:
— A gdzież są w nich języki?
Pobladł marszałek dworu, nagłą trwogą zdjęty, ale po chwili zawołał zuchwale:
— Ogniem dyszące smoki języków nie mają.
— Kłamcy ich mieć nie powinni — odparł Radosny dumnie; — ale języki smoka są świadectwem zwycięstwa.
To powiedziawszy otworzył złocisty woreczek, który mu wisiał u pasa, wyjął z niego haftowaną cieniutką chusteczkę, rozwinął i siedem języków, które się w niej znajdowały, umieścił w siedmiu paszczach zabitego potwora, a następnie wskazując haftowane imię królewskiej córki na chusteczce spytał, komu ją ofiarowała.
— Temu, kto zabił smoka — odpowiedziała natychmiast z wdzięcznością patrząc na rycerza.
Wówczas Radosny zdjął swoim zwierzętom na jedwabnych nitkach zawieszone korale i zapytał królewny, czyją są własnością.
— Rozdałam je drużynie mojego wybawcy — odparła wzruszonym głosem.
Radosny opowiedział teraz, jak znużony walką zasnął razem z królewną na zielonej murawie, jak posnęły wszystkie zwierzęta, a korzystając z tego nikczemny zdrajca pozbawił go życia i porwał królewską córę.
— Czy to prawda? — spytał król córki — dlaczego milczałaś dotąd?
Rozpłakała się królewna i wyznała, że niegodziwy marszałek zagroził jej śmiercią i zmusił do wykonania przysięgi, której dziś nawet złamać by nie mogła, gdyby nie to, że prawda bez jej współudziału szczęśliwie odkrytą została. Powiedziała także, iż jedynie z tego powodu prosiła przed rokiem o zwłokę w oznaczeniu dnia ślubu.
Wysłuchawszy jej, król skinął na dwunastu radców, którym rozkazał osądzić marszałka.
Skazali go na rozdarcie przez cztery bawoły, ślub zaś królewny z junakiem Radosnym odbył się tego wieczoru.


∗             ∗

Szczęśliwie żyć zaczęli Radosny z królewną rządząc połową państwa, gdyż drugą połowę zachował sprawiedliwy ojciec dla młodszej córki, która dorastała dopiero. Gdy upłynął miesiąc od ślubu, młody król odwiedził z żoną starego leśnika w puszczy i opowiedział mu o swoim szczęściu; żałował tylko, że nie wie, gdzie szukać prawdziwego ojca, gdyż dziecinne wspomnienia zatarły się w jego pamięci. Przykro mu także było, iż nie miał wieści o bracie i pies nie wracał po niego wysłany. Nóż, wbity w drzewo na rozstajnych drogach, jasny był zawsze od strony Szczęsnego, ani śladu rdzy na nim, więc brat żył widocznie, lecz dlaczego nie przybywał?
Te zmartwienia dla młodej pary były jak chmurki na pogodnym niebie; wiatr zawiał i już ich nie ma, a choć ukażą się znowu, nie zasłonią przecież nigdy złocistego słońca ani błękitnego horyzontu. Prócz tego miał Radosny jedną jeszcze troskę, która jak natrętna mucha uwijała się koło niego: był to bór niedostępny.
W północnej stronie królestwa zajmował on wielką przestrzeń i musiała być w nim moc zwierzyny, gdyż od pamiętnych czasów nikt tam nie polował. Starzy ludzie mówili, że kto raz tu wstąpi, więcej nie wraca, więc z tego powodu król ojciec surowo wzbronił polować w tej stronie, i nazwano całą puszczę „borem niedostępnym“.
Lecz zięć królewski spać nie mógł spokojnie, że on, zwycięzca siedmiogłowego smoka lękać się ma nieznanego mu niebezpieczeństwa zamiast je poznać i zwalczyć. I póty błagał i zaklinał króla, żeby mu pozwolił zmierzyć się z tajemniczym czarem, póki nie uzyskał pozwolenia.
Nazajutrz z rana, pożegnawszy żonę, z licznym orszakiem wybrał się na polowanie zabierając z sobą i wierne zwierzęta. „Bór niedostępny“ nęcił cudną zielonością, niby otchłań tajemnicza, pełna chłodu i cienia, ludzie jednak niechętnie jechali w tę stronę. Nagle prześliczna srebrno-biała łania ukazała się na skraju gęstwiny i mignąwszy między drzewami zniknęła, aby po chwili błysnąć nieco dalej.
Radosny zachwycony chciał pogonić za nią, lecz towarzysze błagali go, żeby nie puszczał się za nieznanym i dziwnym zwierzęciem. Wtedy rzekł do nich:
— Zaczekajcie tu na mnie; sam chcę i muszę zabić to czarodziejskie zwierzę, a wówczas bór niedostępny będzie uwolniony od czarów.
