Przejdź do zawartości

Wino i haszysz/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charles Baudelaire
Tytuł Wino i haszysz
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bohdan Wydżga
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL BAUDELAIRE


WINO I HASZYSZ
(SZTUCZNE RAJE)
ANALEKTA Z PISM POETY


WINO
POEMAT O HASZYSZU


DOKONAŁ WYBORU I UKŁADU ORAZ PRZEŁOŻYŁ
BOHDAN WYDŻGA




WARSZAWA E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie Towarzystwo Księgarni
Kolejowych „Ruch“ S. A., Łódź i Katowice — Ludwik Fiszer.





UWAGA REDAKCYJNA.

Gdyby zebrać w jedną całość wszystko co Baudelaire w różnych epokach życia napisał o środkach narkotycznych, możnaby z tego utworzyć tryptyk pod nagłówkiem: „Wino — Haszysz — Opjum“. Najprzód pojawił się w druku dyptyk p. t. „Wino i Haszysz, porównywane jako środki pomnożenia indywidualności“ (Du Vin et du Haschisch comparés, comme moyens de multiplication de l'individualité). Był to z jednej strony niemal hymn uwielbienia dla wina, z drugiej zaś strony nader ścisły, rzeczowy i chociaż pozornie surowy — miejscami nawet emfatycznie potępiający — w gruncie jednak wyrozumiały, nawet łaskawy opis działania haszyszu. W dziesięć lat po wydaniu „Wina i Haszyszu“ Baudelaire podjął nową pracę — dał nowy dyptyk pod tytułem „Sztuczne Raje“ (Les Paradis artificiels) z podtytułami: „Poemat o Haszyszu“ (Le Poème du Haschisch) i „Spożywca Opjum“ (Le Mangeur d'Opium). Ten ostatni, jakkolwiek zawiera prawdziwe skarby analizy chorej, zbolałej duszy, wyrażone w sposób niesłychanie głęboki, subtelny i poetyczny, nie jest jednak samoistną pracą Baudelaire'a, ale mistrzowskim przekładem i streszczeniem utworu angielskiego autora, de Quencey'a. Ponieważ założeniem naszej pracy było dać czytelnikowi całokształt twórczości poetyckiej oraz myśli filozoficznej Baudelaire'a w możliwie pełnej, ale skondensowanej formie, przeto praca ta nie mogła tu znaleźć miejsca — z tych samych względów, z jakich nie moglibyśmy pomieścić tu jego słynnych przekładów z Edgara Poe'go.
Po wyeliminowaniu przeto „Spożywcy opjum“ pozostały dwa oryginalne studja: o winie — i o haszyszu; ten ostatni w dwóch opracowaniach. — Którą z tych dwóch redakcji „Haszyszu“ wybrać dla wcielenia do naszego wydania?
Przy pierwszem, porównawczem przerzucaniu kart obu opracowań, spotykając nietylko bardzo wiele tych samych wyrażeń, ale nawet identyczne ustępy, odbiera się wrażenie, jak gdyby nowa wersja była jedynie nieznacznie zmodyfikowanem powtórzeniem — niejako wcieleniem do nowej pracy dawniejszego fragmentu. Jednak w miarę wczytywania się w nową wersję, odkrywamy w niej całą przepaść różnicy.
Mianowicie owa złudna identyczność dotyczy jedynie opisu materjalnych — że tak powiemy — zmysłowych objawów działania haszyszu, wyczerpując i niejako pokrywając sobą poprzednie opracowanie; i im dalej posuwamy się w odczytywaniu „Poematu o Haszyszu“, tem jawniejszem się staje, jakiej zasadniczej zmianie — jakiej ewolucji uległ stosunek autora do sprawy używania tego środka podniecającego. Od dawnej, że tak powiemy, łaskawej tolerancji przeszedł on tu do bezwzględnego potępienia tego nałogu. Z całą bezlitosną surowością dysektora duszy ludzkiej, z nieubłaganą wnikliwością inkwizytora ukazuje on nam najtajniejsze zakątki jaźni ludzkiej, będącej pod władzą tego środka zatruwającego ciało i duszę — odsłania bezlitośnie całą istotną małość i poziomą ohydę złud, wywoływanych przez ten szatański, zdaniem jego, środek pozornych podniesień i jasności — całą ich duchową nieestetyczność i szkaradę; jest to po mistrzowsku, przecudnie kutym językiem napisany potężny akt oskarżenia, przechodzący niekiedy w ton beznadziejnego mistycyzmu potępienia wiecznego — jakby ponure echo Dies irae. — Studjum to, które z przedziwną jasnością wykazuje, że żaden środek pobudzający nie jest w stanie zrodzić genjalności w tym, kto jej nie posiada w stanie normalnym, odkrywa nam jednak źródła specyficznego tonu — owego werniksu czy polewy transcendentalno-mistycznej, oblekającej niektóre poezje Baudelaire'a.
Wobec założenia naszego wydawnictwa oczywistem jest, że ten wspaniały „Poemat o Haszyszu“ — podany tu w obszernym wyciągu — poemat, który całkowicie wchłonął w siebie pierwotne studjum, przerastając je nieskończenie duchowo, uczynił zbędnem podawanie czytelnikowi owego pierwotnego zarysu.
Tyle co do „Haszyszu“.
Co do „Wina“ sprawa na pierwszy rzut oka przedstawia się prościej: istnieje jedna tylko redakcja tego studjum — więc nie ma kłopotu z wyborem. — Jednakże niezupełnie tak jest. Wprawdzie studjum o „Winie“, jako studjum nie uległo nowemu przerobieniu, jak to miało miejsce z „Haszyszem“ — przecież pewna część materjału poetyckiego w niem zawartego została z biegiem czasu na nowo przerobiona. W ten sposób powstały poematy: „Dusza wina(L’Ame du vin) i „Wino gałganiarzy(Le Vin des chiffonniers), które są nieomal parafrazą (nie zaś warjacją na ten temat, jak to ma miejsce z innemi przeróbkami tego rodzaju) odnośnych ustępów z rozdziału II studjum o winie — czyli, że ta część studjum, uzyskawszy nową formę i wyraz, weszła do cyklu Wino „Kwiatów Zła“ obok „Wina Kochanków“ i innych. Daje to niejako do myślenia, że autor przerzucił tam centr ciężkości stosunku swego do Wina; wobec zaś założenia niniejszej pracy nie uważaliśmy za wskazane podawać tu raz jeszcze to, co znalazło już całkowity, często doskonalszy wyraz gdzieindziej.
Z drugiej strony zastanawiającem jest, że Baudelaire, podejmując zasadniczą przeróbkę pierwotnego studjum o haszyszu, pominął zupełnie pierwszą część dyptyku — o „Winie“. Jedną z przyczyn tego osobliwego zaniechania mogło być wspomniane już wyżej częściowe zużytkowanie dla mowy wiązanej materjału poetyckiego w nim zawartego. Sądzimy jednak, że była i inna, głębsza przyczyna tego „désinteressement“.
Zdaje się, że entuzjazm młodzieńczy, z jakim autor sławił wino, zczasem wobec doświadczeń życiowych zredukował się co najmniej do pewnej rezerwy. Autor nie doszedł zapewne do bezwzględnego potępienia tego napoju — jak to się stało z haszyszem — jednak znacznie ochłódł w swem dlań uwielbieniu. W tych warunkach przemilczenie „Wina“ w nowej redakcji studjum może być uważane nietylko jako „désinteressement“, ale poniekąd nawet jako wyrzeczenie się dawnego apologicznego entuzjazmu — jako jego „désavouement“, skorośmy już weszli na tory tej terminologji.
Wobec tego była chwila wahania, czy wogóle nie wykluczyć z naszego wydania studjum o winie, jeżeliby wolą autora miało być usunąć je niejako w sferę zapomnienia. Jednak chwila ta była krótką. Bo najprzód zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze przypuszczenie jest jedynie domniemaniem, dalekiem od pewności. Dalej powiedzieliśmy, że z materjału poetyckiego zawartego w studjum o Winie pewna część została przetransponowana na mowę wiązaną. Pewna część — jednak nie wszystko. Przedewszystkiem pozostała nietknięta, w całej swej pozornej skromności, perła czystej wody — nietknięta przez autora może właśnie dlatego, że zrodziła się odrazu tak doskonałą. Jest to cudowna w swej prostocie — w swej artystycznej naiwności, jak się to podobało nazywać Baudelaire’owi — opowieść o pijaku-gitarzyście — opowieść, która mogłaby być przednią ozdobą zbioru „Małych poematów prozą“ — ba, przednią ozdobą nietylko tego zbioru.
Byłoby mi tu żal i smutno bez tego małego arcydzieła.
Już ta jedna opowieść wystarczałaby, aby ocalić od ostracyzmu redakcyjnego studjum o Winie. Jednakże bardziej wnikliwe wczytanie się w nie odkrywa tam inne jeszcze cenne walory — naprzykład opowieść o dwóch pijakach, z której, jak to widać z notatek pozostałych po Baudelair’ze, zamierzał on uczynić osobny mały poemat prozą — czyli wyraźnie zaznaczył chęć uratowania jej od zapomnienia. Wreszcie całe to studjum, miejscami może nieco paradoksalne i nie mogące liczyć na to, aby znalazło aprobatę apostołów abstynencji — lekarzy i moralistów — jest pełne poetycznej werwy i psychologicznej głębokości. Poglądy tu wyrażone są tak charakterystyczne, jako odbicie ówczesnego oblicza psychicznego Baudelaire’a, że byłoby grzechem je pominąć, gdybyśmy nawet mieli pewność — nie zaś domniemanie tylko — że autor w późniejszym wieku pogląd swój na tę sprawę zmodyfikował, czy zmienił.
W wyniku tych rozważań dajemy czytelnikowi obszerne wyciągi ze studjum o Winie (opuszczając ustępy przetransponowane na poematy „Dusza wina“ i „Wino gałganiarzy“, — które woleliśmy podać w postaci, jaką im nadał poeta mową wiązaną), — oraz inne wiersze, zamieszczone w rubryce Wino „Kwiatów Zła“.
W drugiej części daliśmy wyczerpujące wyciągi ze studjum o Haszyszu w ostatecznej redakcji, t. j. z „Poematu o Haszyszu“, dołączając doń zaledwie parę charakterystycznych zdań, wziętych z pierwotnego szkicu, których nie znaleźliśmy w drugiej redakcji.
Weszło tu prócz tego kilka utworów, noszących na sobie, zdaniem naszem, charakterystyczne cechy owego „werniksu, czy polewy magicznej“, jaką wedle słów Baudelaire'a „haszysz rozlewa na cały świat — zabarwia go jakąś solennością — prześwieca całą jego głębię“[1], — a więc: „Odpowiedniki“, „Wyznanie wiary artysty“, „Sen paryski“, „[[Wino i haszysz/Zaproszenie do podróży| Zaproszenie do podróży]]“ (prozą), „Dwoisty pokój“, „Klejnoty“, „Dobrodziejstwa księżyca“ i „Do mej Madonny“ — co bynajmniej nie wyczerpuje utworów tej kategorji.
Nakoniec uważaliśmy za wskazane podać tu jako przykład pewnego chorobliwego zboczenia moralnego, będącego, jak sądzimy, w związku z używaniem haszyszu, mały poemat prozą: „Marny Szklarz“ i dwa przykłady wizji koszmarowych, które skłonni jesteśmy objaśnić chorobliwym stanem nerwów, wywołanym używaniem tego narkotyku (lub też opjum). Są to wiersze: „Potok krwi“ i „Siedmiu starców“.

B. W.
WINO
I.

Mąż wielce sławny, jednocześnie zaś wielce ograniczony — cechy, które, jak to prawdopodobnie niejednokrotnie jeszcze będę miał bolesną przyjemność wykazać, często chodzą w parze — otóż w dziele poświęconem gastronomji o dwojakiem założeniu, bo traktującem ten przedmiot z punktu widzenia higjeny i smaku, mąż ów w rubryce Wino miał odwagę napisać co następuje: „Patryarcha Noe uchodzi za wynalazcę wina; jest to płyn otrzymywany z owocu winnej jagody“.
I co dalej? Dalej nic! To wszystko. — Możecie przewertować książkę na wszystkie możliwe sposoby, obracać ją od góry do dołu i od dołu do góry, odczytywać ją od początku do końca i od końca do początku, z lewa na prawo i z prawa na lewo — nie znajdziecie ponadto nic więcej w Filozofji smaku wielce sławnego i wielce szanownego Brillat-Savarin’a. — „Patrjarcha Noe“ ...i „jest to płyn“...
Definicja przykładnie ścisła i wyczerpująca. Po przeczytaniu tego zdania zdobyło się pojęcie jasne i właściwe o wszelkich gatunkach win, o różnych ich zaletach czy brakach, o działaniu ich na żołądek i głowę...
Drodzy przyjaciele, nie czytajcie Brillat-Savarin’a! Niech Bóg zachowa tych, kogo miłuje, od bezpożytecznej lektury — taka jest naczelna maksyma niewielkiej książki Lavater’a, filozofa, który więcej kochał ludzi aniżeli cała magistratura świata starożytnego i współczesnego.
Żaden tort nie został ochrzczony imieniem Lavater’a — jednak pamięć tego anielskiego człowieka będzie żyła wśród chrześcijan jeszcze wówczas, gdy nawet godne mieszczuchy zapomną o Brillat-Savarin’ie — owem cieście bez soli i smaku, które — co nie jest zapewne jego winą — służy za źródło papuzich, bezmyślnie-pedantycznych cytat z tego słynnego arcydzieła.
Jeżeli nowe wydanie tego pseudo-arcydzieła ośmieli się obrazić zdrowy sens ludzki, miłośnicy wina — melancholijni czy radośni — wy wszyscy, którzy szukacie w winie odrodzenia wspomnień, lub zapomnienia i którzy, nie znajdując go nigdy w pełni, tak jakbyście tego pragnęli, spoglądacie w niebo jedynie przez dno butelki[2] — miłośnicy, czy niewolnicy wina — niedoceniani i żyjący w zapomnieniu — czy też nabędziecie po egzemplarzu tej książki, czy zapłacicie dobrem za złe, dobrodziejstwem za obojętność?
Otwieram Kreisleriana boskiego Hoffmana i znajduję tam ciekawą radę. Sumienny muzyk przy komponowaniu opery komicznej winien pijać wino szampańskie; znajdzie w niem perlistą wesołość, jakiej wymaga ten rodzaj. Do muzyki religijnej nadaje się wino reńskie, lub juransońskie: jak na dnie głębokiej zadumy tkwi w nich upajająca gorycz. Lecz muzyka heroiczna nie może się obyć bez burgunda; daje on męzki ogień i polot patrjotyczny. — O ileż te słowa stoją wyżej! Poza subtelnym sądem zamiłowanego znawcy uderza w nich bezstronność, przynosząca zaszczyt temu Niemcowi.
Hoffmanowi, gdy już śmierć wyciągała dłoń po niego, zaczęło się materjalnie powodzić — zaczął zarabiać. Powodzenie zdawało się uśmiechać do niego. Jak naszemu drogiemu i wielkiemu Balzakowi — również i jemu dopiero w ostatnim okresie życia ukazały się, niby promienie zorzy polarnej, przebłyski spełniania się najdawniejszych nadziei. W tej to epoce wydawcy, którzy zaczęli wydzierać sobie jego bajki do swych almanachów — by zdobyć łaski poety, zaczęli nadsyłać mu wraz z honorarjami skrzynki win francuskich.


II.

Głębokie rozkosze czerpane w winie — kto was nie zaznał? Każdy, kto pragnął ukoić wyrzut, przywołać wspomnienie, zatopić ból, wznieść zamek na lodzie — ostatecznie wszyscy wzywali cię, bożku tajemniczy, ukryty w fibrach winnej łozy. Niezmierne są widowiska, wywoływane przez wino, a oświetlone naszem słońcem wewnętrznem! Jakże istotna i płomienna jest druga młodość, którą ono daje człowiekowi! Lecz również, jakże niebezpieczne są wywoływane przezeń piorunowe namiętności i denerwujące oczarowania![3] — Jednak, powiedzcie szczerze i sumiennie, wy, sędziowie, prawodawcy, światowcy — wy wszyscy, których szczęście czyni łagodnymi, którym dobrobyt ułatwia zachowanie cnoty i zdrowia — powiedzcie, kto z was będzie miał bezlitosną odwagę rzucić potępienie na człowieka, który pije w nadziei, że w soku winnym gości genjusz — dobry genjusz?
Zresztą, wino nie zawsze jest owym strasznym zapaśnikiem, pewnym zwycięstwa, który poprzysiągł, że nie będzie znał litości ani przebaczenia. Wino podobne jest człowiekowi; nikt nie wie, do jakiego stopnia zasługuje on na szacunek lub na wzgardę, na miłość czy nienawiść — ani też do jakich czynów wzniosłych, czy odrażających jest on zdolny. — Nie bądźmy więc względem wina bardziej surowi, aniżeli względem siebie samych — traktujmy je jako równego sobie[4].


DUSZA WINA.

Raz wieczorem w butelkach piała dusza winna:
— „Człecze wydziedziczony, mnie szczególnie miły,
Ze szklannego więzienia ma słoneczność płynna
Śle tobie pieśń światłości, braterstwa i siły!

„Wiem, ile trzeba wylać na górę spaloną
I potu, i zabiegów, i skwarnego słońca,
By zapłodnić me życie — tchnąć duszę w me łono;
To też będę ci wdzięczne i wierne do końca.

„Bowiem radośnie spływam, jak kojąca siła,
Do wysuszonej pracą spragnionej gardzieli,
I gorąca pierś człecza to słodka mogiła,
Gdzie mi raźniej niż w chłodnej piwnicznej pościeli.

„Słyszysz, jak cię radośnie woła po mozole
Pogwar godzin świątecznych — perlisty, ochoczy? —
Zawinąwszy rękawy, z łokciami na stole.
Będziesz mię błogosławił i miał jasne oczy;


„Zapalę również ognie w oczach twej kobiecie,
Na syna twego zleję moc i wiarę żywą —
Stanę się w życiu temu wątłemu atlecie
Mdlejące w walce mięśnie krzepiącą oliwą.

