Przejdź do zawartości

Mąż leśny

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Mąż leśny
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1940
Druk Drukarnia Przemysłowa E. Podgórczyka i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MĄŻ LEŚNY

Na wschód od zamku potężnego króla rozciągał się bór olbrzymi, pełen zwierzyny wszelkiego rodzaju, na którą sam monarcha często polował z dworzanami.
Ale pewnego razu król posłał strzelca z rozkazem upolowania sarny. Strzelec nie powrócił więcej.
— Musiało mu się przytrafić nieszczęście — pomyślał król i nazajutrz posłał jednego z rycerzy, aby zaginionego odszukał.
Wyjechał dzielny rycerz na pięknym rumaku i nie powrócił więcej.
— Co to ma znaczyć? — zawołał zdziwiony monarcha i kazał na trzeci dzień zebrać się wszystkim strzelcom z całego państwa, dał im stu rycerzy do pomocy i sto psów gończych. Kazał przetrząsnąć las cały i nie powracać, dopóki śladu zaginionych nie odszukają.
Udali się do lasu strzelcy i rycerze ze sforami psów gończych, ale nikt z nich nie powrócił.
Od tego czasu z daleka omijano bór czarny, nikt nie odważył się zbliżać do niego i tylko orzeł drapieżny szybował niedaleko ponad gęstwiną drzew starych.
I trwało to lat wiele. Zdarzyło się jednak, że przybył obcy strzelec na dwór potężnego króla i prosił o pozwolenie udania się do lasu. Król nie chciał na to się zgodzić z początku, pamiętając o smutnym losie swojej drużyny, lecz strzelec prosił bardzo zapewniając, iż nie lęka się niczego.
Król ustąpił. Przybyły zabrał z sobą psa wiernego i udał się do boru. Cisza panowała tutaj; ani świergotu ptactwa, ani szmeru wietrzyka słychać nie było. Nagle pies zwęszył zwierzynę i puścił się za śladem. Zaledwie jednak ubiegł kilka kroków, ukazało się przed nim niewielkie jezioro, zieloną rzęsą okryte. Ślad ginął widocznie tutaj; pies zatrzymał się węsząc, lecz w tejże chwili z wody wysunęło się silne, ciemne ramię, pochwyciło biedne zwierzę i wciągnęło w głębię.
Widząc to strzelec powrócił do zamku, zebrał gromadkę ludzi z pustymi wiadrami i kazał im czerpać wodę z małego jeziorka strzegąc się zdradliwej ręki. Spełniono jego rozkaz i na dnie przepaści znaleziono dzikiego leśnego człowieka, brunatnego na ciele, o dzikim wejrzeniu i czarnych włosach, spadających aż do kolan.
Związano go postronkami i przywieziono do zamku. Król wynagrodził strzelca, dla potwora kazał zrobić żelazną klatkę, sam na klucz ją zamknął i klucz złoty królowej oddał do schowania. Tym sposobem nikt nie mógł otworzyć drzwi klatki, potwór był uwięziony a las znowu był dostępny dla każdego.
Leśny mąż siedział w klatce na dziedzińcu królewskim; wszyscy go widzieć mogli i on widział wszystkich, ale nikt się do niego nie zbliżał. Raz mały ośmioletni synek króla na tym samym podwórzu bawił się srebrną piłką, wysadzaną diamentami. Śliczna zabawka w słońcu jaśniała takim blaskiem, że oczy mrużyć trzeba było patrząc na nią; toteż królewicz lubił niezmiernie to cacko, rzucał je w zieloną trawę i znajdował od razu. Przypadkiem piłka wpadła do klatki potwora, a gdy zmartwiony chłopczyk prosił, by mu ją oddał, mąż leśny odrzekł:
— Otwórz drzwi mej klatki.
— Tego nie uczynię — odpowiedział chłopiec — bo król, mój ojciec, zabronił surowo.
— Więc nie dostaniesz piłki.
Dziecko odeszło w milczeniu, ale nazajutrz powróciło znowu, dopominając się o ową zabawkę.
— Otwórz drzwi mojej klatki.
Chłopiec potrząsnął głową i oddalił się rozgniewany.