Panowie i dworzanie zgodzić się nie chcieli, ale rozkazał im słowem królewskim, więc pozostali na brzegu lasu, on zaś zaczął ścigać łanię i ścigał ją tak długo, aż zmrok wieczorny zapadł.
Wtedy znikła łania, otoczyły go ciemności, a gdy zatrąbił w swój róg wyzłacany, nikt nie usłyszał jego głosu, gdyż był daleko w głębi puszczy. Widząc, że nocować tutaj musi, zsiadł z dzielnego rumaka, przywiązał go do drzewa, rozpalił ognisko, rozdał resztę żywności zgłodniałej drużynie i zasiadł przy płonącym stosie.
Zwierzęta ułożyły się dokoła niego i bohater czuł się bezpiecznym.
Po niejakim czasie jednakże wydało mu się, że słyszy głos ludzki. Obejrzał się dokoła, ale nikogo nie było. Wtem na drzewie dało się słyszeć wyraźne westchnienie. Spojrzał w górę i spostrzegł przytuloną do gałęzi staruszkę, drżącą z zimna.
— A co to wam, matko? — spytał łagodnie. — Zejdźcie tu do mnie, do ognia, rozgrzejecie się i posilicie.
— Jakże chcesz, żebym zeszła, kiedy srogie zwierzęta leżą w koło ciebie.
— Nie lękajcie się, matko, to moja drużyna, nic wam nie zrobi złego, zejdźcie tylko śmiało.
— Nie mogę się odważyć — mruknęła znowu staruszka. — Ot, wiesz co? Rzucę ci różdżkę na ziemię, a ty uderz nią zwierzęta, wtedy się przekonam, czy są łagodne i uległe.
Zaśmiał się Radosny z tej próby, a gdy różdżka spadła na ziemię, uderzył nią lekko wiernych swoich przyjaciół i nie zwrócił nawet uwagi, że stara prędko zsunęła się z drzewa i jego również dotknęła czarodziejską laską.
Nagle uczuł, że nogi stają mu się cięższe i sztywne, ręce bezwładne, głowa nieruchoma; spojrzał na lwa, lecz ten był już skamieniały, równie jak niedźwiedź, wilk, lis i zajączek; oczy ich tylko, zwrócone na niego, wyrażały mękę i trwogę. Wówczas pojął Radosny, że sam jest kamieniem i wzrok mu tylko pozostał człowieka.
A stara wiedźma zaśmiała się głośno; dzikim, ponurym śmiechem odpowiedziało jej echo i znów nieprzerwana cisza zaległa w czarnym borze.
Tymczasem dworzanie do samego wieczora czekali na skraju lasu nadaremnie, a gdy bez pana powrócili do domu, powstał płacz wielki i młoda królowa na wszystkie strony wysłała rycerzy, aby szukali jej męża. Nie brakło śmiałków między dworzanami, tym bardziej, iż zapowiedziano nazajutrz, że rękę młodszej królewny i drugą połowę państwa otrzyma ten, kto odnajdzie zaginionego bohatera.
Próżnymi były jednak wszelkie usiłowania; kto wjechał w bór niedostępny, nie powracał z niego i żadnej wieści o mężu nie miała młoda królowa.
Aż dnia pewnego przybiegł giermek donosząc, że król szczęśliwie powraca do zamku z całą swą wierną drużyną. Uszczęśliwiona królowa wybiega na ganek, aby powitać męża, który wjeżdżał w bramę. Dwa psy szły obok konia, dalej znane zwierzęta, żadnego nie brakowało, tylko oblicze jasne bohatera niezwykle było dzisiaj zachmurzone. Zatrzymawszy się pośród dziedzińca, głęboko w ziemię wbił swój miecz olbrzymi i w te odezwał się słowa:
— Na długość tego miecza niech nikt nie zbliża się do mnie, dopóki prawda nie będzie wykryta.
— Co to ma znaczyć, mężu? — zawołała królowa. — Od trzech dni we łzach i trwodze wyglądam twego powrotu, a ty nie powitasz mię nawet?
— Taki ślub uczyniłem, droga pani moja; bądź cierpliwa czas krótki i uczyń, jak żądam.
Królowa ze łzami w oczach powróciła do pałacu, obrażona i zagniewana na mniemanego męża, gdyż nie poznała, że to był brat Szczęsny, który wezwany przez psa na wesele, opóźnił się nieco spiesząc z dalekiego kraju. Po drodze zboczył na rozstajne drogi, ujrzał nóż zardzewiały od strony zachodniej i odgadł, że brat nie żyje lub jest w niebezpieczeństwie; gdy zaś królewscy słudzy powitali go jak pana opowiadając dziwy o tajemniczym lesie, domyślił się wszystkiego, ale nie wyprowadzał ich z błędu, aby mu byli posłuszni.