„W ciebie miłośnie znijdę ja, słoneczna siła —
To rzucone przez Siewcę przedwiecznego ziarno,
By się z naszego związku poezja rodziła,
Co jak kwiat strzeli w niebo swą krasą ofiarną!“




WINO GAŁGANIARZY.

Niekiedy w świetle mglistej latarnianej tęczy,
Gdy wiatr targa płomieniem i po szybie brzęczy —
Na przedmieściu, gdzie błotne zaułki i męty
Wytwarzają ludzkości burzliwe fermenty —

Widzimy gałganiarza. — Machając koszturem,
Jak wieszcz się o bruk potknie, albo zderzy z murem.
Nie dbając o policję, ani szpiclów sfory,
Otwiera serce — i świat na nowe pcha tory:

Obwieszcza manifesty, szczytne stawia prawa,
Poniża niegodziwych, zacnym dłoń podawa —
I pod baldachem nocy, lazurowej, złotej,
Upaja się wspaniałą jasnością swej cnoty.

Ci nędznem bytowaniem umęczeni ludzie,
Pochyleni latami, poterani w trudzie,
Złamani, przytłoczeni stosem brudnych szczątków —
Tych wymiotów potwornych stołecznych żołądków —


Odradzają się, gdy im wino krew zapali. —
Dookoła wiarusy w bojach osiwiali
Z wąsem powisającym w kształt chorągwi starej;
I bramy tryumfalne, morze głów, sztandary

Stają przed ich oczami w nieziemskiej piękności —
Oni zaś, odurzeni orgją barw, światłości,
Słyszą dźwięki trąb, bębnów i tłumne wiwaty —
Niosąc ludowi sławę za miłość i kwiaty!

Odmłodzonej w beztrosce Ludzkości tak oto
Wino toczy swe dary, niby Paktol złoto;
O czynach jego wdzięczne gardła głoszą dziwy —
Rządzi szczodrobliwością jako król prawdziwy. —

Żeby gorycz uśmierzyć, ukoić w uśpieniu
Rzesze wydziedziczonych, ginących w milczeniu —
Bóg, tknięty skruchą, dał sen — pieszczotę Miesiąca;
Do tego Człowiek dodał Wino — syna Słońca!




Wiele osób zarzuci mi zapewne nadmiar pobłażliwości: „Uniewinniasz pijaństwo, idealizujesz rozpustę mętów społecznych“. — Wyznaję, że wobec ogromu dobrodziejstw trudno mi podnosić zarzuty. Wszak powiedziałem już, że wino przystosowuje się do człowieka; przyznałem, że i w jednem i w drugim występki ważą się na szali z cnotami. Cóż mogę uczynić więcej? — Zresztą w tej sprawie mam mój specjalny pogląd. Mianowicie sądzę, że, gdyby ludzkości odjęto wino, w zdrowotności i intelekcie świata powstałaby luka, pustka, brak — daleko straszniejszy od wszystkich ekscesów i zboczeń, spowodowywanych przez wino. Bo czy nie mamy podstawy do wniosku, że ludzie, którzy nigdy nie piją wina — naiwni, czy pedanci — to osobniki ograniczone, lub hipokryci? Ograniczeni — t. j. nie znający ludzi, ani natury — artyści, odrzucający tradycyjne środki artystyczne, wyrobnicy, pomstujący na mechanikę; hipokryci — t. j. cisi łakomcy, pyszałkowie wstrzemięźliwości, samotni pijacy i dotknięci jakimś tajemnym nałogiem, czy zboczeniem. Człowiek, który pije tylko wodę, chowa jakąś tajemnicę, którą pragnie ukryć przed światem.
Zresztą, osądźcie sami. — Kilka lat temu na pewnej wystawie obrazów tłum głupców cisnął się do płótna, wygładzonego, wypolerowanego, wylakierowanego — niby okaz galanteryjny. Była to krańcowa negacja sztuki… W tem mikroskopowem malowidle widziało się latające muchy! Zostałem pociągnięty ku temu potwornemu okazowi, jak wszyscy, jednak wstyd mi było tej szczególnej słabości — był to bowiem objaw nieprzepartego pociągu do obrzydliwości. — Wreszcie zdałem sobie sprawę, że ciągnęło mię tu bezwiednie filozoficzne zaciekawienie — natarczywa chęć przekonania się, jakie mogło być moralne oblicze człowieka, który był w stanie spłodzić równie występną ekstrawagancję. Zakładałem się sam z sobą, że musiał to być z gruntu zły człowiek. Postarałem się o informacje i doznałem zadowolenia, stwierdzając, że potwór ten wstawał regularnie o świcie, że wyeksploatował oszukańczo i doprowadził do nędzy własną posługaczkę — i że pił tylko mleko.
Jeszcze jedna czy dwie opowieści — i przejdziemy do wniosków.

*

Pewnego dnia zatrzymało mię na chodniku wielkie zbiegowisko ludzkie. Udało mi się zajrzeć między głowy gapiów, i oczom moim przedstawiło się osobliwe widowisko. Jakiś człowiek leżał nawznak na ziemi z oczami szeroko otwartemi i zapatrzonemi w niebo, zaś inny człowiek stał nad nim, przemawiając doń jedynie przy pomocy mimiki z giestami — zaś leżący na ziemi zdawał się odpowiadać mu jedynie wzrokiem. Przytem twarze obu były oblane wyrazem jakiejś cudnej życzliwości.
Człowiek stojący zdawał się giestami przemawiać do inteligencji leżącego na ziemi; „Porusz się, zrób jeszcze kilka kroków, szczęście jest tam — o dwa kroki — dojdź do rogu ulicy. Jeszcze niezupełnie straciliśmy z oczu brzeg utrapień — nie wypłynęliśmy jeszcze na pełne morze marzeń; dalej; zdobądź się na trochę energji, rusz się, przyjacielu — nakaż swym nogom, by były posłuszne twej woli!”
Cała ta przemowa mimiczna odbywała się przy akompanjamencie harmonijnego chwiania się i zataczań. Lecz tamten, snadź, już był wypłynął na pełne morze (zresztą żeglował po rynsztoku), bo jego błogosławiony uśmiech odpowiadał: „Pozostaw mię w spokoju. Brzeg utrapień już zniknął całkowicie — przysłoniły go mgły dobroczynne — niczego już więcej nie żądam od niebios marzeń”. — Zdało mi się nawet, żem dosłyszał coś, jakby dobywające się z ust nieuchwytne słowa — raczej niewyraźne westchnienie, tężejące w wyrazy: „Wszystko w miarę…”
Było to szczytem wzniosłości. Lecz, jak to zobaczymy, w upojeniu może istnieć nadwzniosłość. Towarzysz trzymający się na nogach, pełen wyrozumiałości, idzie sam do szynku i wraca ze sznurem. Widocznie nie był w stanie znieść myśli żeglowania samopas — samolubnego chwytania szczęścia — to też wracał po przyjaciela z pojazdem. Pojazdem był sznur; opasuje go więc sznurem. Leżący osobnik uśmiecha się: zrozumiał widocznie macierzyńską intencję przyjaciela. — Ten zaciąga węzeł, zaczyna kroczyć jak koń łagodny, ostrożny — wiezie towarzysza ku przystani szczęśliwości. Człowiek wieziony, a raczej wleczony i wycierający bruk plecami, uśmiecha się wciąż niewypowiedzianym uśmiechem.
Tłumem owładnął podziw — bo to, co jest zbyt piękne, co przekracza ludzką moc poetycką, budzi więcej podziwu, aniżeli rozrzewnienia.

*

Był sobie człowieczyna, Hiszpan-gitarzysta, który w swoim czasie odbywał wędrówki razem z Paganinim. — Działo się to jeszcze przed epoką wielkiej, oficjalnej sławy Paganiniego.
Wiedli we dwójkę wolny, cygański żywot wędrownych muzyków — ludzi bez rodziny i ojczyzny. Obaj, skrzypek i gitarzysta, dawali koncerty wszędzie, dokąd ich los przywiódł. Wędrowali tak długo po różnych krajach. A Hiszpan mój miał talent tak niezwykły, że mógł powiedzieć o sobie jak Orfeusz: „Jestem panem natury”.
Gdziekolwiek się zjawiał, targając swe struny i każąc im drżeć harmonijnie pod wielkim palcem władnej ręki, tłum ciągnął za nim. Gdy się posiada taki talent, nie umiera się z głodu. Ludzie szli za nim jak za Chrystusem. Czy podobna odmówić obiadu i gościny człowiekowi — genjuszowi, czarodziejowi, który umiał rozśpiewać w naszej duszy najpiękniejsze jej melodje — najbardziej skryte, najbardziej nieznane, najbardziej tajne? Zaręczano mi, że człowiek ten z instrumentu, wydającego jedynie urywane dźwięki, wydobywał swobodnie dźwięki ciągłe.
Paganini trzymał w swojem ręku kasę i rządy majątku spółkowego, czemu się nikt nie powinien dziwić. Kasa wędrowała po osobie administratora; mieściła się to na górze, to na dole — dziś w butach, jutro za podszewką ubrania. Gdy gitarzysta, który — wyznajmy to — miał silny pociąg do trunków, pytał, jak stoją finanse, Paganini odpowiadał, że niema nic, albo prawie nic — bo Paganini był jak starcy, którzy zawsze się obawiają, że zbraknie. Hiszpan wierzył, albo udawał, że wierzy, i z oczami utkwionemi w dal drogi targał i męczył swą nierozłączną towarzyszkę. Paganini szedł po drugiej stronie drogi. Taki był cichy układ wzajemny — by sobie nie przeszkadzać. W ten sposób każdy ćwiczył się i pracował, idąc. Po przybyciu do miejscowości, która zdawała się przedstawiać jakie takie widoki na godziwe pobory, jeden grał którąś ze swych kompozycji, drugi zaś obok niego improwizował warjację — wtór, podkład. Ile rozkoszy i poezji było w tem życiu trubadurów — wie tylko sam Pan Bóg.
Rozstali się nie wiadomo dlaczego.
Hiszpan wędrował sam jeden. Pewnego wieczora przybywa do małej mieściny jurajskiej, każe rozlepić afisze, zapowiadając koncert w sali merostwa. Koncert to on — gitara — i nic więcej. Dał się poznać, brzdąkając w jednej z kawiarń; w mieście znalazło się parę muzykalnych osób, które zaciekawił ten niezwykły talent. Koniec końców zebrało się dużo osób.
Mój Hiszpan wykopał w jakimś kącie miasta, koło cmentarza, innego Hiszpana — ziomka. Był to coś w rodzaju przedsiębiorcy pogrzebowego — właściwie kamieniarz od nagrobków. Jak wszyscy poświęcający się zawodom grzebalnym — ten także lubił pić. To też butelka i wspólna ojczyzna zaprowadziły ich daleko: muzyk nie rozłączał się z kamieniarzem.
W sam dzień koncertu, gdy się zbliżała jego godzina, byli znów razem — ale gdzie? Tu właśnie był sęk! Przetrząśnięto wszystkie szynkownie w mieście, wszystkie kawiarnie. — Wreszcie odnaleziono ich w jakiejś niewysłowionej spelunce — gruntownie pijanych obu.
Następują sceny w guście Kean’a i Fryderyki. Koniec końców koncertant zgadza się iść grać — ale nagle przychodzi mu idea: „Będziesz grał razem ze mną!” — mówi do przyjaciela. Ten odmawia; posiadał wprawdzie skrzypki, lecz grał jak najostatniejszy rzempoła.
— „Będziesz grał, albo ja nie gram!...”
Żadne zaklęcia ani argumenty nie były w stanie go wzruszyć — trzeba było ustąpić!
Oto zjawiają się obaj na estradzie w obliczu całej elity miasta.
— „Przynieście wina!” — mówi gitarzysta.
Aranżer pogrzebowy, znany w całem mieście, ale co prawda nie ze strony muzykalnej, był nadto pijany, aby się miał żenować. Gdy przyniesiono wino, ktoby tam miał cierpliwość na odkorkowywanie butelek?! Nicponie gilotynują je uderzeniem noża, niby ludzie, którym brak dobrych manjer. — Łatwo sobie wystawić, jaki efekt wywarła ta scena na wystrojoną po niedzielnemu prowincję! Damy opuszczają salę, i wiele zgorszonych osób czyni manifestacyjnie to samo, jakby chcąc wyrazić swe oburzenie na zachowanie się tych pijaków, wyglądających na pół-warjatów.
Nie żałowali jednak ci, w których obyczajność nie zagłuszyła ciekawości i którzy mieli odwagę zostać.
— „Zaczynaj!” — mówi gitarzysta do kamieniarza.
Niepodobna wyrazić, jakiego rodzaju dźwięki wydobyły się z pijanych skrzypiec. — Bachus w malignie, krający kamień piłą! Co grał, a raczej co chciał grać? Mniejsza o to — pierwszą lepszą melodję…
Naraz melodja potężna i słodka, kapryśna i jednolita zarazem, owija, głuszy, przygasza, pokrywa krzykliwy hałas. Gitara śpiewa tak donośnie, że skrzypiec już nie słychać. A jednak to ta sama melodja — pijana melodja, którą zaintonował kamieniarz. Gitara wypowiada się z niezmierną dźwięcznością: kwili, śpiewa, deklamuje z zastraszającą werwą, z niepojętą pewnością i czystością dykcji. Gitara improwizowała warjację na temat skrzypiec ślepca. Dała się im prowadzić, przystrajając wspaniale, po macierzyńsku lichą nagość ich dźwięków.
Czytelnik zrozumie, że tego niepodobna opisać; wiarogodny i poważny świadek opowiadał mi to. — Wkońcu cała publiczność stała się więcej pijana od gitarzysty. Szał owacyjny ogarnął wszystkich — sala drżała od oklasków i okrzyków, wśród nieopisanego entuzjazmu.
Znać jednak charakter miejscowej ludności nie przypadł naszemu gitarzyście do smaku — nie zagrał tam bowiem już nigdy więcej.
Gdzież jest teraz? Jakie słońce patrzyło na ostatnie jego marzenia? Jaki rów przydrożny dał gościnę jego konaniu? Jaka ziemia przygarnęła kosmopolityczne jego kości?
Gdzie są upajające zapachy kwiatów, które zczezły? Gdzie czarodziejskie barwy minionych słońca zachodów?


III.

Nie powiedziałem tu może nic nowego. Wino znamy wszyscy; wszyscy miłością je darzymy. Jeżeli zjawi się prawdziwy lekarz-filozof — rzecz dotychczas niewidziana — będzie mógł napisać doniosłe studjum o winie; rodzaj dwoistego systemu filozoficznego, w którym wino i człowiek będą stanowili dwa bieguny. Wyjaśni on może, dlaczego pewne trunki posiadają własność nadmiernego wyolbrzymiania osobowości myślącej istoty i stwarzania, że tak powiem, trzeciej osoby — wywoływania owego procesu mistycznego, gdzie człowiek normalny i wino — bóg zwierzęcy i bóg roślinny — spełniają rolę Ojca i Syna w Trójcy: płodzą Ducha świętego, który jest nadczłowiekiem i zarówno od obu pochodzi.
Są osoby, na które wino działa tak ożywczo i potężnie, że nogi ich stają się pewniejsze, słuch zaś nabiera niezwykłej subtelności. Znałem człowieka, którego osłabiony wzrok w podnieceniu winnem odzyskiwał całą swą pierwotną ostrość. — Wino z kreta czyniło orła.
Pewien nieznany stary autor powiedział: „Nic nie może dorównać radości człowieka, który pije — chyba radość wina, że jest pite“[5]. Istotnie, wino odgrywa tajemniczą rolę w bycie ludzkości — tak tajemniczą i ściśle z nią związaną, że nie zdziwiłoby mię, gdyby nawet umysły rozsądne, pociągnięte ideą panteistyczną, przyznawały mu pewnego rodzaju osobowość. Wino i człowiek czynią na mnie wrażenie dwóch przyjaciół, ciągle walczących i ciągle godzących się z sobą. Pokonany składa zawsze pocałunek na ustach zwycięzcy.
Bywają pijacy złośliwi; są to jednak ludzie z natury źli. Człowiek zły staje się tu obmierzłym, jak człowiek dobry — doskonałym.
Niebawem mówić zacznę o substancji, która weszła w modę od lat kilku — o rodzaju ziela, uznawanego przez pewną kategorję dyletantów za rozkoszne — o preparacie, którego działanie jest bardziej piorunujące i potężniejsze, aniżeli działanie wina.
Wykażę ujemne strony haszyszu, z których najmniejszą może jeszcze jest to, że mimo nieznane skąd inąd skarby życzliwości, jakie wywołuje on pozornie w sercach — raczej w mózgach ludzkich — że jest on antyspołeczny, gdy wino jest głęboko ludzkie — śmiałbym nawet powiedzieć — jest człowiekiem czynu.
Wino pobudza wolę — haszysz unicestwia ją. Wino jest podporą fizyczną — haszysz jest bronią samobójczą. Pierwsze jest, że tak powiem, pracowite — drugi zasadniczo próżniaczy... Ostatecznie wino zostało stworzone dla pracowitego ludu, który zarobił na to, aby je pić. Haszysz jest dobytkiem klasy, poszukującej samotniczych rozkoszy — stworzony on jest dla nędznych próżniaków.


WINO KOCHANKÓW.

Dziś niebo cudne! Trąćmy w skrzydła!
Bez ostróg, cugli ni wędzidła —
Dosiądźmy wina i bez troski
Ruszymy w bajek lazur boski!

Jak dwa duchy z słońca poczęte,
Równikowym durem dotknięte,
W różowe przezrocza jutrzniowe
Po miraże gońmy tęczowe!
 
Miękko kołysani w przestrzeni,
W wirze duchowego potoku
Równoległym szałem złączeni,

Razem, ma siostro, — bok przy boku —
Pomkniemy górnie bez wytchnienia
W królestwo moje — w raj marzenia!



WINO SAMOTNIKA.