Dnia trzeciego przyszedł z daleka popatrzyć na swoją piłkę i łzy stanęły mu w oczach, bo pewny był już teraz, że nie odzyska jej nigdy.
— Oddaj mi cacko! — zawołał na koniec.
Roześmiał się leśny człowiek i odpowiedział jak zwykle:
— Otwórz drzwi mojej klatki.
— Wiesz, że nie mam klucza — mruknęło dziecko.
— Klucz jest schowany w pokoju twej matki, w złotym, szafirami wysadzanym pudełeczku, które stoi na półeczce ze słoniowej kości, zawieszonej w głowach jej łóżka.
Chłopiec zapomniał o wszystkich przestrogach; chęć odzyskania ulubionej piłki zagłuszyła w nim bojaźń i zwykłe posłuszeństwo. Króla nie było w zamku, gdyż wyjechał na polowanie, królowa była w ogrodzie i malec mógł bez przeszkody dostać się do jej pokoju, wyjąć kluczyk z pudełka, wysadzanego szafirami i otworzyć drzwi klatki.
Tak też uczynił, niestety. Gdy klucz obrócił w zamku, mąż leśny pchnął żelazną kratę, która się otworzyła, potwór wyszedł na wolność i oddał mu zabawkę.
Teraz dopiero chłopczyk przestraszył się tym, co uczynił; zaczął wołać dzikiego, by wrócił do klatki, gdyż inaczej ojciec ukarze go za nieposłuszeństwo i płakał tak żałośnie, że mąż leśny, zdjęty litością, wziął go za ręce i uniósł z sobą do lasu.
Za powrotem do domu król ujrzał klatkę pustą, przestraszył się i zapytał natychmiast królowej, dlaczego to uczyniła. Królowa zdziwiona udała się niezwłocznie do swego pokoju, aby zobaczyć, czy klucz jest na miejscu. Klucza nie było, lecz kto go mógł zabrać, nie domyślała się wcale. Zawołała na syna, ten nie odpowiedział. Zaczęto szukać chłopca, ale nie było go nigdzie, i nieszczęśliwy ojciec domyślił się nagle, że utracił jedyne dziecię.
W zamku królewskim zapanowała żałoba.
Mąż leśny zaniósł tymczasem chłopca do ciemnego boru, położył na mchu i powiedział:
— Ojca i matki więcej w życiu nie zobaczysz, ale żeś mnie uwolnił z okrutnego więzienia, daruję ci życie i dobry będę dla ciebie. Słuchać mnie musisz i spełniać gorliwie wszystkie moje rozkazy, a jeśli na gniew nie zasłużysz, nie zabraknie ci złota, pereł i diamentów, gdyż posiadam skarby większe niż wszyscy królowie świata. Teraz się prześpij.
I zrobił mu miękkie posłanie z liści i mchu zielonego, a nazajutrz rano zaprowadził chłopczyka do prześlicznego źródła, wytryskającego z kryształowej studni.
— Jest to cudowne źródło — rzekł poważnie; — patrz, jak przejrzyste i jasne, nie ma w nim pyłku żadnego. Usiądziesz tu na brzegu tej kryształowej studni i strzec będziesz, ażeby w wodę nic nie wpadło. Każdego wieczoru przyjdę przekonać się, jak wypełniasz me rozkazy.
Chłopczyk usiadł na brzegu kryształowej studni i patrzył w wodę, czystą jak powietrze, zimną jak lód stopiony. Kiedy niekiedy przesuwała się w niej złota rybka, złota żmijka lub robaczek i znów znikało wszystko. Chłopiec siedział nieruchomy i nie odwracał oczu od źródełka. Ponieważ jednak znudziło mu się siedzieć tak spokojnie — nachylił się i umaczał palec w wodzie. Wtem zabolał go palec tak mocno i gwałtownie, lecz już było za późno; palec miał złoty i niczym zmyć nie mógł tego śladu nieposłuszeństwa.
Wieczorem przyszedł mąż leśny i spytał, co się stało ze źródłem.
— Nic — odparł chłopiec przestraszony kryjąc palec za siebie.