Jakoż wywiedziawszy się zręcznie o całym wypadku nazajutrz ruszył na łowy o świcie z licznym rycerstwem i swoją drużyną, zapowiadając, iż pragnie co rychlej odszukać zaginionych rycerzy, którzy dla niego życie narażali.
Kiedy przyszli na kraj puszczy, ukazała się jak zwykle prześliczna biała łania i mniemany królewicz pozostawiwszy swój orszak na drodze sam tylko puścił się za nią. I stało się, jak poprzednio, iż ścigał ją dzień cały, a gdy noc nastąpiła, musiał pozostać w lesie. Zaledwie jednak rozpalił ognisko, usłyszał ciche jęki na gałęzi i ujrzał przytuloną do drzewa staruszkę, drżącą na wieczornym chłodzie.
— Zejdźcie-no matko — rzekł do niej łagodnie — ogrzejecie się trochę przy ognisku, a i posiłek znajdzie się dla głodnych.
— Jakże mam jeść — odparła trzęsąc się staruszka — kiedy boję się twoich srogich zwierząt?
— Zwierzęta moje nic ci złego nie zrobią.
— Nie mogę temu wierzyć; zrzucę ci rózgę z drzewa, uderz je nią, a wtedy przekonam się, czy rzeczywiście są tak pokorne i uległe.
Usłyszawszy to Szczęsny domyślił się prawdy i zawołał groźnym głosem:
— Schodź mi natychmiast na dół, albo cię zabiję.
— Nie lękam się twoich strzałów — zaśmiała się stara i odrzuciła mu kulę, którą jej przesłał spod drzewa.
Wtedy Szczęsny dobył z torby garstkę złotych piórek, lew zgniótł je silną łapą, niedźwiedź ścisnął zębami i gdy takim nabojem strzelił do czarownicy, spadła z drzewa i jęcząc zaczęła wzywać litości.
Ale Szczęsny przygniótł ją mocno kolanem i zawołał jeszcze groźniej:
— Mów, gdzie jest brat mój i jego drużyna, bo zginiesz tu okrutną śmiercią.
Widząc, że to nie żarty, stara jęknęła głucho i wyznała całą prawdę.
— Przywróć mu życie i wszystkim, których zgubiłaś w tym lesie.
Wiedźma próbowała jeszcze uciec, lecz Szczęsny nóż jej przyłożył do serca, i tak rada nie rada wymówiła słowa zaklęcia, po czym las cały napełnił się życiem, powstawali martwi rycerze i Radosny ze swą drużyną pospieszył naprzeciw brata.
Teraz obaj związali czarownicę i wrzucili na stos płonący, a zwierzęta czuwały, aż spłonęła do szczętu. Bracia zaś, uwolnieni od niebezpieczeństwa, padli sobie w objęcia i zapłakali z radości. Potem opowiedzieli sobie nawzajem przygody, jakich doznali w ciągu tego czasu i nad ranem dopiero zasnęli obaj przy ognisku, pod strażą wiernej złączonej drużyny.
Nazajutrz wracali razem w wesołym usposobieniu.
— Wiesz co, bracie — rzekł Radosny — wjedźmy do miasta przeciwległymi bramami i niech król ojciec i żona moja rozpoznają, kto z nas jest panem tej ziemi.
I tak zrobili. Gdy straże bram przeciwległych doniosły, że młody król nadjeżdża, wierzyć im nie chciano, a gdy się zjawili bracia i stanęli obok siebie, cały dwór zdumiał, a młoda królowa na próżno usiłowała poznać męża. Już była bliską płaczu, gdy przyszło jej na myśl zwrócić się do wiernych zwierząt. Obce wąchały ją z niedowierzaniem, lecz lew znajomy mruknął jej przyjaźnie, niedźwiedź tak samo, wilk, lis i zajączek przybiegły na skinienie, — wtedy się roześmiała i rzuciła na szyję swojemu mężowi, ażeby zaś uniknąć nadal takiej niepewności, tegoż wieczoru obcięła mu włosy, a nim te odrosły, Szczęsny wziął za żonę młodszą królewnę i zamieszkał z nią razem w drugim królewskim zamku.
Odtąd obie pary żyły zgodnie, szczęśliwie i w wielkiej miłości aż do późnego wieku, a przybrani rodzice bliźniąt, bogaci i szczęśliwy przyjeżdżali często, ażeby się nacieszyć widokiem szczęścia swych wychowańców.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Bracia Grimm i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.