Spojrzenie osobliwe zalotnej kobiety,
Które ślizga się ku nam, niby blask trefiony
Księżyca, co na wodę poprzez oczerety
Leniwie schodzi w kąpiel, roniąc mgieł welony;

Ostatnia garść dukatów w drżącej gracza dłoni;
Rozpustny pocałunek chudej Adeliny;
Wnikliwy dźwięk muzyki o drażniącej woni,
Niby szloch oddalony cierpienia bez winy;
 
— Wszystko to nie zastąpi, butelko pieściwa,
Balsamu, który w duszę z łona twego spływa,
Chore serce poety ukoi, omami,

W miraż nowego życia pasma złotej przędzy
Wplecie — i wskrzesi dumę, najwyższy skarb nędzy —
Dumę, co tryumfalnie nas równa z Bogami.



WINO MORDERCY.

 
Ha, niema żoneczki! Dusza pijana
Ile chce pić może. Pić moje prawo,
Bom sobie to prawo zarobił krwawo. —
Nie będę jej krzyków słuchał co rana!

Szczęśliwym, jakby mi królestwo dali:
Słoneczko pogodne, wietrzyk balsamy…
Chodzę sobie gdzie chcę… Czas taki samy,
Jak w ten rok… kiedyśmy się pokochali.

— Pić! Żeby się napić, ledwie by stało
Dla mego pragnienia wódki i wina —
Słuchajcie, to moja miara jedyna —
Ile trumna strzyma! — A to nie mało.

Czy pana na trumny nie stać ogromne?
Tożem ja ją na dno zepchnął do studni —
Cembrowin dorzucił! — W głowie wciąż dudni…
— Wiem, gdzie jej mogiła — ho, nie zapomnę!


Chytrzem ją wywabił... Mówię jej: „Za to,
Com naponiewierał, nie bądź mi krzywa;
Chodź za miasto — stara miłość odżywa:
Będziem się kochali, jak w one lato.

Przyjdź na szlak, gdzieś nieraz ze mną chadzała“.
Taka nieszcęśliwa, znać, dola trupia
Była jej pisana, — bo przyszła głupia!
— Ot, bez rozumuśmy wszyscy bez mała!

Choć pomizerniała, lecz ładna była,
A przeklęte serce do niej mnie parło
Jak do wódki. — Ażem chwycił za gardło
I rzekł: „Tu godzina twoja wybiła!...“

Hej, tłuszczo pijacka! czy choć jednemu
Myśl by przyszła: z wina sporządzić całun —
I pić, pić na umór — wódkę, czy ałun?
Gdy jest — pić pozwolę z sobą takiemu!

Ha, nikomu?! Gady! Tłuszczo smrodliwa —
Bez duszy, bez czucia, bez serc, bez siły!
Czy kiedy choć chwilę wasz mózg opiły —
No — czy zaznał, co jest żądza prawdziwa:

Z pochodem przeklętym wężów nudności,
Patrzących zielono z flasz jadowitych,
Szydzących plugawie z łez z winem pitych —
Przy szczęku łańcuchów, chrobocie kości?!


Otom sam, jak palec — wolny i hardy!
Więc jeszcze tej nocy na śmierć się spiję.
Słuchać hołota! Nim północ wybije,
Położę swą głowę tam, na bruk twardy —

Bez żalu, wyrzutów — jak pies bezdomny!
Wóz naładowany brukiem i błotem
Najedzie z ponurym na mnie gruchotem —
Jak kat prosto na mnie! Ów wóz ogromny
 
Niech zmiażdży tę czaszkę — łeb bez sumienia —
Lub niech przez pół przetnie — porwie wnętrzności.
Drwię z niego, ze śmierci — tak jak z Wieczności,
Z Boga, czy Szatana — i z Odkupienia!



POEMAT O HASZYSZU
(SZTUCZNE RAJE — CZĘŚĆ I)
Poświęcam J. G. F.
Droga przyjaciółko,

Zdrowy rozsądek poucza nas, że sprawy ziemskie ważą niewiele i że istotną realność zawierają jedynie marzenia. Aby strawić szczęście naturalne, tak jak sztuczne, trzeba przedewszystkiem mieć odwagę przełknąć je; paradoksalność zaś życia sprawia, że właśnie na tych, którzy najbardziej — może jedynie — zasługiwaliby na szczęście — szczęśliwość, taka jak ją pojmują śmiertelnicy, działa niby środek wymiotowy. Umysłom małostkowym wyda się dziwnem — może nawet nieobyczajnem, że obraz sztucznych rozkoszy został dedykowany kobiecie — owemu powszechnie uznanemu praźródłu rozkoszy naturalnych. Jednakże oczywistem jest, że, skoro świat materjalny przenika w świat ducha, służąc mu za karmię i współdziałając w wytwarzaniu owego wymykającego się z pod określenia amalgamatu, zwanego naszą indywidualnością — otóż oczywistem jest, że kobieta jest istotą, która rzuca najwięcej cieni, lub najwięcej świateł również w marzenia nasze. Kobieta sugestjonuje nas w sposób nieunikniony, fatalny, żyje ona życiem obcem własnemu swemu życiu; żyje duchowo w urojeniach, które nawiedza i zapładnia[6].
Zresztą jest rzeczą obojętną, czy powód niniejszej dedykacji będzie zrozumiały. Bo wogóle czyż dla zadowolenia autora potrzeba, aby jakakolwiek książka jego została zrozumiana przez kogokolwiek prócz tego czy tej, dla której została napisana? A nawet — by się do dna duszy wypowiedzieć — czy też trzeba koniecznie pisać dla kogoś? Ja osobiście tak mało podobam sobie w świecie żywych, że — wzorem owych kobiet czułych, a bez zajęcia, które podobno wysyłają pocztą swe zwierzenia urojonym, nieistniejącym przyjaciółkom — pisałbym chętnie wyłącznie dla umarłych.
Nie zmarłej jednak poświęcam ten tomik — poświęcam go tej, która, chociaż złożona niemocą, jest zawsze czynna i żywa we mnie, a która w tej chwili zwraca swe spojrzenia ku Niebu, temu miejscu wszelkich przeobrażeń. Bo równie jak z trucizn straszliwych — istota ludzka ma przywilej dobywania nowych i subtelnych rozkoszy nawet z cierpienia, klęsk i zrządzeń losu.
Ujrzysz w tym obrazie wędrowca ponurego i samotnego, unoszonego przez ruchomą falę tłumów — zwracającego jednak serce i myśl ku dalekiej Elektrze, która niegdyś ocierała jego czoło zlane potem i zwilżała jego spieczone gorączką wargi. Zrozumiesz tedy wdzięczność nowego Oresta, nad koszmarami którego nieraz czuwałaś — od którego odpędzałaś dłonią lekką i macierzyńską sny potworne.

K. B.

*      *      *[7]

Sztuczne raje... Czcze złudy dymów złotem tkanych...
Ostre smaki... sny boskie lekkiej, czujnej śmierci...
Rozkoszne zapomnienie kobiet zbyt kochanych
I widm minionej troski, co jeszcze mózg wierci...

Kochanki dawne, którem miał za ideały —
Potwory fałszu, pieszczot, kaprysów i złości —
Łaskawe zioła dają wszystko, co wy dały,
Oszczędzając czarnego jutra Niewierności!

One w krew leją życie sztuczne, lecz upojone,
Sen zmysłów podnieconych, złudę — dar Demona;
Dusza pijana. bezwolna, marzeniami strojna.
W bezmiar daje się nosić — jednak, obudzona,

Bezsilnie patrzeć musi na skon snu pięknego:
Gdy do życia powraca — jak przed marą staje!
Codzienna rzeczywistość fałszem się jej zdaje —
Jakąś nędzną ruiną snu niedośnionego.



I.   ŻĄDZA NIESKOŃCZONOŚCI

Ludzie, którzy umieją obserwować samych siebie i zachowują pamięć swych wrażeń — ci którzy umieli, jak Hoffman, zbudować sobie swój barometr duchowy, musieli spostrzegać niekiedy w obserwatorjum swej myśli osobliwie piękne pory — szczęśliwe dni — rozkoszne minuty. Bywają dni, kiedy człowiek budzi się. czując w sobie genjusz młody i silny. Ledwie rozwarł powieki ze snu, który je kleił — i oto świat zewnętrzny staje przed nim wyposażony w potężną plastykę, zadziwiającą czystość konturów i cudowne bogactwo barw. Świat moralny otwiera mu dalekie widnokręgi, pełne nowej jasności. Człowiek udarowany tą błogą szczęśliwością — niestety rzadką i przemijającą — czuje się jednocześnie bardziej artystą i bardziej blizkim prawdy; aby ująć wszystko w jednym wyrazie — czuje się szlachetniejszym. Jednak najbardziej niezwykłem w tym wyjątkowym stanie umysłu i uczuć — w stanie, który bez przesady można nazwać rajskim, jeśli go porównać z ciężką szarością zwykłej, codziennej egzystencji — jest to, że nie powstaje on dzięki jakiejkolwiek widomej, dającej się ustalić przyczynie... To też muszę go uznać za istotną łaskę, za zwierciadło magiczne, przed które człowiek bywa przywoływany dla oglądania siebie piękniejszym — to jest takim, jakimby być mógł i powinien; za rodzaj pobudzenia anielskiego — przywołania do porządku w formie pochlebczej...

Pozatem... ten stan cudowny nie bywa poprzedzany żadnymi symptomatami, zapowiadającymi jego nadejście. Jest tak niespodziany jak widmo. — Jest to jakby nawiedzenie, raczej nawiedzanie powrotne, z czego, gdybyśmy się głębiej zastanawiali, powinnibyśmy wyciągnąć pewność lepszego istnienia i nadzieję osiągnięcia go przez stałe ćwiczenia naszej woli.

Owa przenikliwość myśli, to zachwycenie zmysłów i umysłu musiały we wszystkich czasach wydawać się człowiekowi najwyższem z dóbr; to też, żądny jedynie rozkoszy niezwłocznej i niepomny, że gwałci tem prawa swego ustroju, we wszystkich strefach świata i we wszystkich czasach szukał on w materjalnej wiedzy — w farmaceutyce — w najbrutalniejszych trunkach, w najsubtelniejszych zapachach środka ucieczki, chociażby na kilka godzin, od pospolitego bytowania śród kału codziennego — pragnąc, jak mówi autor Łazarza: „zdobyć Raj na poczekaniu“. Nawet przerażające ułomności natury ludzkiej zawierają (chociażby w nieskończoności ich ekspansji) dowód tkwiącej w człowieku żądzy nieskończoności—tylko że, niestety, ta żądza w swych dążeniach schodzi często na manowce.
Możnaby użyć w znaczeniu przenośnem utartego wyrażenia: wszystkie drogi prowadzą do Rzymu i zastosować je do świata moralnego; wszystko prowadzi do nagrody lub kary — dwóch form wieczności. Dusza ludzka jest tak pełna namiętności, że ma ich aż na zbycie, że użyję innego pospolitego wyrażenia; lecz ta nieszczęsna dusza, której naturalne znieprawienie jest równie wielkie jak i nagła, niemal paradoksalna zdolność do poświęceń i cnót najwznioślejszych, jest też płodna w paradoksy, pozwalające jej używać na złe nadmiaru tej namiętności. Oślepiony zarozumiałością, człowiek zapomina, że rozpoczyna grę z kimś przebieglejszym od siebie, i że Duch Zła, jeśli mu tylko podać włos jeden, napewno wciągnie za nim głowę. I oto ten pan widomy natury widomej (mówię o człowieku) chce stworzyć Raj sztuką aptekarską — napojami wyskokowymi!... Otóż w tem znieprawieniu poczucia nieskończoności tkwi zdaniem mojem istota występności wszelkich owych nadużyć...

Pomiędzy ingredjencjami, najbardziej nadającemi się do wywoływania tego, co nazywam Sztucznym Ideałem (pomijając trunki, popychające szybko do szału cielesnego i niweczące siłę duchową, oraz zapachy, których nadmierne użycie, czyniąc wyobraźnię ludzką bardziej subtelną, wyczerpuje
stopniowo siły fizyczne), otóż dwiema najsilniej działającemi substancjami — przytem najdogodniejszemi w użyciu i najdostępniejszemi — są haszysz i opjum. Analiza tajemniczych skutków i chorobliwych rozkoszy, dostarczanych przez te substancje; kara, będąca nieuniknionem następstwem dłuższego ich użycia — wreszcie sama niemoralność, tkwiąca w tej pogoni za fałszywym ideałem, będą stanowiły temat niniejszego studjum.



II.   CO TO JEST HASZYSZ?

Herodot opowiada, że Scytowie usypywali stos ziarn konopnych, na które rzucali rozpalone w ogniu kamienie. W ten sposób stwarzali sobie jakby kąpiel z oparów, wonniejszą dla nich od wszelkich łaźni greckich — kąpiel, która sprawiała im rozkosze tak żywe, że wywoływała ostre, radosne okrzyki.
W istocie haszysz dostał się do nas ze Wschodu. — Podniecające działanie konopi było dobrze znane w starożytnym Egipcie, i użycie ich pod różnemi nazwami było wielce rozpowszechnione w Indjach, Algierze i Arabji szczęśliwej.
W czasie zbioru konopi i u nas dają się niekiedy spostrzegać dziwne objawy wśród pracujących — zarówno mężczyzn jak i kobiet. Ma się wrażenie, że z tych roślin idzie jakiś opar odurzający, który zrazu obejmuje nogi i nieznacznie, podstępnie sięga mózgu. W głowie żniwiarza zaczynają kołować jakieś wiry, to znów marzenia. Członki leniwieją i odmawiają posłuszeństwa.—Zresztą, będąc dzieckiem, doznawałem podobnych wrażeń, przewracając się na stosach ściętej lucerny.
Jednakże z naszych konopi nie można produkować haszyszu, a przynajmniej, o ile wykazały dotychczasowe próby, nie są one w stanie dać substancji równie silnie działającej. Haszysz, czyli konopie indyjskie — cannabis indica — są rośliną zupełnie podobną do naszych konopi, z tą tylko różnicą, że nie dosięgają tej wysokości...
Haszysz (albo trawa — t. j. trawa traw — jak gdyby Arabowie w jednym wyrazie trawa chcieli streścić źródło wszelkich niematerjalnych rozkoszy) nosi rozliczne nazwy, zależnie od swego składu, a raczej sposobu przyrządzania go w różnych krajach... i posiada największą energję działania w epoce kwitnienia...
Wyciąg tłusty haszyszu, tak jak go przyrządzają Arabowie, jest otrzymywany za pomocą gotowania wierzchołków świeżo ściętej rośliny w maśle z odrobiną wody... W tej formie używają go w postaci niewielkich gałek wagi od dwóch do czterech gramów, lecz z powodu przykrego zapachu, który wzmaga się z czasem, Arabowie podają tłusty wyciąg w formie konfitury.
Najbardziej używana z tych konfitur, dawamesk, jest mieszaniną owego tłustego wyciągu z cukrem i różnemi ciałami aromatycznemi, jak wanilja, cynamon, pistacja, migdały, piżmo... W tej nowej postaci haszysz nie ma w sobie nic nieprzyjemnego, i można go przyjmować w dozie piętnastu, dwudziestu, trzydziestu gramów, czy to w opłatku, czy w filiżance kawy.