— Nie kłam, umaczałeś palec w wodzie, znieważyłeś cudowne źródło, lecz przebaczam ci ten raz jeden; strzeż się tylko, ażeby więcej tego nie było.
Na drugi dzień chłopczyk smutnie usiadł na brzegu studni i patrzał w wodę. Lękał się teraz bardzo, by w nią znów co nie wpadło i tak go to męczyło, że łzy popłynęły mu z oczu i jedna wpadła w źródełko. Wyjął ją przestraszony, lecz już było za późno, zamieniła się w złotą kulkę i choć zagrzebał ją w piasku, rękę miał całą ozłoconą od wyjmowania łezki.
Mąż leśny przyszedł wieczorem i wiedział już, co się stało.
— Łzę upuściłeś w wodę — rzekł surowo; — tym razem jeszcze ci przebaczę, jeśli jednak po raz trzeci znieważysz cudowną wodę musimy się rozstać.
Od świtu dnia trzeciego siedział chłopczyk przy studni i bał się mrugnąć okiem, aby znów przypadkiem nie wpadło co do źródełka. Palec bolał go dziś jeszcze, ale nie zważał na to, nie poruszał się z miejsca i patrzał ciągle na wodę. Wtem ujrzał w niej odbicie swojej twarzy. To go tak zabawiło, iż pochylił się bardziej, ażeby lepiej widzieć własne rysy, gdy nagle długie jego jasne włosy, spadające na ramiona, rozsypały się po twarzy i umaczały w źródełku.
Wyprostował się przerażony, lecz całą głowę miał już złotą i jaśniejącą jak słońce. Nie wiedział, co począć. Na koniec wziął chusteczkę i obwiązał głowę. Potem usiadł cichutko, smutny, zawstydzony i przestraszony bardzo.
Wieczorem przyszedł mąż leśny i rzekł natychmiast:
— Zdejm chustkę.
Chłopiec wypełnił rozkaz i złote jak słońce włosy spadły mu na ramiona.
Zapłakał i chciał się tłumaczyć z tego nieszczęsnego zdarzenia, ale potwór rzekł bez gniewu:
— Cokolwiek powiesz, nic to nie pomoże. Byłeś u mnie trzy lata i próby nie wytrzymałeś; nie możesz pozostać dłużej. Musisz iść w świat, poznać pracę i nędzę. Żal mi cię jednak, więc pamiętaj: kiedy będziesz w potrzebie, odwróć się na cztery strony w miejscu samotnym i zawołaj: „Przez moc cudownego źródła wzywam cię, mężu leśny!“ Wtedy pośpieszę ci na pomoc, a potęga moja jest wielka, większa niż ci się zdaje.
I zniknął, a biedny chłopiec udał się w swoją drogę. Teraz dopiero spostrzegł, że bardzo wyrósł i zmężniał, gdyż trzy dni, które spędził przy kryształowym źródle, były trzema latami. Długo błąkał się po lesie, jadł korzonki i jagody, spał na mchu i trawie, nim na koniec wyszedł w pole i trafił na chaty ludzkie. Głowę owiązał chustką, aby nie widziano jego jaśniejących złotych włosów i chciał się zgodzić u wieśniaka do roboty. Okazało się jednak, że siły ma za mało i nic nie umie, więc nikt go przyjąć nie chciał i z litości zaledwie dostał kawałek chleba.
Tak wędrował po świecie od wioski do wioski na los swój wyrzekając, aż na koniec zaszedł do wielkiego miasta. Był to królewski zamek, więc udał się tam zaraz, w nadziei, iż znajdzie może jakiekolwiek zajęcie. Roztropny i cichy chłopiec podobał się służbie, pozwolono mu zostać, a po niejakim czasie zabrał go sobie kucharz do pomocy. Musiał mu wodę nosić, drzewo rąbać, podawać do ręki wszystko, a za to miał dobre życie i wszyscy lubili go dosyć.
Raz, gdy król prędko zażądał śniadania, a nikogo innego pod ręką nie było, kucharz kazał mu zanieść półmisek na stół królewski. Były królewicz spełnił ten rozkaz posłusznie, ale ponieważ nie chciał, ażeby król spostrzegł jego jaśniejące włosy, nie zdjął czapki z głowy.