III.   TEATR SERAFICZNY.

Co się odczuwa? Co się widzi? Rzeczy cudne, nieprawdaż? Widowiska nadzwyczajne? Czy to bardzo piękne? Bardzo straszne? Bardzo niebezpieczne?
— Oto szereg pytań, zadawanych zazwyczaj z bojaźliwą ciekawością wtajemniczonym przez nieświadomych.
Muszę na wstępie zaznaczyć zasadniczą różnicę, jaka zachodzi między działaniem haszyszu i zjawiskiem snu. W śnie, tej podróży awanturniczej, przedsiębranej co wieczór, jest stanowczo coś cudownego — jest to cud, którego stałe powtarzanie się spowszedniło jego tajemniczość. Sny ludzkie bywają dwojakie. — Jedne, pełne szczegółów życia codziennego, jego kłopotów, pragnień, ułomności, łączą się w sposób mniej lub więcej dziwaczny ze zdarzeniami i przedmiotami widzianymi w dzień... To sen naturalny, uosobiający samego człowieka. Ale inny rodzaj snu—sen niedorzeczny, bez związku i powinowactwa.z charakterem, życiem i namiętnościami śpiącego — sen, który bym nazwał hjeroglificznym — przedstawia oczywiście stronę nadprzyrodzoną życia i taki sen, właśnie dlatego, że niedorzeczny, był uważany przez starożytnych za boski.
W upojeniu haszyszem nie ma niczego podobnego. Tu nie wyjdziemy po za granice snu naturalnego. Co prawda, upojenie przez cały czas swego trwania będzie jeno olbrzymiem marzeniem, dzięki intensywności barw i bystrości percepcji — zachowa ono jednak zawsze zasadniczy, swoisty ton podlegającego mu subjekta. Człowiek chciał marzyć, marzenie opanuje człowieka; ale to marzenie będzie dziecięcem swego ojca. Leniwy umysł uczynił wysiłek, by sztucznie wprowadzić nadprzyrodzoność do swego życia i myśli; ale koniec końców, mimo przygodną moc odbieranych wrażeń, pozostał on tym samym człowiekiem, chociaż wzmożonym — tą samą liczbą podniesioną do wysokiej potęgi. Popadł pod moc, ale, na swe nieszczęście, tylko pod moc własną — to jest pod moc cechy, która już przedtem była w nim dominującą; pragnął stać się aniołem, a stał się zwierzęciem — zwierzęciem chwilowo bardzo potężnem, jeżeli można nazwać potęgą nadmierną wrażliwość, bez zdolności panowania nad nią — miarkowania, lub zużytkowywania jej...
W stosunku do zwykłych myśli i wrażeń ludzkich haszysz jest zwierciadłem — powiększającem, ale nie więcej jak zwierciadłem.
Oto przed nami preparat: trochę zielonawej konfitury o szczególnym zapachu — wielkości orzecha... Aby powiększyć jej moc działania, rozpuściliśmy ją w filiżance czarnej kawy. Mieliśmy przezorność nie obciążać żołądka, odsuwając na późniejszą godzinę — na jaką 10-ą — treściwszy posiłek wieczorny, aby pozostawić truciźnie całą swobodę działania...
Wiemy, że haszysz powoduje nietylko przerost indywidualności, ale również wzmożenie efektu oddziaływających na nas wpływów — to też wybraliśmy dzień, kiedy nie mamy do spełnienia żadnego terminowego, ściśle ustalonego zobowiązania, nie doznajemy żadnych przykrości rodzinnych — żadnych trosk miłosnych. Trzeba o tem bacznie pamiętać.
Podobne zmartwienie, niepokój, czy myśl o obowiązku, wymagającym skupienia naszej woli i uwagi o oznaczonej godzinie, odzywałyby się po przez nasze upojenie jak odgłos dzwonu, zatruwając przyjemność. Niepokój zamieniłby się w udręczenie — zmartwienie w torturę. Przy zachowaniu tych zasadniczych ostrożności, jeżeli przytem pogoda jest piękna, jeżeli znajdujemy się w pomyślnem otoczeniu — śród malowniczego pejzażu lub w mieszkaniu estetycznie urządzonem — wreszcie jeżeli jeszcze możemy liczyć na trochę muzyki — wówczas wszystko składa się pomyślnie.
W upojeniu haszyszowem dają się zwykle zauważyć trzy dość łatwe do odróżnienia fazy...
Większość nowicjuszów uskarża się w pierwszej chwili na powolność działania; oczekują go oni z dziecinną niecierpliwością, a gdy nie nadchodzi dość szybko, okazują ironiczny sceptycyzm powątpiewania, nie podejrzewając, że owo działanie już jest i rośnie powoli. jak zbierająca burza. Zrazu opanowywa nas jeno pewna wesołość — zabawna, nieprzezwyciężona. Te przystępy nieumotywowanej wesołości, której się niemal wstydzimy, powtarzają się często, przerywając stan oszołomienia, w czasie którego staramy się napróżno zebrać myśli. Najzwyklejsze wyrazy, najpospolitsze idee, przybierają postać dziwaczną i nową; dziwi nas nawet, żeśmy je dotychczas za tak zwykłe uważali. Podobieństwa i powinowactwa nieoczekiwane, nierzadko nieprzystojne, nieskończona gra słów, komiczne zestawienia tryskają bez ustanku z mózgu. Demon opanował nas, i daremnie byłoby opierać się tej wesołości, dojmującej jak łaskotanie. Od czasu do czasu śmiejemy się z samych siebie, ze swej niedorzeczności i szaleństwa — i towarzysze nasi, jeżeli ich mamy, również śmieją się z naszego stanu i z własnego; Że jednak nie ma w tem złośliwości, nie czujemy oto urazy...
Ta pustota i te wybuchy śmiechu wydają się istotnie szaleństwem, lub conajmniej błazeństwami manjaka każdemu, kto nie jest w tym samym co my stanie. Tak samo statek i rozsądek — ład w myśleniu ostrożnego widza, który powstrzymał się od upojenia, rozwesela nas i bawi, jako szczególny rodzaj szaleństwa. Role zostały odwrócone.
Byłem świadkiem podobnej sceny, którą posunięto może zbyt daleko.
Pewien wybitny muzyk, któremu nieznane były właściwości haszyszu — który może o nim nigdy nie słyszał — trafił do towarzystwa osób, z których większość już była przyjęła dawkę tej substancji. Usiłują one objaśnić mu cudowne jej działanie. Słuchając ich bajecznych opowieści, uśmiecha się on mile i uprzejmie jak człowiek, który zna się na żartach. Nieporozumienie to zostaje w lot odczute przez umysły, których bystrość zaostrzył haszysz, to też ze wszystkich stron wybucha śmiech, który nieprzyjemnie dotyka przybysza. Wybuchy wesołości, gra słów, twarze podniecone — cała owa niezdrowa atmosfera wprowadza go w stan podrażnienia i popycha do zbyt może pośpiesznej uwagi, że ta szarża artystyczna nie jest w najlepszym rodzaju i musi być nużąca dla samych jej inicjatorów. Komizm sytuacji rozświeca całe towarzystwo jak błyskawica. Wesołość potęguje się. „Ta szarża — nastaje, podniecając się gość — może podobać się panom, ale nie mnie“. — „Wystarcza. że podoba się nam“.—replikuje egoistycznie jeden z chorych.— Nie będąc w stanie zdać sobie sprawy, czy ma do czynienia z obłąkanymi, czy też z ludźmi udającymi warjatów, nasz przybysz dochodzi do wniosku, że najrozsądniej będzie wycofać się — lecz ktoś zamyka drzwi i chowa klucz.
Inny, klękając przed nim, prosi o przebaczenie w imieniu całego towarzystwa — i oświadcza mu bezczelnie, ale ze łzami w oczach, że mimo niższość jego umysłową, wywołującą jedynie nieco litości, wszyscy obecni usposobieni są dlań najprzyjaźniej. Zupełnie oszołomiony gość pozostaje, a nawet, ulegając natarczywym prośbom, decyduje się zagrać. Jednak dźwięki skrzypiec, szerząc się po mieszkaniu jak nowa zaraza, chwytają (wyrażenie bynajmniej nie przesadne) to jednego, to drugiego z chorych. Rozlegają się westchnienia chrapliwe i głębokie — nagłe wybuchy łkania — strumienie cichych łez. Muzyk, przerażony, przestaje grać i, podchodząc do tego, czyja błogość sprawia najwięcej hałasu, dopytuje się, czy bardzo cierpi, i co może uczynić, aby mu przynieść ulgę. Jeden z obecnych, człowiek praktyczny, doradza limonadę i kwasy, ale chory z ekstazą w oczach patrzy na obu z niewypowiedzianem politowaniem. — Chcieć leczyć człowieka chorego na nadmiar życia — chorego na nadmiar radości!...
Jak widać z powyższej opowieści, śród wrażeń wywoływanych przez haszysz dobroduszność i życzliwość zajmują dużo miejsca — życzliwość miękka, leniwa. niema, mająca swe źródło w niemocy nerwów. Jako potwierdzenie tego spostrzeżenia pewna osoba opowiadała mi przygodę, jaka ją spotkała w tem stadjum upojenia... Nie przypominam sobie, czy było to przy pierwszej, czy przy drugiej próbie osoby, o której mowa. Czy przyjął on dozę nieco za silną, czy też haszysz (jak się to często zdarza) bez żadnej widocznej przyczyny zewnętrznej wywarł w tym dniu silniejszy skutek — dość, że, jak opowiadał, poprzez szczytną rozkosz poczucia pełni życia i potęgi swej genjalności, naraz uczuł on obawę. Olśniony zrazu pięknością swych wrażeń — nagle poczuł trwogę. Zaczął zadawać sobie pytanie, co stanie się z jego inteligencją i jego organami, jeżeli ten stan, który mu się zdawał naturalnym, będzie się ciągle wzmagał — jeżeli nerwy jego będą się ciągle coraz bardziej wysubtelniały?... „Byłem — mówił on — jak koń, który ponosi i biegnie ku przepaści — chcąc się zatrzymać i nie mogąc. W istocie był to straszliwy cwał, i myśl moja, jako niewolnica okoliczności, środowiska, wypadku — wszystkiego tego, co w sobie mieści wyraz los — weszła na tory wręcz rapsodyczne. Już zapóźno — powtarzałem sobie bez ustanku z rozpaczą. — Gdy ustało to uczucie, które zdawało mi się, że ciągnie się nieskończenie długo, w istocie zaś mogło trwać nie dłużej jak kilka minut — spadło na mnie nowe nieszczęście. Opanował mię nowy niepokój — błahy i dziecinny. Naraz przypomniałem sobie, że jestem zaproszony na obiad — na wieczór w towarzystwie ludzi poważnych. Przedstawiałem sobie owo liczne zebranie, dostojne i oględne, gdzie każdy panuje nad sobą — i śród tego grona, w świetle licznych lamp, siebie, zmuszonego ukrywać starannie swój stan...
„Mimo ogarniającą mię słabość, postanowiłem zdobyć się na akt energji i zasięgnąć porady aptekarza, sam bowiem nie znałem właściwego antidotum — chciałem zaś iść na owe zebranie z umysłem swobodnym i jasnym. Jednak na progu apteki uderzyła mię i zatrzymała na chwilę nowa okoliczność. Mianowicie ze zdziwieniem zobaczyłem swą twarz w lustrze wystawy sklepowej — twarz bladą z zapadłemi wargami, z oczami powiększonemi! „Zaniepokoję — pomyślałem sobie — tego zacnego człowieka, i to dla takiej błahostki". Dodaj pan do tego uczucie śmieszności, której pragnąłem uniknąć — obawę, że zastanę ludzi w sklepie. Ale nad wszystkiemi innemi uczuciami brała górę życzliwość dla tego nieznajomego aptekarza. Wystawiałem sobie, że ten człowiek jest równie wrażliwy jak ja w tym nieszczęsnym stanie i ponieważ zaś zdawało mi się rownież, że jego słuch i jego dusza muszą tak jak moje wzdrygać się na wszelki hałas, postanowiłem wejść do środka na palcach. Winienem — mówiłem sobie — zachować możliwie najwięcej delikatności wobec człowieka, w którym poruszę współczucie. Postanowiłem przeto miarkować zarówno swój głos jak i kroki. Znasz pan ten głos starych spożywców opjum? Wynik był wręcz przeciwny temu, co chciałem osiągnąć. Pragnąc uspokoić aptekarza, nastraszyłem go. — Nie znał tej choroby, nigdy o niej nie słyszał... Jednakże przyglądał mi się z zaciekawieniem, pomieszanem z nieufnością. — Czyżby mię brał za warjata, złoczyńcę, czy żebraka? Być może było to tylko przywidzenie — ale wszystkie te myśli niedorzeczne przesuwały mi się przez głowę. Musiałem tłumaczyć mu długo (co za męka!), co to jest wyciąg konopny, do czego on służy, zapewniając bez ustanku, że nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa, że przedewszystkiem on nie ma powodu się niepokoić, i że proszę jedynie o środek uśmierzający, o antidotum — podkreślając ciągle istotną przykrość, jaką mi sprawia, że go niepokoję. Koniec końców — niech pan zechce zrozumieć moje upokorzenie — poprosił mię poprostu, abym opuścił jego sklep. Taki był wynik mego altruizmu i przesadnego współczucia”...
Powróćmy jednak do normalnego przebiegu upojenia. Po owej pierwszej fazie dziecinnej wesołości, następuje jak gdyby chvilowe uspokojenie. Jednak wkrótce uczucie pewnej świeżości w kończynach (które u pewnych osobników może nawet przejść w bardzo silny chłód) i wielkie osłabienie wszystkich członków, zapowiadają zbliżanie się nowych zdarzeń i ma się ręce jak „z waty”, zaś w głowie i w całej istocie czuje się osłupiałość i kłopotliwe zdumienie. Oczy rozszerzają się; pociąga je we wszystkich kierunkach nieubłagana ekstaza. Twarz pokrywa się bladością. Wargi zwężają się, wciskają się do wnętrza jamy ustnej, wraz z owem wciąganiem powietrza, tak charakterystycznem dla człowieka ogarniętego ambicją wielkich zamierzeń, opanowanego przez rozległe myśli — albo też nabierającego powietrza przed wzięciem rozpędu. Gardło, że tak powiem, zamyka się. Podniebienie wysycha wskutek pragnienia, i byłoby niesłychanie przyjemnie móc je ukoić, gdyby rozkosze lenistwa nie były milsze i nie sprzeciwstawiały się najmniejszemu poruszeniu ciała. Westchnienia chrapliwe i głębokie wyrywają się z piersi, jak gdyby dawniejsze nasze ciało nie było w stanie podołać pożądaniom i działalności nowej duszy. Od czasu do czasu porusza nami wstrząs mimowolny, jak owe drgania, które pod koniec pracowitego dnia lub nocy burzliwej poprzedzają zaśnięcie...
Zanim pójdziemy dalej, chcę z powodu owego uczucia chłodu, o którem wyżej mówiłem, przytoczyć jeszcze jedną opowieść, która posłuży do wykazania, jak dalece wrażenia czysto fizyczne mogą ulegać przeobrażeniom, zależnie od właściwości medjum. Tym razem mówi literat, i w niektórych ustępach jego opowiadania zdaje się przebijać literacki temperament.
„Przyjąłem — mówi on — umiarkowaną dawkę tłustego ekstraktu i wszystko szło pomyślnie. Kryzys chorobliwej wesołości trwał niedługo i znajdowałem się w stanie niemocy i zadziwienia, który był prawie szczęśliwością. Obiecywałem więc sobie wieczór spokojny i wolny od trosk. Na nieszczęście traf zmusił mię do towarzyszenia komuś na przedstawienie teatralne. Przyjąłem los swój mężnie, postanowiwszy ukryć swe niezmierne pragnienie lenistwa i bezruchu. Nie znalazłszy w swej dzielnicy wolnego powozu, musiałem zdecydować się na przebycie znacznej przestrzeni pieszo, poprzez niezgodne hałasy pojazdów, bezmyślne rozmowy przechodniów — poprzez cały ocean pospolitości. Lekka świeżość objawiała się już w końcach palców — niebawem przeszła ona w dojmujący chłód, jak gdyby ręce moje były zanurzone w konwi z lodowatą wodą. Nie było to jednak cierpienie; ostre to niemal wrażenie odczuwałem raczej jak rozkosz. Jednakże zdawało mi się, że ów chłód obejmował mię coraz bardziej w trakcie tej nieskończenie długiej drogi. Dwa czy trzy razy zapytywałem osobę. której towarzyszyłem, czy istotnie jest zimno — i za każdym razem otrzymywałem odpowiedź, że, przeciwnie, jest więcej niż ciepło. Zainstalowawszy się wreszcie w sali, zamknięty w przeznaczonem mi pudle, mając trzy czy cztery godziny spokoju przed sobą, uważałem, żem dotarł do ziemi obiecanej. Uczucie, z którem w ciągu długiej drogi walczyłem z całą biedną energją, na jaką umiałem się zdobyć, rozwielmożniło się teraz, to też oddałem się dobrowolnie memu niememu zapamiętaniu. Chłód zwiększał się ciągle, a przecież widziałem koło siebie ludzi lekko ubranych, a nawet ocierających pot z czoła, jak gdyby z powodu doznawanego gorąca. I opanowała mię myśl radosna, że jestem człowiekiem uprzywilejowanym, któremu wyłącznie danem było czuć chłód latem w przepełnionej sali. Ten chłód wzmagał się, stając się niepokojącym; nadewszystko jednak opanowała mię ciekawość — do jakiego też stopnia może się wzmódz ów chłód. Wkońcu doszedł on do takiego punktu, stał się tak zupełny, tak ogólny, że wszystkie me uczucia zamarzły, i, że tak powiem, stałem się kawałkiem myślącego lodu; patrzyłem na siebie, jak na statuę wykutą w bryle lodu — i ta szalona halucynacja czyniła mię dumnym, sprawiała mi zadowolenie moralne, którego niepodobna wyrazić. Powiększało zaś mą obrzydliwą uciechę przeświadczenie, że otaczający mię ludzie nie domyślają się mojego stanu — mej nad nimi wyższości. A wreszcie, co za szczęście myśleć, że osoba, w której towarzystwie się znajdowałem, ani na chwilę nie podejrzewa, jak dziwaczne wrażenia mną opanowały. Nagrodą dokonywanego wysiłku była duma z jego wyniku, ponieważ wyjątkowy mój stan rozkoszny pozostawał tajemnicą dla wszystkich.
„Po za tem, zaledwie wszedłem do loży, wzrok mój został uderzony wrażeniem ciemności, pozostającem zdaje się w pewnym związku z uczuciem chłodu. Możliwe jest, że te dwa wrażenia wzajemnie powiększały swoje napięcie. Wiadomo panu, że haszysz sprowadza zawsze wrażenie wspaniałych fantasmagorji świetlnych — całych kaskad płynnego złota[8]; korzysta on w tym celu z każdego światła — i z tego które lśni szeroką taflą, i z tego które drży migotliwie, czepiając się ostrz i kantów otaczających nas przedmiotów — z tego które płynie od kandelabrów sal, i od świec majowego nabożeństwa, i od czerwonych, słonecznych lawin zachodów. Zdaje się, że nędzny żyrandol teatralnej sali dostarczał za mało światła memu nienasyconemu pragnieniu jasności; zdawało mi się, jakem już powiedział, że wszedłem w świat ciemności—które zresztą zgęszczały się coraz bardziej, podczas gdym marzył o nocach polarnych, i o wiecznej zimie. Co do sceny (była to scena poświęcona sztuce lekkiej), jedynie ona świeciła — nieskończenie mała, odsunięta daleko — bardzo daleko, jakby w końcu olbrzymiego stereoskopu. Nie mogę powiedzieć, abym słuchał aktorów — wie pan, że to niemożliwe; od czasu do czasu myśl moja chwytała w przelocie jakiś ułamek zdania i, niby zręczna tanecznica, posługiwała się nim jak trampoliną, by przerzucić się w bardzo dalekie marzenia. Możnaby przypuszczać, że sztuka dramatyczna w ten sposób słuchana, traci związek logiczny. Bynajmniej — odkrywałem treść bardzo subtelną w dramacie, jaki tworzyło me roztargnienie. Nic mię nie raziło — i byłem podobny do owego poety, który, patrząc po raz pierwszy na Esterę, uważał za zupełnie naturalne, że Aman czyni królowej oświadczenie miłosne. Była to, jak się łatwo domyśleć, chwila, gdy ten pada do nóg Estery, by wyprosić u niej przebaczenie za swe zbrodnie. Gdyby się słuchało wedle tej metody wszystkich dramatów, zyskałyby one wiele na piękności — nie wyłączając dramatów Racine’a.
„Aktorzy wydawali mi się niezmiernie mali, obwiedzeni ścisłym, ostro wyprowadzonym konturem, jak meissonierowskie figury. Widziałem dokładnie nietylko najdrobniejsze szczegóły ich stroju, jak deseń tkanin, szwy, guziki i t. d., ale nawet linję oddzielającą fałszywe czoło od prawdziwego, bielidło, niebieskie i czerwone szminki — wszystkie tajemnice ugrymowania. I ci lilipuci byli oblani jasnością zimną i magiczną w rodzaju tej, jaką bardzo przezroczysta szyba nadaje olejnemu obrazowi. — Gdym się wydostał wreszcie z owej piwnicy zamrożonych ciemności, gdy powoli rozproszyły się fantasmagorje wewnętrzne i powróciłem do rzeczywistości, czułem zmęczenie tak wielkie, jakiego mi nie sprawiła nigdy najuciążliwsza praca”.
Istotnie, w tem stadjum upojenia zjawia się nowe wysubtelnienie — wzmożone zaostrzenie wszystkich zmysłów. Powonienie, wzrok, słuch, dotyk biorą w równej mierze udział w tem udoskonaleniu. Wzrok sięga w nieskończoność. Ucho odróżnia nieuchwytne prawie dźwięki pośród największej wrzawy. Wtedy też rozpoczynają się halucynacje. Przedmioty zewnętrzne powoli, kolejno nabierają szczególnych pozorów, tracą zwykłe swe kształty, a raczej przeinaczają je. Potem zjawiają się dwuznaczności — przyjmowanie jednego za drugie, transpozycje idei. Dźwięki oblekają się w barwy, z barw zaś płynie muzyka. — Powiedzą mi może, że jest to zupełnie naturalne, ponieważ każdy umysł poetyczny w stanie normalnym tworzy częstokroć te analogje[9]. Uprzedzałem już czytelnika, że w upojeniu haszyszem nie ma w istocie nic nadprzyrodzonego — jednak w tym stanie owe analogje nabierają niezwykłej żywości; przenikają one, opanowują, przytłaczają umysł w sposób despotyczny. Nuty muzyczne stają się liczbami—i, jeżeli umysł nasz posiada pewne zdolności matematyczne, słuchane przez nas melodja, barmonja, zachowując cechy rozkoszy zmysłowej, przeradzają się w rozległe działanie arytmetyczne, gdzie z liczb płodzą się liczby, my zaś śledzimy fazy i generacje tego płodzenia z niesłychaną łatwością percepcji, pozwalającą nam bez trudu podążać za biegłością wykonawcy.
Zdarza się niekiedy, że osobowość zanika, i objektywizm, właściwy poetom panteistycznym, rozrasta się w nas tak wszechwładnie, że zapatrzenie się w przedmioty zewnętrzne doprowadza do zapomnienia o własnem istnieniu — i że stopniowo zlewamy się z niemi[10]. Oko nasze zatrzymuje się na drzewie, harmonijnie gnącem się od wiatru: po kilku chwilach to co w mózgu poety byłoby jedynie naturalnem porównaniem — metaforą, staje się w naszym mózgu rzeczywistością. Najprzód przenosimy na drzewo nasze namiętności, nasze pragnienia, czy smutki; jego pojękiwania i kołysania stają się naszemi — i oto stajemy się drzewem. Tak samo ptak, unoszący się w głębi lazuru uosabia zrazu nieśmiertelne pragnienie wznoszenia się ponad sprawy ziemskie — lecz oto już jesteśmy samym ptakiem. — Przypuśćmy, że siedzimy, paląc. Uwaga nasza zatrzyma się nieco dłużej na niebieskawym dymie, unoszącym się z fajki. Myśl o ulatnianiu się powolnem, wiecznem owładnie naszym umysłem — i niebawem przeniesiemy tę ideę na własne myśli, na naszą substancję myślową. Dzięki szczególnemu rozdwojeniu się — przez rodzaj transpozycji czy qui pro quo myślowe poczujemy, że się ulatniamy i przypiszemy fajce (w której poczuliśmy się skurczeni i zmięci jak tytuń) osobliwą zdolność spalania nas… Dobrze nam z tem — i jedno tylko pytanie zaprząta nas i niepokoi: jak się wydobędziemy z fajki?…
Na szczęście, to nieskończenie długie urojenie trwało w istocie zaledwie minutę — bo właśnie w tym czasie zdobyta kosztem niezmiernego wysiłku chwila panowania nad sobą pozwoliła nam ześrodkować uwagę na zegarze. — Jednakże unosi nas już inny prąd myśli: będzie on kręcił nami jeszcze przez minutę w swym żywym wirze — i ta druga minuta będzie nową wiecznością. Bowiem wymiary czasu i trwania popadły w zupełny nieład, dzięki mnogości i napięciu wrażeń i idei. Zdawałoby się, że przeżywamy w ciągu godziny kilka żywotów ludzkich. — Czyż nie jesteśmy wówczas podobni do fantastycznego romansu — żywego nie zaś pisanego?
Jeżeli mówię o halucynacjach, nie należy brać tego wyrazu w ścisłem tego słowa znaczeniu. bardzo ważny odcień odróżnia właściwą halucynację, jak ją mają sposobność obserwować lekarze, od halucynacji — raczej nieporozumienia zmysłów, jakie daje się spostrzegać w stanie duchowym, wywołanym przez haszysz. W pierwszym wypadku halucynacja jest nagła, zupełna — fatalna; co więcej nie znajduje ona objaśnienia ani usprawiedliwienia w świecie otaczających zjawisk. Chory widzi kształty, słyszy dźwięki tam, gdzie ich nie ma. Zaś w drugim wypadku halucynacja jest postępowa, niemal dobrowolna, i staje się zupełną — dojrzewa jedynie dzięki działaniu wyobraźni. Nakoniec ma ona swój powód. Dźwięk będzie mówił, będzie wypowiadał rzeczy na swój sposób — jednakże dźwięk był. Oko upojone haszyszem będzie widziało kształty dziwaczne, ale zanim się stały dziwacznymi, czy potwornymi, te kształty istniały jako zwykłe i naturalne. To, że halucynacja, zrodzona w upojeniu, posiada napięcie i żywość niezwykle wymowne, bynajmniej nie obala zasadniczej jej odrębności: ma ona korzenie w otaczającem nas środowisku — w czasie teraźniejszym — gdy właściwa, patalogiczna halucynacja ich nie ma.
Aby dać lepsze pojęcie o tem wrzeniu wyobraźni, o tem dojrzewaniu marzenia, o tem poetycznem rozradzaniu się, na które zdany jest mózg zatruty haszyszem, przytoczę jeszcze jedną opowieść. — Tym razem mówi nie młody człowiek, oddany bezczynności, ani też literat, lecz kobieta — dojrzała, ciekawa wszystkiego, obdarzona umysłem łatwo podniecającym się — kobieta, która, ustąpiwszy chęci zapoznania się z trucizną, w następujący sposób opisuje w liście do innej damy istotę doznanych wizji. Cytuję dosłownie:
„Jakkolwiek dziwne i niezwykłe są wrażenia, jakich doznałam w czasie dwunastogodzinnego (dwunasto — czy dwudziestogodzinnego — doprawdy nie wiem) szaleństwa — nie powtórzę go więcej. Podniecenie duchowe jest za żywe, zmęczenie następujące po niem zbyt wielkie; wreszcie, mówiąc prawdę, sądzę, że w tej zabawie jest coś występnego. — Bądź co bądź, ustąpiłam ciekawości; zresztą było to szaleństwo zbiorowe u starych przyjaciół, wśród których zdawało mi się, że mogę pozwolić sobie na pewne ustępstwo ze swej godności. — Przedewszystkiem muszę zaznaczyć, że ten przeklęty haszysz jest substancją nader zdradziecką; chwilami zdaje się nam, żeśmy się już uwolnili od upojenia, jednak wkrótce okazuje się, żeśmy się jeno dali oszukać temu cichemu kłamcy. Mianowicie pojawiają się chwile spokoju, po których jednak następują powroty. I tak około dziesiątej wieczorem poczułam się chwilowo w pozornie normalnym stanie; zdawało mi się, że uwolniłam się od tego nadmiaru życia, który sprawił mi istotnie wiele rozkoszy, lecz nie był wolny od niepokoju i obaw. Zabrałam się z przyjemnością do kolacji, jakby znużona długą podróżą; dotychczas bowiem przez ostrożność powstrzymywałam się od jadła. Jednak, zanim wstałam od stołu, mój szał pochwycił mię znów, jak kot mysz, i trucizna zaczęła na nowo igrać z mym biednym mózgiem. Pomimo, że mieszkałam niedaleko od pałacu naszych przyjaciół i że miałam do rozporządzenia powóz, poczułam taką potrzebę pogrążenia się w marzeniu i oddania się temu nieprzepartemu szaleństwu, że z radością przyjęłam zaproszenie przenocowania na miejscu. Zna pani ten pałac; wie pani, że urządzono, odnowiono go — wprowadzono nowoczesny komfort do części zamieszkałej przez właścicieli, lecz że nie tknięto drugiej, zwykle niezamieszkałej części — pozostawiając nienaruszoną dawną stylową jej dekorację. Stanęło na tem, że zaimprowizowano mi sypialnię w tej właśnie starej części pałacu i obrano do tego najmniejszy pokój — rodzaj buduaru, nieco wyblakłego i postarzałego, nie mniej jednak ślicznego. Postaram się chociażby w ogólnych zarysach opisać go, aby mogła pani zrozumieć niezwykłą wizję, jakiej stałam się ofiarą — wizji, która trwała noc całą, przyczem jednak nie zdawałam sobie wcale sprawy z biegu czasu.
„Ów buduar jest bardzo mały, bardzo wązki. Ponad gzemsem sufit jest kulisto sklepiony; ściany są wyłożone wązkiemi a długiemi zwierciadłami, zaś przestrzeń między niemi zajmują panneaux, utworzone przez namalowane na ścianach pejzaże nie ujęte w dekoracyjne ramy. Na wysokości gzemsu na ścianach widnieją rozliczne figury alegoryczne — jedne w pozach spokojnych, inne biegnące. lub unoszące się w powietrzu. Ponad niemi barwne ptaki i kwiaty. Poza figurami i zgodnie z łukiem sklepienia biegnie okratowanie aItanowe, namalowane z łudzącem naśladowaniem natury. Ten sufit jest wyzłocony tak, że wolne przestrzenie między figurami i żerdziami okratowania są pokryte złotem, dzięki czemu ku środkowi sklepienia złote tło jest poprzedzielane jedynie siatką pozornych prętów. Jak pani łatwo to sobie wystawić może, przypomina to nader wykwintną, nader piękną klatkę, przeznaczoną dla bardzo wielkiego ptaka. Muszę dodać, że noc była prześliczna, przeczysta; księżyc świecił tak jasno, że nawet po zgaszeniu świecy cała dekoracja buduaru została widoczną — i to oświetlona nie okiem mej duszy, jakby to pani mogła sądzić, lecz w tę piękną noc istotnie oświetlona promieniami, które czepiały się tego haftu ze złota, zwierciadeł i gamy kolorów.

„Na razie zdziwiły mię niezmiernie szerokie przestrzenie, ścielące się wkoło na wszystkie strony; były tam jasne rzeki i widoki odzwierciadlające się w cichych wodach[11]. Domyśla się pani, że
był to efekt pejzaży, zdobiących ściany, a odbijających się w zwierciadłach. Podnosząc oczy, spostrzegłam zachodzące słońce, podobne do zastygającego roztopionego metalu. Było to złoto sufitu; jednak owe altanowe żerdzie, czy pręty wywoływały wrażenie, że znajduję się wewnątrz klatki, lub domu, otwartego na wszystkie strony w przestrzeń, i że oddzielają mię od wszystkich tych cudów jedynie kraty wspaniałego mego więzienia. Zrazu śmiałam się ze swego złudzenia; lecz im więcej wpatrywałam się, tem bardziej potężniał urok — nabierał życia, przejrzystości i despotycznej realności. Od tej chwili poczucie, że jestem zamknięta, zaczęło panować nad moim umysłem, nie szkodząc jednak zbytnio różnorodnej rozkoszy, sprawianej przez roztaczające się dokoła i nademną widoki. Zdawało mi się, jakobym była zamknięta na długo — może na tysiące lat — w tej wspaniałej klatce — śród tych bajkowych pejzaży — śród tych cudownych horyzontów. Marzyła mi się Królewna śpiąca — pokuta. której należało dokonać — przyszłe wybawienie. — Ponad głową moją unosiły się barwne podzwrotnikowe ptaki, a że jednocześnie do uszu dolatywało zdaleka pobrzękiwanie dzwonków, uwieszonych u szyi koni, biegnących po wielkiej drodze, więc dwa zmysły zlewały wrażenia w jeden obraz: zaczęłam przypisywać ptakom ten tajemniczy śpiew mosiądzu, i zdało mi się, że
śpiewają one metalicznemi gardłami. — Widocznem było, że rozmawiały one o mnie, że głosiły światu o mojem uwięzieniu. Wykrzywiające się małpy, drwiące satyry zdawały się naigrawać z leżącej, skazanej na bezruch, uwięzionej kobiety. Jednak wszystkie bóstwa mitologiczne patrzyły na mnie z czarującym uśmiechem, jakby zalecając poddanie się i cierpliwe znoszenie oczarowania — wszystkie źrenice osuwały się ku końcom powiek, jakby chcąc zespolić się z moim wzrokiem. Doszłam przeto do wniosku, że jeżeli stare winy moje — jeżeli jakie grzechy, nieznane mnie samej, spowodowały tę czasową karę, to jednak ostatecznie mogę liczyć na najwyższą dobroć…

„Ten stan trwał długo — bardzo długo… Czy trwał aż do rana? Nie wiem. Ujrzałam nagle słońce poranne, zalewające pokój; odczuwałam żywe zdziwienie i mimo cały wysiłek pamięci nie umiałam zdać sobie sprawy, czy spałam, czy też przetrwałam cierpliwie rozkoszną noc bezsenną.
„Tylko co była noc — i już dzień! A jednak trwało to długo — och, niezmiernie długo! Ponieważ poczucie czasu — raczej miara czasu znikła, mogłam zmierzyć noc całą jedynie ilością przeżytych myśli i wrażeń. I jakkolwiek z tego punktu widzenia mogła mi się ona wydawać niezmiernie długą, to jednak zdawało mi się, że trwała ona nie więcej jak kilka sekund — lub nawet że nie zajęła wcale miejsca w biegu wieczności”…
Często haszysz wywołuje uczucie żywego głodu, prawie zawsze dojmującego pragnienia, lecz zaspokojenie ich wymaga z naszej strony niezmiernego wysiłku, gdyż człowiek czuje się tak dalece wyższym od spraw natury materjalnej, albo raczej jest tak opanowany przez upojenie, że musi zdobyć się na niesłychany wysiłek, aby poruszyć butelkę lub widelec.

Ostateczny kryzys, wywołany trawieniem pokarmu, jest bardzo gwałtowny. Jest się niezdolnym do walki. Podobny stan byłby nie do zniesienia, gdyby trwał długo i nie ustępował wkrótce miejsca innej fazie upojenia… Ten nowy stan ludzie Wschodu nazywają kief. Tu znika natłok i wirwar wrażeń — nastaje szczęśliwość spokojna, bez ruchu — rezygnacja pełna chwały. Oddawna już nie panujemy nad sobą, ale nie martwi nas to. Troski — i pojęcie czasu znikły, a jeśli niekiedy ośmielą się ukazać, to zgoła przeobrażone przez dominujące wrażenie — i wówczas, w porównaniu ze zwykłą swą formą bytu, są tem, czem jest melancholja poetycka wobec cierpienia rzeczywistego.