— Jak śmiesz stać z nakrytą głową przed twym królem? — zawołał rozgniewany i zdumiony monarcha.
— Przebacz, miłościwy królu, ale nie mogę inaczej, mam szkaradną narośl na głowie i nie zdejmuję czapki, aby jej nikt nie zobaczył.
— W takim razie nie możesz posługiwać w kuchni.
Król zawołał kucharza, gniewał się na niego za nieporządek i rozkazał natychmiast wydalić z kuchni wstrętnego kuchcika. Kucharz musiał być posłuszny, ale że lubił chłopca, więc zaprowadził go do ogrodnika i prosił, aby tamten dał mu jakie zajęcie.
Tym sposobem syn królewski został ogrodniczkiem. Od rana polewał kwiaty, kopał ziemię, wyrywał zielsko, grabił i równał ścieżki i tak był zapracowany, że nieraz pot kroplisty spływał mu po czole.
Raz, gdy tak w dzień gorący pracował gorliwie, chciał się ochłodzić trochę, a ponieważ nikogo więcej nie było w ogrodzie, zdjął białą czapkę z głowy i pozwolił wietrzykowi rozwiać swoje złote włosy. Nie domyślił się jednak, że blask ich zajaśnieje aż w pokoju królewny, która siedząc przy oknie, zdumiona dziwnym światłem, spojrzała w ogród i ujrzała chłopca ze złotymi, jaśniejącymi jak słońce włosami.
Zawołała na niego, aby przyniósł jej bukiet; przestraszony ogrodniczek szybko ukrył włosy pod czapkę, zerwał wiązankę świeżych polnych kwiatów i szedł do pokoju królewny. Na dziedzińcu jednak spotkał ogrodnika.
— Jak możesz tak brzydkie kwiaty nieść królewnie! — zawołał. — Rzuć je i urwij piękniejszych w ogrodzie.
— Tamte ma co dzień — rzekł chłopiec — a tych nie zna może, więc będą jej przyjemne; zresztą nie są brzydkie, a pachną bardzo ładnie.
Królewnie podobał się bukiet z polnych kwiatów, lecz spojrzawszy na chłopca zapytała surowo:
— Dlaczego nie zdejmujesz czapki? Czy nie wiesz, że nie wolno w mojej obecności stać z nakrytą głową?
— Przebacz mi, królewno, lecz na głowie mam narośl, więc nie zdejmuję czapki, żeby tego nikt nie zobaczył.
Królewna się roześmiała, ręką za czapkę chwyciła, i nim zdążył krzyknąć, zdjęła mu ją z głowy, a złote włosy spadły na ramiona i zajaśniały jak słońce.
Przestraszył się biedny chłopiec, fartuchem głowę zasłonił i uciekł ile miał siły.
Królewna wstawiła w wodę polne kwiaty i siedziała przy nich dzień cały.
Nazajutrz groźne wieści zbudziły stolicę: potężny nieprzyjaciel zbliżał się do miasta w tak wielkiej sile, że król sam wątpić zaczynał, czy go pokonać zdoła. Zebrał jednakże wierne swe rycerstwo, pożegnał żonę, córkę i wyruszył w pole.
Widząc, że wszyscy idą z królem na wojnę, ogrodniczek zaczął prosić, aby i jego wzięli.
— Jestem młody, zdrów i silny — mówił — nie mogę pozostać w domu, gdy inni walczyć będą.
Śmiała się z niego służba i dworzanie pytając, czy kiedy widział miecz i zbroję; ale chcąc go się pozbyć, obiecali nareszcie, że mu w stajni konia zostawią.
Gdy wszyscy wyruszyli za bramy zamkowe, ogrodniczek poszedł do stajni, znalazł tam kulawego i starego konia, lecz dosiadł go i pośpieszył za innymi. Cała służba śmiała się patrząc na niego z okien, a dziewczęta palcami go pokazywały i pytały, czy jedzie wojować z żabami.