IV.   CZŁOWIEK-BÓG.

Dotąd dałem jedynie skróconą monografję upojenia, ograniczając się przedstawieniem zasadniczych cech jego — przeważnie materjalnej natury. Lecz dla ludzi uduchowionych ważniejszem jest poznać oddziaływanie trucizny na duchową stronę człowieka, t. j. zjawiska rozrostu, przekształcania się i przerostu, że tak powiem, zwykłych naszych uczuć oraz percepcji moralnych, przedstawiających naówczas w wyjątkowej atmosferze istotne zjawisko załamania.
Człowiek, który po dłuższem oddawaniu się nałogowi opjum czy haszyszu, mimo nieuniknione osłabienie, będące następstwem przyzwyczajenia do tej niewoli, znalazł dość mocy, aby zerwać te pęta, wydaje mi się jakby skazańcem, któremu się udało wyrwać z kaźni. Wzbudza on we mnie więcej podziwu, aniżeli ostrożny człowiek, który nigdy nie upadł, starając się zawsze unikać pokusy. Anglicy stosują często do spożywców opjum określeń, które mogą się wydawać przesadnemi jedynie tym, którzy nie zaznali grzechu — którym obce są okropności tego upadku: enchained, fettered, enslaved. Istotnie — są to kajdany, wobec których wszystkie inne, jak więzy obowiązku, czy nieprawej miłości, są zaledwie przepaskami z gazy — nićmi pajęczemi! Przerażający związek małżeński człowieka z samym sobą!
„Stałem się niewolnikiem opjum; trzymało mię ono w swych więzach — i wszystkie moje zajęcia i plany nabrały zabarwienia sennych marzeń moich“ — mówi małżonek Ligei; a w iluż innych jeszcze cudownych ustępach Edgar Poe, ten poeta niezrównany, ten filozof nieprzeparty, którego stale cytować trzeba, mówiąc o tajemniczych chorobach duszy, opisuje posępne, oplątujące w swe więzy wspaniałości opjum! — Kochanek świetlany Bereniki, metafizyk Egeusz, mówi, jakiemu zakłóceniu uległy jego władze duchowe, które doprowadzone zostały do tego, że fatalnie nadawały nienormalne, potworne wartości najprostszym zjawiskom.
„Zastanawiać się niezmordowanie, w ciągu długich godzin, z uwagą przygwożdżoną do jakiejś błahej cytaty na marginesie lub w tekście książki — całe pół dnia letniego być zaabsorbowanym dziwacznym cieniem, biegnącym ukośnie po obiciu pokoju, lub podłodze — czuwać z zapamiętaniem w ciągu całej długiej nocy nad prawym płomieniem lampy[12], lub żarem kominka — marzyć dzień cały o zapachu jakiego kwiatu — powtarzać monotonnie kilka pospolitych wyrazów tak długo, aż dzięki ciągłemu powtarzaniu dźwięk ich przestaje mieć dla myśli jakiekolwiek znaczenie — takie oto były niektóre, najbardziej pospolite i najmniej zgubne zboczenia moich władz umysłowych — zboczenia które zapewne nie są zupełnie wyjątkowemi, ale których niepodobna wyjaśnić, ani zanalizować”. — Zaś nerwowy August Bedloe, który co rano przed przechadzką połyka dawkę opjum, przyznaje, że główną zdobyczą, jaką osiąga z tego codziennego zatruwania się, jest niepomierne zainteresowanie wszystkimi przedmiotami — nawet najpospolitszymi: „Jednak opjum już wywarło swe zwykłe działanie, przyoblekając cały świat zewnętrzny natężonem zainteresowaniem. Z drżenia listowia — z zabarwienia żdżbła trawy — z kształtu liścia koniczyny — z brzęczenia pszczoły — z odblasków kropli rosy — z westchnienia wiatru — z nieokreślonych zapachów, idących od lasu — ze wszystkiego płynął cały świat natchnień, wspaniały, mieniący się pochód myśli, nie powiązanych z sobą — rapsodycznych”. Tak mówi przez usta swych bohaterów mistrz okropności — książę tajemniczości. Te dwie charakterystyki działania opjum dadzą się w zupełności zastosować do haszyszu; i tu i tam inteligencja, przedtem swobodna, staje się niewolnicą; jednak określenie: rapsodyczny, wyrażający tak dobrze bieg myśli podsuwanych i narzucanych przez świat zewnętrzny, przez zbieg okoliczności, nabiera jeszcze prawdziwszej i straszliwszej słuszności przy haszyszu. Tu rozumowanie staje się jakimś szczątkiem rozbitego statku, zdanym na łaskę przygodnych prądów — bieg myśli jest jeszcze nieskończenie więcej przyśpieszony i bardziej rapsodyczny. Czyli — aby być możliwie jasnym — haszysz w swych bezpośrednich skutkach działa daleko gwałtowniej, aniżeli opjum, jest da1eko bardziej wrogi regularnemu życiu — słowem sprowadza daleko większe zaburzenia. Nie wiem, czy dziesięć lat zatruwania się haszyszem sprowadzi spustoszenia takie jak przyjmowanie w ciągu dziesięciu lat opjum; twierdzę tylko, że na dziś i na jutro haszysz wywiera działanie bardziej zgubne: tamten jest uwodzicielem łagodnym — ten niepowściągliwym demonem.
W ostatniej części chcę wykazać i poddać analizie spustoszenia moralne spowodowywane przez te rozkoszne, a niebezpieczne praktyki — spustoszenia tak wielkie, niebezpieczeństwa tak przepastne, że ci, którzy wraca ją z walki z nieznacznemi jeno uszkodzeniami, wydają mi się fenomenami dzielności, bohaterami, którzy wydobyli się z pieczary wielokształtnego Proteusza — Orfeuszami, którzy przemogli Piekło. Kto chce, niech bierze me słowa za przesadną metaforę, wyznam jednak, że podniecające trucizny wydają mi się nietylko jednym z najstraszniejszych środków, jakimi rozporządza Duch Ciemności w celu wciągnięcia w sferę swej władzy i ujarzmienia godnej politowania ludzkości — ale nawet jednem z naj doskonalszych jego wcieleń.
Chcąc się skrócić i uczynić niniejszą analizę jaśniejszą, zamiast gromadzić różnorodne przykłady skupię na jednej, fikcyjnej osobie zespół obserwacji. Muszę więc zatrzymać się na osobie wedle mego wyboru. W swoich Wyznaniach De Quincey twierdzi słusznie, że opjum, zamiast usypiać człowieka, podnieca go, ale podnieca go jedynie w kierunku jemu właściwym, i że dlatego, pragnąc sądzić o działaniu opjum, byłoby niedorzecznością czynić swe spostrzeżenia na handlarzu wołami, bo ten będzie marzył jedynie o wołach i pastwiskach… Aby uszlachetnić mój temat, muszę zebrać wszystkie jego promienie w jednym kręgu — muszę je zogniskować; tragicznym kręgiem, w którym je zbiorę. będzie, jak powiedziałem, dusza wedle mego wyboru, coś odpowiadającego temu co XVIII stulecie nazywało człowiekiem wrażliwym, co szkoła romantyczna ochrzciła mianem człowieka niezrozumianego, a co rodziny i masy mieszczańskie piętnują ogólnie epitetem oryginała.
Temperament na poły nerwowy, na poły choleryczny najbardziej się nadaje do obserwacji nad ewolucjami tego rodzaju upojenia; dodajmy do tego umysł kulturalny, wyrobiony badaniem form i barw; serce czułe. zmęczone cierpieniem, ale jeszcze zdolne do odżycia. — Posuniemy się, jeżeli chcecie, aż do dopuszczenia dawnych przewinień, co pociąga za sobą u natur pobudliwych, jeżeli nie wyrzuty i określone zgryzoty, to co najmniej żal zmarnowanego, nie wyzyskanego należycie czasu. Skłonność do metafizyki, znajomość różnych hipotez filozoficznych o przeznaczeniu człowieka są oczywiście pożądane, również jak umiłowanie cnoty abstrakcyjnej — stoickiej, czy mistycznej… Jeżeli dodam do tego wielką subtelność zmysłów, którą pominąłem wyżej jako warunek nie nieodzowny — zdaje się, żem zebrał elementy główne, najogólniejsze współczesnego człowieka wrażliwego — tego, coby można nazwać pospolitą formą oryginalności. Przyjrzyjmy się teraz, czem stanie się ta indywidualność krańcowo wzmożona przez haszysz. Postępujmy krok w krok za pochodem wyobraźni ludzkiej aż do ostatniej i najwspanialszej jej stacji, — aż do uwierzenia osobnika we własną boskość.
Otóż, jeżeli jesteśmy jedną z owych dusz, wrodzone nasze zamiłowanie formy i barwy znajdzie na wstępie obfity pokarm w początkowem stadjum upojenia. Barwy nabierają niezwykłej intensywności i wchodzą do mózgu ze zwycięską mocą. W nikłe, mierne, a nawet liche malowidła plafonowe wstępuje dziwne życie; najpospolitsze papierowe obicia, pokrywające ściany oberży, pogłębiają się we wspaniałe dioramy. Nimfy o świetnej karnacji spoglądają na nas wielkiemi oczami, czystszemi od wód i nieba; postacie antyczne, obleczone w szaty kapłańskie lub rycerskie czynią nam samemi spojrzeniami solenne zwierzenia. Wygięcia linji są językiem zdecydowanie jasnym, zapomocą którego czytamy wzruszenia i pragnienia dusz. Tymczasem pojawia się ów stan duszy, tajemniczy i przemijający, kiedy głębia życia, najeżonego rozlicznemi zagadnieniami, objawia się cała w widoku — choćby najzwyklejszym i najpospolitszym—jaki nasunął się przed oczy, i gdzie pierwszy lepszy przedmiot staje się mówiącym symbolem.
Oto Fourier i Swedenborg, jeden ze swemi analogjami, drugi ze swymi odpowiednikami[13], wcielili się w świat roślinny i zwierzęcy, jaki nasuwa się nam przed oczy — i zamiast przemawiać głosem, pouczają nas formą.
Jasność alegorji przybiera nieznane nam rozmiary; zauważmy mimochodem, że alegorja, ten rodzaj tak uduchowiony, chociaż spospolitowany przez niezręcznych malarzy, będący jednak w istocie jedną z najpierwotniejszych i najnaturalniejszych form poezji, odzyskuje należne jej panowanie w inteligencji rozjaśnionej upojeniem. — haszysz rozlewa się wówczas na cały świat, niby werniks, czy polewa magiczna — zabarwia go jakąś solennością, prześwieca całą jego głębię. Koronkowe pejzaże, odległe horyzonty, perspektywy miast, ubielonych śmiertelną bladością burzy, albo zalanych zgęszczonym żarem słońc zachodzących — głębie przestrzeni, będące alegorjami głębi czasu – taniec, giest czy deklamacja aktorów, jeśliśmy trafili do teatru,– pierwsze lepsze zdanie, jeśli wzrok padł na książkę, — wszystko wreszcie — całość istnienia staje przed nami w nowej, nie podejrzewanej dotychczas sławie. Nawet gramatyka — sucha gramatyka staje się jakiemś wywoławczem czarodziejstwem; wyrazy wstają do życia, przybrawszy na się ciało i kości; rzeczownik w swym majestacie rzeczowym; przymiotnik, jako strój przejrzysty, ubierający go i wzmagający barwy, niby polewa; i słowo — anioł ruchu, nadający bieg zdaniu. Muzyka, ta druga mowa, ukochana od próżniaków i ludzi głębokich, szukających wytchnienia w różnorodności zajęć, mówi nam o nas samych — opowiada nam poemat naszego życia: przenika ona w nas — my zaś roztapiamy się w niej. Przemawia ona naszą namiętnością nie w sposób nieokreślony i niezdecydowany, jak to czyni w owe rozproszone wieczory— w dni operowe — ale w sposób ścisły — pozytywny, gdzie ruch rytmu znaczy pewien odruch naszej duszy, każda nuta przeistacza się w wyraz, zaś cały poemat przenika do naszego mózgu jak obdarzony życiem słownik.
Nie należy sobie wystawiać, że wszystkie te zjawiska objawiają się duszy naszej przemieszane, z krzykliwym akcentem rzeczywistości i nieładem życia zewnętrznego. Oko wewnętrzne przeistacza wszystko, nadając wszystkiemu dopełnienie piękna — to czego mu brak, aby się stało istotnie godnem podobania się. Do tego samego stadjum istotnie rozkosznego i zmysłowego należy odnieść rozmiłowanie w wodach lśniących — bieżących, czy spokojnych — rozmiłowanie, wzmagające się przedziwnie przy upojeniu mózgowem u niektórych artystów. Zwierciadła dają impuls temu śnieniu, podobnemu do pragnienia duchowego, zlewającego się z pragnieniem fizycznem, które, jak już wspominałem, wywołuje suchość w gardle. Wody bieżące, mieniąca się gra wód,— harmonijne kaskady, niebieskie ogromy morza — toczą się, śpiewają, drzemią — z czarem nieopisanym[14]. Woda ukazuje swą piękność jak istna czarodziejka — i, chociaż nie bardzo wierzę, aby haszysz był w stanie wywołać szał furjacki, nie śmiałbym jednak twierdzić, by w upojeniu haszyszowem widok lśniącej wodnej przepaści nie przedstawiał niebezpieczeństwa dla umysłu rozmiłowanego w przestrzeni i połyskującej jasności — żeby, mówię, stara bajka o Odynie nie mogła się stać dla entuzjasty tragiczną rzeczywistością.
Zdaje się. że już dość mówiłem o niesłychanym rozroście czasu i przestrzeni — dwóch pojęć zawsze bliskich, przed zagadką których umysł staje jednak wówczas bez smutku i bojaźni. Spogląda on z pewną melancholijną rozkoszą w głąb lat i zapuszcza się odważnie w nieskończoną dal przyszłości. Nietrudno domyśleć się, że ten wzrost anormalny i bezwzględny stosuje się również do wszystkich innych uczuć i idei — a więc do życzliwości i miłości. Hołdowanie pięknu musi z natury rzeczy zajmować obszerne miejsce w duszy typu uduchowionego, który przyjąłem jako podstawę mego założenia. Harmonja płynności Iinji, eurytmja ruchów wydają mu się w chwili marzenia koniecznościami — obowiązkiem nietylko wszystkich istot stworzenia, ale również jego samego, owładniętego marzeniem — obdarzonego w tem stadjum kryzysu cudowną zdolnością pojmowania nieśmiertelnego rytmu wszechrzeczy. I jeżeli nasz fanatyk piękna jest pozbawiony piękności osobistej, nie sądźcie aby cierpiał długo, będąc zmuszony uznać ten fakt, lub żeby się uważał za fałszywą nutę w świecie powszechnej harmonji i piękna, który improwizuje jego wyobraźnia. Sofizmaty haszyszowe są liczne i godne podziwu; prowadzą one zazwyczaj do optymizmu — jednym zaś z głównych, najbardziej skutecznym jest ten, który przeobraża pragnienia w rzeczywistość. Zapewne, tak jest najczęściej i w życiu – ale o ileż silniej i subtelniej odbywa się to tutaj! Zresztą, jakżeby istota obdarzona tak wysokim darem pojmowania harmonji – rodzaj kapłana Piękna – mogła sama stanowić wyjątek i plamę na własnej koncepcji? Piękno moralne i jego potęga, wdzięk i jego urok, wymowa i jej podboje – wszystkie te myśli zjawiają się niezwłocznie jako korektywy dysonansowej brzydoty, następnie jako pocieszycielki – wkońcu jako doskonali pochlebcy urojonego królowania.
Co do wrażeń erotycznych, nieraz uważałem jak osoby, powodowane ciekawością wyrostków, usiłowały zaspokoić tę ciekawość od osób, którym nieobce było użycie haszyszu. Czem staje się upojenie miłosne – potężne samo w sobie, w stanie naturalnym – gdy się zanurzy w innem upojeniu, jak słońce w słońcu? Oto pytanie, jakie się rodzi w wielu umysłach, które bym nazwał inteligencjami parafjańskiemi. – Aby odpowiedzieć na nieprzystojne niedomówienie, nie mające odwagi wypowiedzieć się głośno, odeślę czytelników do Plinjusza, który mówi gdzieś o właściwościach konopi, rozwiewając pod tym względem wiele iluzji. Wiadomo zresztą, że niemoc jest zwykłym skutkiem nadużyć nerwowych i używania podniecających substancji. Ponieważ zaś w danym wypadku mamy do czynienia nie z siłą istotną, lecz ze wzruszeniem, czy wzmożoną wrażliwością, przeto niech czytelnik zechce pamiętać, że wyobrażnia człowieka upojonego haszyszem sięga stopnia nadprzyrodzoności, którego ostatecznych możliwości niepodobna oznaczyć — tak jak krańcowej granicy siły wiatru w uraganie; że więc i zaostrzeniu jego zmysłów również granic zakreślić niepodobna. Nie jest przeto wykluczona możliwość, że jakaś lekka, najbardziej niewinna pieszczota, naprzykład uścisk dłoni, może wywołać, dzięki chwilowemu podnieceniu duszy i zmysłów subjekta, skutek spotęgowany stokrotnie i, być może, doprowadzić go — i to nawet bardzo szybko — aż do owego spazmu, który pospolici śmiertelni uważają za summum szczęśliwości. — Niewątpliwie jednak haszysz budzi w wyobrażni wrażliwej na sprawy miłosne czułe wspomnienia, którym cierpienie i nieszczęście mogą dodać szczególnego blasku. Niemniej pewnem jest, że znaczna doza zmysłowości miesza się do tych wzruszeń duchowych…
Jakeśmy to już zaznaczyli, przy upojeniu haszyszowem występuje szczególna życzliwość nawet względem nieznajomych — rodzaj altruizmu, wypływającego raczej z litości, niż z miłości (w tem się już objawia pierwszy zarodek satanicznego pierwiastku, który stopniowo rozwinie się niesłychanie) — życzliwość posunięta aż do bojażni sprawienia najmniejszej przykrości komukolwiek; nietrudno więc przedstawić sobie, czem może się stać czułość umiejscowiona, skierowana do osoby ukochanej, która odgrywa obecnie, lub odgrywała w przeszłości doniosłą rolę w życiu uczuciowem chorego. Kult, modlitewna niemal adoracja, sny o szczęściu rodzą się i wznoszą się z zuchwałą energją i świetnością ogni sztucznych; — jak proch i substancje barwiące te ognie, olśniewają one i giną w ciemnościach[15]. Niema takiej kombinacji sentymentalnej, do której by się nie nagięło, za którą by nie pomknęło gibkie uczucie niewolnika haszyszu. Popędy opiekuńcze, uczucia ojcowskie, płomienne i skłonne do poświęceń, mogą się przemieszać z występną zmysłowością, którą haszysz potrafi zawsze usprawiedliwić i rozgrzeszyć. Nie na tem koniec. Jeśli popełnione dawniej winy pozostawiły w duszy gorzkie ślady, i kochanek czy mąż w stanie normalnym nie może bez goryczy spoglądać w przeszłość, zamroczoną chmurami — gorzkie to uczucie może się wówczas przeistoczyć w słodycz; potrzeba przebaczenia czyni wyobrażnię zręczniejszą i ustępliwszą, zaś sam wyrzut w tym djabolicznym dramacie, wypowiadając się wyłącznie w długim monologu, może działać jako środek podniecający i rozgrzać entuzjazm serca. — Tak, wyrzut! Czyż nie miałem słuszności, mówiąc, że przed umysłem istotnie filozoficznym haszysz staje jako doskonałe narzędzie szatańskie? Wyrzut, jako szczególny pierwiastek składowy rozkoszy, tonie niebawem w błogiej kontemplacji wyrzutu — w jakiejś rozkoszującej się sobą analizie, która ogarnia go tak nagle, że człowiek — ten djabeł z przyrodzenia, mówiąc językiem Swedenborgjan — nie spostrzega, jak dalece odbywa się ona poza jego wolą, i jak on z każdą sekundą zbliża się do szatańskiej doskonałości. Podziwia on swój wyrzut, gloryfikuje siebie w chwili, gdy zatraca swą wolność.
I oto mój urojony człowiek, umysł z mego wyboru, dochodzi do tego stopnia rozradowania i pogody ducha, przy którym zmuszony jest podziwiać samego siebie. Wszelkie sprzeczności zanikają, wszelkie zagadnienia filozoficzne stają się jasne — przynajmniej wydają się takiemi. Wszystko staje się przedmiotem zadowolenia. Odczuwana w danej chwili pełnia życia napawa go niepomierną dumą. Jakiś głos (niestety to jego własny) mówi doń wewnętrznie: „Masz teraz prawo uważać siebie za wyższego od wszystkich; nikt nie wie i nie byłby w stanie zrozumieć tego co myślisz i czujesz; ludzie niezdolni są nawet ocenić życzliwości, jaką wzbudzają w tobie. Jesteś królem nie poznawanym przez tłum — i żyjącym w samotni swego przekonania wewnętrznego. Lecz cóż cię to może obchodzić? Czyż nie masz w sobie monarszej pogardy. czyniącej duszę tak dobrą?”
Jednakże można przypuścić, że od czasu do czasu bolesne wspomnienie przetnie i zakłóci to szczęście. — Jakaś sugestja zewnętrzna może wskrzesić niemiłą przeszłość. Bo ileż czynów głupich lub nikczemnych, niegodnych tego króla myśli, kalających idealną jego dostojność, tkwi w tej przeszłości! Otóż bądźmy przekonani, że człowiek pozostający pod władzą haszyszu będzie swobodnie stawiał czoło tym upiorom, niosącym wyrzuty, a nawet potrafi stworzyć z tych ohydnych wspomnień nowe żródło zadowolenia i dumy. Bieg jego rozumowania będzie następujący.
Gdy minie pierwsze bolesne wrażenie, zacznie on ciekawie analizować ów postępek czy uczucie, którego wspomnienie zakłóciło obecną gloryfikację samego siebie, motywy które go popchnęły do podobnego postępku, ówczesny zbieg okoliczności, i — jeśli nie znajdzie w nich dostatecznej podstawy, jeżeli nie do zupełnego rozgrzeszenia, to przynajmniej usprawiedliwienia swego grzechu — nie sądżcie, że uzna się za pokonanego! Śledzę oto jego rozumowanie, niby poruszenia jakiego mechanizmu pod przezroczystą szybą. „Ów czyn ośmieszający, podły, czy haniebny, którego wspomnienie wzburzyło mię na chwilę, pozostaje w zupełnem przeciwieństwie do mej prawdziwej natury — mojej tury obecnej – i już sama zawziętość, z jaką ów czyn potępiam, inkwizytorska zaciekłość, z jaką go analizuję i sądzę, dowodzi mego wysokiego i boskiego uzdolnienia do cnoty. Bo czy wielu można znaleźć ludzi na świecie, którzyby byli zdolni tak bezwzględnie sądzić siebie – tak surowych w potępianiu samych siebie?"
Tedy, rzekomo potępiając się, gloryfikuje siebie. W ten sposób okrutne wspomnienia rozpływają się nieznacznie w rozpamiętywaniach abstrakcyjnej cnoty, abstrakcyjnego miłosierdzia, abstrakcyjnej genjalności, zaś on sam z naiwną szczerością pogrąża się w tryumfalnej swej orgji duchowej. – Widzieliśmy, jak, fałszując świętokradczo sakrament pokuty, – pokutnik i spowiednik w jednej osobie – dał on sobie łatwe rozgrzeszenie – albo, co jeszcze gorsze, jak w fakcie wydania na samego siebie wyroku potępienia czerpał nową karmię dla swej pychy. Teraz z widoku swych cnotliwych rojeń i zamierzeń wyprowadza wniosek o istotnej swej cnotliwości; miłosna energja, z jaką pieści to widmo cnoty, wydaje mu się dowodem dostatecznym, stanowczym, że posiada męzką energję wcielenia w czyn swego ideału. Bierze w pełni rojenie za czyn.
Podczas gdy wyobraźnia jego rozgrzewa się coraz więcej widokiem czarownego mirażu własnej podniosłej. wyszlachetnionej natury, on sam, stawiając ten czarujący obraz na miejsce rzeczywistości, tak ubogiej w wolę, a tak bogatej w próżność – kończy na tem, że dekretuje swą apoteozę w wyrażeniach zdecydowanych, stanowczych, w których tkwi bezmiar ohydnego zadowolenia: „Jestem najcnotliwszym z ludzi!“
Czy nie przypomina to nam Jana Jakóba Rousseau, który również, odbywszy nie bez pewnej rozkoszy spowiedź przed światem, ośmielił się wznieść ten sam okrzyk tryumfalny (w każdym razie różnica jest bardzo niewielka) z tą samą szczerością i przekonaniem? Entuzjazm, z jakim podziwiał on cnotę. rozczulenie nerwowe. napełniające oczy łzami na widok pięknego uczynku, lub na myśl o wszystkich pięknych uczynkach, które gotów by był spełnić, wystarczały mu do wytworzenia najwyższego mniemania o swej wartości moralnej. – Rousseau upajał się bez haszyszu.
Czyż mam dalej prowadzić analizę tej tryumfującej monomanji? Czy mam wyjaśniać, jak opanowany przez truciznę mój człowiek czyni niebawem z siebie ośrodek świata? – jak staje się żywem i przesadnem uosobieniem przysłowia, które mówi, że namiętność odnosi wszystko do siebie? Przepełniony on jest wiarą w swą cnotę i genjalność – czyż trudno odgadnąć koniec? – Cały świat otaczający staje się dlań niewyczerpanem żródłem sugestji, wzniecających w nim nieskończoną ilość myśli, coraz barwniejszych, żywszych, bardziej uroczych — i pociągniętych jakimś werniksem, czy polewą mistyczną.
„Te wspaniałe miasta — mówi on sobie — gdzie cudne budowle ustawiono jak dekoracje; te piękne okręty, kołyszące się na wodach przystani w nostalgicznej bezczynności i zdające się wyrażać myśl naszą: kiedy popłyniemy po szczęście? — te muzea przepełnione pięknymi kształtami i upajającemi barwami; te bibljoteki, gdzie zgromadzone prace Wiedzy i Muz marzenia; te zebrane razem instrumenty muzyczne, które mówią jednym głosem; te kobiety-czarodziejki, jeszcze piękniejsze dzięki umiejętności stroju i darowi spojrzenia — wszystko to zostało stworzone dla mnie, dla mnie, dla mnie! Dla mnie ludzkość pracowała, była męczona, poświęcana na ofiary — aby służyć za karmię, za pabulum dla mego nienasyconego głodu wzruszeń, wiedzy i piękna!”
Przeskakuję i skracam się.
Nikt się nie zdziwi, że oto w mózgu marzyciela wytryśnie myśl ostateczna, finalna: „Stałem się Bogiem!” — że okrzyk dziki, płomienny wzniesie się z jego piersi z taką energją, z taką potęgą rzutu, że — gdyby wola i wiara człowieka pijanego miała moc skuteczną — ten okrzyk strąciłby z nóg aniołów, rozsianych po drogach nieba: „Jestem Bogiem!” — Ale niebawem ten uragan pychy przeradza się w zaciszność szczęśliwości spokojnej, niemej, sennej — i zbiorowość istnień staje oto ubarwiona i jakby oblana światłem zorzy siarczystej. I jeśliby nawet kiedy przypadkiem pewne niejasne przypomnienie ocknęło się w duszy tego godnego politowania szczęśliwca, pytając: „Czy też nie ma innego Boga?” — wierzcie, że przeciwstawi się tamtemu, że będzie się spierał z jego wolą — że będzie mu hardo stawił czoło. — Któryś z filozofów francuskich, chcąc ośmieszyć współczesne doktryny niemieckie, powiedział: „Jestem bogiem, który nie dojadł”.

Ta ironja nie stropiłaby umysłu porwanego haszyszem; odpowiedziałby ze spokojem: „Być może, że nie dojadłem, ale jestem Bogiem”.


V.   M O R A Ł.

Ale nazajutrz! — okrutne nazajutrz!...
W pierwszej chwili, gdyśmy zauważyli, że nowy dzień nastał na widnokręgu naszego życia, odczuwamy zadziwiającą błogość: zdaje się nam, że jesteśmy obdarzeni cudowną lekkością myśli. Ale zaledwie stanęliśmy na nogi, resztka starego upojenia wlecze się za nami i ciąży jak kula niedawnego niewolnictwa. Osłabłe nogi niosą nas trwożliwie, i boimy się ciągle, że się stłuczemy, niby jakiś kruchy przedmiot... Osłabienie wszystkich organów, zmęczenie, jakby obwisłość nerwów — łechtliwe zbieranie się na płacz, niezdolność wzięcia się do jakiejkolwiek ciągłej pracy, pouczają nas w sposób okrutny, żeśmy się oddawali grze zakazanej...
To kara za grzeszną rozrzutność, z jaką marnotrawiliśmy fluid nerwowy. — Rozsiewaliśmy naszą osobowość na cztery wiatry świata, a teraz doznajemy niezmiernych trudności zebrania jej i skupienia...
Wstrętna natura, ogołocona ze swego wczorajszego blasku, przypomina melancholijne szczątki uczty[16]. Nadewszystko zaś porażona jest wola — władza najcenniejsza. — Powiadają — i ma to pozory prawdy — że haszysz nie pociąga za sobą żadnej dolegliwości fizycznej — przynajmniej żadnej poważniejszej dolegliwości. — Jednak, czy można utrzymywać uczciwie, żeby człowiek niezdolny do czynu i skłonny jedynie do marzenia, miał być istotnie zdrów — gdyby nawet poszczególne jego członki były napozór w dobrym stanie. Znamy zaś w dostatecznej mierze naturę ludzką, aby wiedzieć, że człowiek, który przy pomocy niewielkiej łyżki konfitury może dostarczyć sobie na zawołanie wszystkich rozkoszy nieba i ziemi, nie zdobędzie się na zarobienie pracą mizernej zaledwie ich cząstki. Czy podobna wystawić sobie państwo, którego wszyscy obywatele upijaliby się haszyszem? Jacyż by to byli obywatele? Jacy wojownicy? Jacy prawodawcy? Nawet na Wschodzie, gdzie użycie haszyszu jest tak rozpowszechnione, niektóre rządy zrozumiały konieczność jego zakazu. Istotnie, niewolno człowiekowi pod karą upadku i śmierci intelektualnej zmieniać zasadniczych warunków swego istnienia i burzyć równowagi swych władz w stosunku do środowiska. w którem przeznaczano mu się poruszać — słowem zmieniać swe przeznaczenie, zastępując je fatalnością innego rodzaju.
Przypomnijmy sobie ów zadziwiający symbol—Melmotha. Jego okrutne cierpienie ma swe żródło w niewspółmierności cudownych zdolności, nabytych odrazu przez pakt z szatanem, i środowiska, w którem, jako stworzenie boskie, żyć musi. I nikt z tych, kogo usiłuje on uwieść, nie chce kupić od niego za tę samą cenę jego szczególnego daru. W istocie każdy, kto nie godzi się z warunkami życia, sprzedaje swą duszę.
Łatwo ustalić stosunek, jaki zachodzi między satanicznemi kreacjami poetów, i żywemi istotami, oddającemi się narkotykom. Człowiek zapragnął być Bogiem i niebawem, mocą nie dającego się ująć prawa moralnego, spada on niżej od swej istotnej natury. Jest to dusza, która się wyprzedaje detalicznie.
Balzac uważał widocznie, że niema dla człowieka większego upokorzenia, ani większego cierpienia, jak wyrzeczenie się własnej woli. Widziałem go raz na zebraniu, gdzie była mowa o cudownem działaniu haszyszu. Słuchał i dopytywał się z zabawnem zajęciem. Osoby znające go zrozumieją, że był żywo zaciekawiony. Ale idea myślenia niezależnie od siebie obrażała jego poczucie wewnętrzne. Podano mu dawamesk, przyjrzał mu się, powąchał i zwrócił, nie skosztowawszy. Walka między dziecinną niemal ciekawością i wstrętem do abdykacji ze swej osobowości malowała się na jego wyrazistej twarzy w sposób widoczny. Przemogło uczucie godności. W istocie trudno wystawić sobie tego teoretyka woli, tego duchowego bliźniaka Ludwika Lambert’a, decydującego się na przyjęcie dawki tej czarującej substancji.
Mimo cudowne usługi oddawane przez eter i chloroform, sądzę, że z punktu widzenia filozofji spirytualistycznej zasługują również na moralne potępienie wszelkie współczesne wynalazki, zmierzające do ograniczenia świadomej woli ludzkiej i nieodzownego cierpienia.
Nie bez podziwu wysłuchałem kiedyś paradoksalnego odezwania się pewnego oficera, który mi opowiadał o straszliwej operacji, dokonanej na pewnym generale francuskim w EI-Agouat’cie, na skutek której zmarł on pomimo chloroformu. Ów generał był człowiekiem wielkiej odwagi, a nawet czemś więcej — jedną z tych dusz, z któremi samo przez się kojarzy się pojęcie rycerskości. „Nie chloroformu — mówił ów oficer — by mu trzeba, ale spojrzeń całej armji i muzyki pułkowej. Toby go może uratowało!“ Chirurg nie zgadzał się ze zdaniem oficera — ale kapelan wojskowy byłby zapewne podziwiał jego uczucia.

Po tych wszystkich uwagach byłoby doprawdy zbytecznem nastawać jeszcze na niemoralności
praktyk haszyszowych. — Jeżeli je porównam do samobójstwa — do powolnego samobójstwa — do narzędzia zawsze krwawego i wyostrzonego — nie zaoponuje mi żaden rozważny umysł. Jeżeli je postawię na równi z czarami, z magją, które, działając na materję i przy pomocy arkanów, ani fałszywości, ani skuteczności, których nie można ocenić, chcą zdobyć władzę, zakazaną człowiekowi, albo nadaną jedynie tym, którzy uznani zostali za jej godnych — żaden umysł filozoficzny nie zaprzeczy, że to zestawienie jest uzasadnione. Jeśli Kościół potępia magję i czary, to dlatego, że podnoszą one rokosz przeciw zamierzeniom boskim, że pragną ominąć pracę czasu, Że chcą uczynić zbytecznymi nakazy czystości i moralności; i że on, Kościół, uznaje za prawowite, prawdziwe — jedynie skarby zdobyte przez nieustanną dobrą wolę. Nazywamy oszustem gracza, który wynalazł sposób gry „na pewne“; jak tedy nazwiemy człowieka, który za trochę pieniędzy chce kupić szczęście i genjusz? Albowiem sama niezawodność. przypisywana magji, piętnuje ją piekielnym stygmatem. Czy mam dodawać, że haszysz, jak wszystkie samotnicze rozkosze, czyni jednostkę bezpożyteczną dla ludzi, zaś społeczeństwo zbytecznem dla jednostki — że prowadzi ją w kierunku bezustannego uwielbiania siebie, popychając ją dzień po dniu ku lśniącej toni, gdzie podziwia swe oblicze Narcyza?
Gdybyż jeszcze kosztem godności, przystojności i wolnej swej woli człowiek mógł wyciągnąć z haszyszu wielkie korzyści duchowe. Stawiano mi nieraz podobne pytanie, więc odpowiem na nie. — Najprzód, jak to już wyczerpująco starałem się wyjaśnić, haszysz objawia jednostce jedynie ją samą. Co prawda w stanie tym indywiduum jest, że tak powiem, podniesione do trzeciej potęgi, krańcowo wzmożone; a że przytem, jak powszechnie wiadomo, wspomnienia trwają dłużej niż orgja, więc na pierwszy rzut oka wydawaćby się mogło, że nadzieje tych poszukiwaczy użyteczności nie są zupełnie pozbawione sensu. Jednak—najprzód, niech nie zapominają oni, że owe myśli, które prągnęliby wykorzystać, w istocie swej nie są bynajmniej tak piękne, jakiemi się wydają w swem chwilowem przebraniu — przystrojone szychem magicznym. Są one raczej ziemskiej niż niebiańskiej natury i zawdzięczają przeważną część swej piękności podnieceniu nerwowemu—chciwości, z jaką umysł rzuca się na nie. Dalej, nadzieje te — to błędne koło: przypuśćmy nawet na chwilę, że haszysz rodzi, albo przynajmniej potęguje genjusz ludzki — jednak ci ludzie zapominają, że właściwością haszyszu jest unicestwianie woli, i że w ten sposób odbiera on z jednej strony to, co rzekomo daje z drugiej, t. j. podnieca wyobraźnię, odbierając możność wyzyskania jej. Wreszcie, gdyby nawet przypuścić, że znajdzie się człowiek dość zręczny i silny, któryby potrafił wyłamać się z pod tej alternatywy, nie należy zapominać o innem niebezpieczeństwie, strasznem, fatalnem — niebezpieczeństwie wszystkich nałogów — mianowicie, że stają się one tyrańską koniecznością. Ten kto uciekł się do pomocy trucizny, żeby myśleć, wkrótce nie potrafi myśleć bez trucizny. Wystawmy sobie nędzny los człowieka, obezwładniona wyobraźnia którego nie potrafi być czynną bez pomocy haszyszu czy opjum!

W pracach filozoficznych umysł ludzki, postępując wzorem biegu gwiazd, winien posuwać się po krzywej, któraby go przywiodła z powrotem do punktu wyjścia. Wyprowadzić wniosek—to zamknąć koło. Na wstępie mówiłem o tym stanie cudownym, w jaki umysł ludzki popada niekiedy jakby przez łaskę szczególną; powiedziałem, że, dążąc bez ustanku do podniecenia swych nadziei i do wzniesienia się ku nieskończoności, człowiek okazywał we wszystkich czasach niepohamowany pociąg do wszelkich substancyj, nawet niebezpiecznych, które, podniecając górnie osobowość, wywołują chwilowo przed jego oczami ów raj przygodny — przedmiot wszystkich jego pożądań; wreszcie, że ten zuchwały umysł, pędzący bez zdania sobie z tego sprawy ku otchłani piekła, przez to samo składa dowód swej przyrodzonej wielkości.
Jednak człowiek nie jest tak opuszczony, tak dalece pozbawiony godziwych środków pozyskania nieba, aby miał być zmuszony przywoływać do pomocy aptekę i czary; nie ma on potrzeby sprzedawać swej duszy, aby opłacać upajające pieszczoty i łaski hurysek. Cóż to za raj, który się kupuje kosztem zbawienia wiecznego? Wystawiam sobie człowieka — powiedzmy bramina, poetę, albo filozofa chrześcijańskiego—wyniesionego na stromy Olimp uduchowienia; obok niego Muzy Rafaela, czy Mantenji, by go wynagrodzić za długie posty i żarliwe modły, układają najszlachetniejsze tańce, patrzą nań wzrokiem pełnym słodyczy, darzą najrozkoszniejszymi uśmiechami; boski Apollo, ten mistrz wszelakiej wiedzy — Apollo Francavilli, Alberta Dürera, Goltziusa — mniejsza o to, czyj — bo czyż nie posiada swego Apollina każdy, kto nań zasługuje? — otóż Apollo pieści swym smyczkiem najczulsze struny. W dole, u podnóża góry, śród cierni i błota, stado śmiertelników — banda ilotów sili się na grymasy rozkoszy, wydając wycia, które dobywa z ich piersi ostre działanie trucizny. I poeta, zdjęty żałością, mówi sobie: „Ci nieszczęśliwcy, którzy ani pościli, ani modlili się — i wyrzekli się drogi odkupienia przez trud, żądają od czarnej magji środków niezwłocznego podniesienia się na wyżyny nadprzyrodzonego istnienia. Magja oszukuje ich, zapalając przed nimi błędne ognie zwodniczego szczęścia, podczas gdy my, poeci i filozofowie, odradzaliśmy nasze dusze przez powolną pracę i kontemplację; przez pilne ćwiczenie woli i stałą szlachetność dążeń stwarzaliśmy na nasz użytek ogród prawdziwej piękności. — Ufając słowu, które mówi, że wiara przenosi góry, spełniliśmy jedyny cud, na który Bóg dał nam swe przyzwolenie!”