Tymczasem ogrodniczek znalazłszy się w czystym polu, gdzie nikogo nie było, obrócił się w cztery strony i zawołał:
— Przez moc cudownego źródła, wzywam cię, mężu leśny!
W tej samej chwili zahuczało w powietrzu i znany głos zapytał:
— Czego chcesz, przyjacielu?
— Chcę rumaka, abym mógł pojechać na wojnę.
— Będziesz miał więcej, niż żądasz.
Zagrzmiało, zahuczało, i w tejże prawie chwili z pobliskiego lasu wyjechał oddział rycerzy na karych koniach, w pozłocistych zbrojach, a ich miecze i szyszaki świeciły na słońcu jak błyskawica, aż wzrok olśniewały. Na czele jechał giermek na siwym rumaku i prowadził cudnej maści białego wierzchowca, połyskującego jak srebro. Ognisty rumak wspinał się i parskał, aż iskry i kłęby dymu buchały mu z rozwartych nozdrzy, lecz drugi giermek silnie trzymał go z przeciwnej strony, niosąc zarazem pyszną srebrną zbroję i szyszak srebrny z białym pióropuszem, a na końcu każdego piórka przy szyszaku świecił brylant jak kropla rosy.
Młodzieniec odważnie dosiadł ognistego konia, skinął na rycerzy w pozłocistych zbrojach i popędził na pole walki. Jak burza spadli tutaj na potężnego wroga, który pokonał już wojsko królewskie, rozproszył je i samego króla chciał właśnie wziąć do niewoli. Lecz rycerz w srebrnej zbroi na czele walecznych hufców jak huragan rzucił się na nieprzyjaciela, tratując, depcząc, łamiąc jego niewzruszone szeregi. Trwoga i zamieszanie zajęły miejsce triumfu: polegli już wodzowie, pierzchają rycerze, srebrny rycerz ściga ich zawzięcie, a z wojska jego nikt dotąd nie poległ i pędzą wszyscy za nim, niosąc śmierć i zniszczenie.
Król ocalony zbiera resztki swej drużyny, z wdzięcznością śpieszy za swoim wybawcą, lecz ten zniknął mu z oczu; więc do stolicy powraca, szczęśliwy, że nie stracił państwa i korony.
Córka w orszaku dziewic na powitanie wybiegła, ojcu się na szyję rzuciła, zwycięstwa mu winszowała.
— Nie moja w tym zasługa — odparł monarcha z westchnieniem — zginąłbym, gdyby nie obcy rycerz w srebrnej zbroi, a ty byłabyś dzisiaj niewolnicą.
— Czymże wynagrodziłeś go, ojcze, za tak wielką przysługę?
— Nie widziałem go więcej, moja córko; pogonił za nieprzyjacielem i nie powrócił do mnie.
Zamyśliła się królewna głęboko, potem wyszła do ogrodu i spytała o ogrodniczka.
— Oto powraca właśnie na swym kulawym koniu — zaśmiał się jeden z dworzan. — Hej, junaku, powiedz, pod którym płotem spałeś na swoim wierzchowcu, kiedy padały strzały i błyskały miecze?
— Ho, ho — odparł ogrodniczek. — źle byłoby tam beze mnie! Za dziesiątą granicę przepędziłem wroga.
Roześmieli się wszyscy na to, a on zsiadł spokojnie ze swego kulawego konia, odprowadził go do stajni i zaczął podlewać kwiaty.
Król rzekł do córki:
— Wydam wielkie igrzyska, które trzy dni będą trwały; ty rzucisz złote jabłko, a kto je pochwyci, dostanie cię za żonę. Może nieznajomy rycerz zjawi się między innymi.
Ogrodniczek dowiedziawszy się o zamiarze króla, o świcie wybiegł w czyste pole, obrócił się w cztery strony i zawołał:
— Przez moc cudownego źródła wzywam cię, mężu leśny!
— Czego żądasz? — spytał głos znany.
— Chcę złapać jabłko królewny.
— Będziesz je miał i więcej, niż żądasz.
W tej chwili z pobliskiego lasu wyszedł giermek, prowadząc cudnej maści wierzchowca, który w promieniach słońca jaśniał jak czyste srebro. Drugi niósł srebrną zbroję i srebrzysty szyszak z białym pióropuszem, a na końcu każdego piórka przy szyszaku świecił brylant jak kropla rosy.
Młodzieniec ubrał się w srebrzystą zbroję, dosiadł rumaka i pojechał na igrzysko.
Właśnie rycerze stali już w szeregu, każdy z wyciągniętą ręką i płonącym wzrokiem, każdy pełen nadziei, iż pochwyci jabłko. Na wysokim balkonie ukazała się królewna; diamentowa korona jaśniała na jej kruczych włosach, diamentami wyszywana biała szata osłaniała ją ognistym, przejrzystym obłokiem. Oczy jej, czarne jak noc najciemniejsza, spoglądały na rycerzy i królewiczów stojących w szeregu, a gdy ujrzała w srebrnej zbroi bohatera, rzuciła złote jabłko.
Pochwycił je nieznany rycerz, ale w tej samej chwili spiął konia ostrogami i uciekł tak szybko, iż wiatr nawet nie byłby go w stanie dogonić.
Długo stała królewna na wysokim balkonie, patrzała za uciekającym, lecz nic dojrzeć nie mogąc, weszła do zamku i zamknęła się w swojej komnacie.
Nazajutrz ogrodniczek udał się znów w pole i przybył na igrzyska w szczerozłotej zbroi, na złocistym rumaku, w złocistym szyszaku z rubinowym pióropuszem.
Królewna wyszła na balkon w sukni jak jutrzenka, w koronie niby zorza jaśniejącej, popatrzała na królewiczów i rycerzy, nie znalazła wczorajszego bohatera, ale rzuciła jabłko. Rycerz w szczerozłotej zbroi pochwycił je i umknął na złocistym koniu, że nie dogoniłby go nawet huragan.
Długo stała królewna na wysokim balkonie, patrzała za uciekającym, ale nic dojrzeć nie mogła i powróciła do swojej komnaty. Lecz król rozgniewał się srodze na obcego rycerza, który się nie chciał dać poznać, i rozkazał dworzanom, aby dnia następnego w pogoń za nim się puścili i jeśli dobrowolnie nie zechce powrócić, strzałami go zasypali, konia pod nim ubili.
Ukazał się obcy rycerz trzeciego dnia w czarnej zbroi, na karym koniu, sypiącym iskrami, szmaragdowy pióropusz miał przy czarnym hełmie i szmaragdami wysadzaną tarczę.
Poznała go królewna z wysokiego balkonu, gdzie stanęła w ognistej purpurowej sukni, w rubinowej koronie na kruczych warkoczach, ze złotym jabłkiem w ręku.
Jabłko rzuciła z balkonu, porwał je rycerz w czarnej zbroi i pomknął jak błyskawica. Lecz dworzanie, królewicze i rycerze w pogoń się za nim rzucili, strzałami go zasypali, z których jedna w nodze mu utkwiła, a gdy czarny szyszak w ucieczce zsunął mu się z głowy, ujrzeli złote włosy, które spadły na ramiona i zajaśniały blaskiem piękniejszym niż słońce.
Powrócili do króla rycerze i dworzanie i opowiedzieli wszystko. Królewna uśmiechnęła się słuchając, potem wyszła do ogrodu i spytała o ogrodniczka.
— Nie ma z niego pożytku — skarżył się ogrodnik; — od trzech dni ledwo widać go w ogrodzie, od świtu leci patrzyć na igrzyska.
Nic nie rzekła królewna, lecz poszła do króla i zasiadła obok niego na złocistym tronie. Nikt nie mógł słyszeć, co do ojca mówiła, lecz po chwili król kazał wezwać ogrodniczka.
Wszedł chłopiec śmiało w swej białej czapeczce i zatrzymał się u progu.
— Jak śmiesz stać w mojej obecności z nakrytą głową?
— Nie mogę zdjąć tej czapki, miłościwy królu.
Wtedy królewna wstała ze złotego tronu, zbliżyła się do młodzieńca i zdjęła białą czapeczkę, a złote włosy, jaśniejsze od słońca, spadły mu na ramiona.
Dwór cały krzyknął z podziwu, sam król olśniony patrzył ze zdumieniem na pięknego młodzieńca, który stał niewzruszony u progu.
— Ty pochwyciłeś trzy jabłka królewny? — spytał monarcha wreszcie.
— Oto są — odparł młodzian, kładąc je przed królem. — A oto rana od strzały na nodze.
Przez chwilę trwało głębokie milczenie.
— Czy ty na czele walecznych rycerzy ocaliłeś mnie od klęski i niewoli pokonawszy silniejszego wroga? — odezwał się król znowu.
— Ja — odparł syn królewski; — w tej samej srebrnej zbroi, w której dnia pierwszego byłem na igrzyskach.
— Lecz skoro jesteś takim bohaterem, nie możesz być ogrodniczkiem! Kto jest twoim ojcem?
— Moim ojcem jest król potężny, a złota i wszelkich skarbów mam moc wielką.
— Masz także dzielne ramię i odważne serce; wiem, ile ci jestem winien i chcę spłacić dług wdzięczności. Wszystko, czego żądasz, jest twoim.
— Nic nie żądam, potężny królu, ale przyrzekłeś swą córkę oddać za żonę temu, kto jej trzy jabłka zdobędzie.
— Słuszne masz do niej prawo; żądasz tego tylko, co zdobyłeś zasługą, więc jesteś szlachetny; z radością witam w tobie zięcia i następcę tronu.
— A ja dawno odgadłam w nim bohatera i wiedziałam, że ma włosy jak słońce — odezwała się królewna podając rękę przyszłemu mężowi. — Ogrodnik nie byłby przyniósł mi polnych kwiatów w bukiecie.
Wesele odbyło się z wielką wspaniałością. Dnia tego po raz ostatni młodzieniec wzywał leśnego męża w pustym polu i prosił go, aby zechciał także przybyć na ucztę. Ale potwór odmówił i oznajmił, że więcej się widzieć już nie będą. Wtedy syn królewski zapłakał.
Na ten widok zadrżał straszny mąż leśny, ściemniło się gwałtownie, błysnęło i zagrzmiało, wiatr zawył straszliwie i wszystko zniknęło. Młodzieniec sam został w polu, wiedział, że nie ujrzy więcej przyjaciela, i powrócił zasmucony, a nawet i teraz siedząc przy żonie piękniejszej niż wiosna, nie mógł zapomnieć o swym ciężkim żalu.
Nagle muzyka umilkła zdziwiona, gdyż przez otwarte okna popłynął do sali potężny huk trąb i kotłów, zabrzmiały okrzyki, rozległ się tętent koni, otwarto podwoje i wszedł wysoki, siwy, wspaniały monarcha, w koronie jaśniejącej jak promienie słońca, w przepysznej zbroi, płaszczu wysadzanym szmaragdami i diamentami, ze szmaragdowym berłem w jednej dłoni, z ognistym mieczem w drugiej.
Obok niego szli rodzice królewicza, strojni w złoto i purpurę, a dalej wspaniały orszak bogatych rycerzy, jaśniejący od złota i drogich kamieni.
Król siwowłosy w szmaragdowym płaszczu zbliżył się do państwa młodych i rzekł:
— Jam jest mąż leśny. Długie lata cierpiałem w tej potwornej postaci, bo nikt mnie nie kochał. Krzywdziłem ludzi, a oni przebaczać nie umieli. Ciebie pozbawiłem rodziców, a tyś zapłakał łzami, skoro się dowiedziałeś, że nie zobaczysz mnie więcej. Ta łza skończyła moc zaklęcia: jestem wybawiony, a ty, mój przybrany synu, zostaniesz dziedzicem niezmiernych skarbów, które są moją własnością.
Królewicz w uniesieniu najwyższej radości rzucił się przyjacielowi na szyję, potem uściskał serdecznie rodziców, którzy uszczęśliwieni odzyskania syna płakali gorącymi łzami.
— Teraz nic mi już nie brak do szczęścia — rzekł potrząsając złotymi włosami i podając rękę ukochanej żonie, aby ją przedstawić rodzicom.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Bracia Grimm i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.