ODPOWIEDNIKI.

Natura jest świątynią, gdzie filary żywe
Ślą niekiedy w głąb mroczną zagadkowe głosy —
Człowiek w lesie symbolów czyta tajne głosy
Jej praw, czując na sobie spojrzenia życzliwe.

Jak w dali się zlewają echa w akord miękki,
Tak w tajemniczych głębiach jedni uzgodnionej —
Nieuchwytnej jak światło, jak noc niezgłębionej —
Odpowiadają sobie wonie, barwy, dżwięki.

Są zapachy tak świeże, jak dziecięce ciało —
Melodyjne jak fletnia — jak łąka zielone;
— Inne — zepsute, mocne, zwycięskie. szalone,

Co w nieskończoność płyną, upojone chwałą —
Więc ambra, nard, benzoes, piżmo i żywica;
Tych woń w wyż nosi ducha i zmysły zachwyca.



WYZNANIE WIARY ARTYSTY.

Jakże przejmujące są dni jesienne ku ich schyłkowi — przejmujące aż do bólu. Istnieją bowiem rozkoszne wrażenia, które, chociaż nieokreślone, do niezmiernego dochodzą natężenia — i nic nie posiada ostrza bardziej wnikliwego jak nieskończoność.
Wielka to rozkosz zanurzyć wzrok w niezmierność nieba i morza! Samotność, cisza, niepokalana dziewiczość lazuru — drżący na widnokręgu żagielek, który swoją małością i odosobnieniem naśladuje bezradną moją egzystencję — monotonna melodja fali — wszystko to myśli przeze mnie, lub ja myślę przez nie (bowiem w ogromie marzenia nasze ja zatraca się szybko); wszystko to, jak powiedziałem, myśli — lecz muzykalnie, malowniczo — bez szkolnych subtelności, bez sylogizmów, dedukcji.
Jednak te myśli — czy są ze mnie, czy też dobywają się z otaczających przedmiotów — przechodzą niebawem w zbytnie naprężenie. Natężenie rozkoszy sprowadza niemoc, która staje się istotnem cierpieniem. Nerwy moje, zbyt napięte, wkońcu wydają jedynie wibracje krzykliwe i bolesne.
Teraz głębokość nieba onieśmiela — jego jasność doprowadza do rozpaczy. Nieczułość morza, niezmienność widowiska rodzą bunt... Ach, czyż trzeba wiecznie cierpieć. lub wiecznie uciekać od piękna? — Naturo, czarodziejko bezlitosna, współzawodniczko wiecznie zwycięska — daj pokój! Przestań wystawiać na próbę moje pragnienia i dumę! Zaciekanie się w pięknie jest walką, w której artysta krzyczy w przerażeniu, zanim został pokonany.


SEN PARYSKI.
(Poświęcone Konstantynowi Guysowi).

1.

Osobliwy pejzaż dziś śniłem,
Jakiego ni widział nikt żywy –
I z jego wspomnieniem zawiłem
Uroki się plączą i dziwy.

Sen to cudotwórca – fantasta! –
Kaprys mu szczegóły nakazał,
Że z mojego widma, czy miasta
Wszelaką roślinność wymazał.

Zwolennik oka hegemonji,
Dla niego wyprawił on gody
Upajającej monotonji –
Z metalu, marmuru i wody.

Pilastry – kolumny – arkady –
Tworzyły aleje jedyne;
Z basenów wód lśniące kaskady
Ciekły w złota starą patynę;


Poprzez katarakt ciężkie wody —
Fałdziste z kryształu zasłony —
Skrzyły się przez te żywe lody
Djamentowe srebrnych ścian szrony.

Drzemiące stawy ocieniały
Nie wierzby, ale kolumnady —
W źwierciadle wód się przeglądały,
Kołem obsiadłszy je, najady.

Płyty różowe i zielone,
Tworzące sinych wód wybrzeże,
Na mil tysiące rozciągnione —
Płynęły w świata gdzieś rubieże;

Kamienie żywe i iskrzące,
Wód tafle — magiczne, wyśnione —
Zwierciadła, stropów sięgające,
Tem, co odbijały — olśnione.

Majestatyczny i milczący
Ganges na skraju firmamentu
Wylewał z urn swój skarb ciekący —
W otchłań przez stromy stok z djamentu.

Pan środków, żywiołów, przestrzeni,
Nie wiążąc niczem swej swobody —
Pod tunelem z drogich kamieni
Puściłem oceanu wody;


I wszystko — nawet czarne bryły
Były błyszczące i tęczowe —
I wody jasne się toczyły,
Ujęte w brzegi kryształowe.

Zresztą ani gwiazdy, ni słońca,
Ni zorzy, co-by nieba brzaskiem
Oblała te cuda bez końca:
Świeciło wszystko własnym blaskiem!

I dziw nad dziwy (nakaz stylu:
Wszystko dla oka — nic dla ucha!) —
Nad zbiorowiskiem cudów tylu
Wiecznie się słała cisza głucha.

2.

Gdym ciężkie rozwarł swe powieki,
Poznałem nędzę własnej nory —
A w głębi duszy mej kalekiej
Przeklętych cierpień stare zmory.

Zegara grobowe dzwonienie
Brutalnie znaczyło południe —
A niebo ciężkie lało cienie
W ludzkiego bytu mroczną studnię.




ZAPROSZENIE DO PODRÓŻY

Istnieje kraj cudny — mówią — kraj mlekiem i miodem płynący — i marzeniem mojem jest zwiedzić go pospołu z zażyłą przyjaciółką. Kraj osobliwy, zatopiony we mgłach naszej Północy; nazwaćby go można Wschodem Zachodu — Chinami Europy — do tego stopnia puściła sobie wodze gorąca fantazja — z taką zabiegliwością i staraniem ustroiła go ona w swą uczoną, misterną roślinność.
Prawdziwy kraj mlekiem i miodem płynący — gdzie wszystko piękne, bogate, spokojne, zacne; gdzie przepych z upodobaniem przegląda się w porządku; gdzie się oddycha życiem pełnem i słodkiem; skąd wygnane nieład, niesforność i swawola; gdzie szczęście ożenione z ciszą; gdzie nawet kuchnia jest zarazem poetyczna, obfita i podniecająca — gdzie wszystko podobne tobie, drogi aniele.
Znasz ową chorobliwą gorączkę, która ogarnia nas śród chłodnej nędzy — tę nostalgję za krajem nieznanym — ową mękę ciekawości?
Istnieje kraj podobny tobie, gdzie wszystko piękne, bogate, spokojne i zacne — gdzie fantazja stworzyła i ustroiła zachodnie Chiny — gdzie oddycha się słodkiem życiem, gdzie szczęście ożenione z cichością. Tam trzeba iść żyć — tam trzeba iść umierać.
Tak, tam trzeba iść oddychać, marzyć — i nieskończonością wrażeń przedłużać godziny. — Pewien muzyk napisał: Zaproszenie do walca; kto skomponuje Zaproszenie do podróży, które-by można złożyć w ofierze kobiecie ukochanej — siostrze wybranej?
Tak, w tej atmosferze byłoby dobrze żyć — tam gdzie godziny wolniejsze obejmują więcej myśli — gdzie zegary wydzwaniają szczęście z głębszą, bardziej znamienną solennością.
W otoczy obramień ścian lśniących, lub na ciemnym przepychu skór kurdybańskich żyją dyskretnie błogosławione malowidła – spokojne i głębokie, jak dusze artystów, którzy je tworzyli. Słońca, barwiące o zachodzie swem złotem jadalnię czy salę, przesączają się przez przednie tkaniny, lub przez wyniosłe, zdobne okna, poznaczone ołowiem w liczne podziały. Meble są obszerne, ciekawe, dziwaczne, zbrojne w zamki i skrytki — niby dusze misterne. Zwierciadła, bronzy, tkaniny, wyroby złotnicze i fajanse grają tam oczom niemą, tajemną symfonją; zaś od wszystkich sprzętów, ze wszystkich kątów, ze szpar wszystkich szuflad, z fałdów tkanin idzie aromat szczególny — jakieś wróć do mnie Sumatry — aromat, który jest jakby duszą pomieszkania.
Mówię ci, kraj mlekiem i miodem płynący, gdzie wszystko bogate, czyste i połyskliwe — jak piękne sumienie, jak lśniąca baterja naczyń kuchennych, jak świetna izba złotnicza, jak migotliwa wystawa klejnotów! Skarby świata napływają tam jak do domu pracowitego człowieka, który dobrze się zasłużył światu całemu. Kraj osobliwy, wyższy nad inne — tak jak Sztuka przewyższa Naturę, bo uszlachetniona marzeniem — poprawiona, upiększona, przetopiona.
Niech szukają — niechaj szukają — niech odsuwają bez końca granice swego szczęścia niespokojne duchy — jakowiś alchemicy ogrodnictwa! Niech wyznaczają nagrody po sześćdziesiąt i po sto tysięcy florenów tym, którzy urzeczywistnią ich niepohamowane żądania! — Ja znalazłem mego czarnego tulipana, moją dalię niebieską!
Kwiecie niezrównany, odnaleziony tulipanie, daljo alegoryczna, to tam — nieprawdaż — do tego cudnego kraju — cichego i rozmarzonego — należałoby iść — żyć w nim i kwitnąć? Tam miałabyś obramienie ze swej analogji, tam mogłabyś się przeglądać — że użyję mowy mistycznej — we własnym odpowiedniku.
Marzeń! — i jeszcze marzeń! Im dusza ambitniejsza i wykwintniejsza, tem dalej odsuwają ją marzenia od możliwości. Każdy człowiek nosi w sobie swoją dozę przyrodzonego opjum, bez ustanku wydzielanego i odnawianego; bo w istocie — od narodzin do zgonu — ile liczymy godzin zapełnionych radością pozytywną — wynikającą z działania zdecydowanego — spełnionego? — Czy zamieszkamy kiedy — czy przeniesiemy się do tego zrodzonego przez mą duszę obrazu — obrazu stworzonego na podobieństwo twoje?

Te skarby, te meble, ten przepych, ten ład, te zapachy, te kwiaty cudowne — to ty. Tobą są również — te wielkie rzeki i te ciche kanały. — Niesione przez nie ładowne, od bogactw ciężkie statki, skąd dolatują monotonne śpiewy holowników — to myśli moje, które drzemią lub kołyszą się na twem łonie. Kierujesz je wolno, łagodnie ku morzu, które jest Nieskończonością, odbijając głąb nieba w jasności twej pięknej duszy; — a kiedy, zmęczone falą i obładowane cudami Wschodu, wracają do rodzinnego portu — toć to znów zbogacone myśli moje, powracające od nieskończoności ku tobie.


DWOISTY POKÓJ


Pokój podobny marzeniu — pokój istotnie uduchowiony, gdzie nieruchome powietrze zlekka napojone barwą różową i niebieską.
Tu dusza nurza się w lenistwa kąpieli, do której dolano zapachu żalu i pożądania. — Jest wtem coś ze zmroku, i z niebieskości. i z różowości — sen rozkoszy w czas zaćmienia.
Meble mają formy wydłużone, ścielące się i omdlałe. Meble zdają się marzyć: możnaby sądzić, że obdarzone są życiem lunatycznem, półsennem — jak świat roślinny i mineralny. Tkaniny mówią niemym językiem — jak kwiaty, jak niebiosa. jak zachodzące słońce.
Na ścianach żadnej ohydy artystycznej. – W stosunku do czystego marzenia — do nieanalizowanego wrażenia — sztuka zdecydowana, sztuka konkretna jest bluźnierstwem. Tutaj wszystko posiada cudowny umiar wyrazistości — poi słodkiem ukojeniem harmonji.
Ledwie wyczuwalna woń najwyszukańszego wyboru z przymieszką lekkiej wilgoci unosi się w tej atmosferze, w której myśl drzemiącą kołyszą wrażenia cieplarniane.
Muślin spływa obficie od okien i łoża — opada w śnieżnych kaskadach. Na łożu tem spoczywa Bóstwo — królowa marzeń. Ale jak się tu znalazła? Kto ją tu przywiódł? Jaka moc czarodziejska wprowadziła ją na ten tron marzeń i rozkoszy? Mniejsza o to! Jest — poznaję ją! Tak, to jej oczy, których płomień przenika mroki — te subtelne i okrutne gwiazdy prześwietlające; poznaję je po strasznej psotności. Przyciągają, biorą w jasyr — pożerają wzrok niebacznego, który w nie spojrzy. Badałem je często — te gwiazdy czarne, które narzucają duszy zaciekawienie i podziw.
Jakiemu przyjaznemu duchowi zawdzięczam, żem oto otoczon tajemnicą, milczeniem, spokojem i wonią? 0, błogości niewzruszona! To co zwykle nazywamy życiem, nawet w jego najszczęśliwszych wylaniach jakże jest pospolite w porównaniu z tem czystem życiem, którego zaznaję w tej chwili i które smakuję minuta za minutą, sekunda za sekundą!
Nie, nie ma już minut, nie ma sekund! Czas zniknął; to Wieczność panuje – wieczność rozkoszy!...

Nagle uderzenie — przeraźliwe, ciężkie – rozległo się u drzwi, i jak w snach piekielnych — zdało mi się, żem otrzymał cios motyką w żołądek.
Zaczem weszła Zmora. — To komornik, który schodzi torturować mię w imieniu prawa; ohydna nałożnica, która przychodzi lamentować i złorzeczyć, dorzucając pospolitość swego istnienia do cierpień mojego — lub redakcyjny chłopiec do posyłek, dopominający się o dalszy ciąg rękopisu.
Rajski pokój, bóstwo, królowa marzeń — Sylfida. jak mówił wielki René — cały ten świat czarowny zniknął wraz z brutalnem uderzeniem Zmory.
Co za ohyda! Przypominam sobie — przypominam! Tak, ta nora, miejsce pobytu wiecznej nudy — należy do mnie. Oto idjotyczne meble — zapylone, pootrącane; kominek bez płomienia i żaru — zapluty; smutne szyby, na których deszcz poznaczył ślady w kurzu; rękopisy pokreślone, lub niepodokańczane; kalendarzyk, w którym ołówek poczynił złowróżbne znaki!
I owa woń z innego świata, którą upajałem się z udoskonaloną wrażliwością, została wyparta przez zadomowiony, skwaśniały zaduch, powstały ze związku dymu tytuniowego z jakąś wywołującą nudności stęchlizną. Oddycha się tu teraz zjełczałem opuszczeniem.
W całym tym ciasnym, a tak obmierzłym światku jeden jedyny zażyły przedmiot pociąga ku sobie — to flaszka laudanum; stara, straszna przyjaciółka — niestety, jak wszystkie przyjaciółki, szczodra na pieszczoty i zdrady.
Tak! Czas powrócił. — Czas panuje teraz samowładnie, a wraz z odrażającym tym starcem wrócił cały piekielny jego orszak — Wspomnień, Żalów, Spazmów, Trwóg, Udręczeń, Zmor, Gniewów i Newroz.
Teraz sekundy znaczą się dobitnie, solennie, i każda z nich, wyskakując z zegara, mówi: „Jestem Życie — ohydne, nieubłagane Życie!“
W życiu ludzkiem jest jedna tylko Sekunda, której danem jest obwieścić dobrą nowinę — dobrą nowinę, budzącą jednak w każdym niewytłumaczony lęk.
Tak — Czas króluje; objął on z powrotem swą brutalną władzę. Pobudza mię jak wołu podwójnym swym ościeniem: — He-ej! Rusz się, bydlę! Ociekaj potem, niewolniku! Żyj, potępieńcze!“


KLEJNOTY.

Nagą była najdroższa. — Mej żądzy powolna,
Zachowała klejnotów jeno błyskawice,
Wiedząc, jak barw muzyka upoić mię zdolna,
Przypominając dumne Maurów niewolnice.

Gdy w tańcu pobrzęk ciśnie — szyderczy, stalowy –
Ten tłum, połyskujący od blach i kamieni —
Coś mię porywa! Nurt krwi w serce bije nowy,
Kiedy dżwięk ze światłością się brata i mieni.

Iskrząc się więc leżała, rozświetlając łoże,
I ze stosu poduszek uśmiechem wabiła
Miłość moją głęboką, pieściwą jak morze —
Co je wybrzeża ciągnie tajemnicza siła.

Wzrok jak w poskromionego utkwiwszy tygrysa,
Rozmarzona, leniwe odmieniła pozy —
A pełność róży, zlana z świeżością irysa,
Nowym czarem zdobiły te metamorfozy;

Jej ramiona, jej nogi — biodra w upojeniu
Własnej chwały — i fala łabędziego łona —
Płynęły przed oczami, jak w jasnowidzeniu;
I jej żywot, i piersi — mej winnicy grona —


Szły ku mnie, pieszczotliwsze od Aniołów Złego,
Aby zamącić spokój w starganem sumieniu —
I duszę mą ze szczytu zwlec kryształowego,
Gdzie, spragniona pokoju, legła w ukojeniu.

Zdawało się chwilami, że kaprys zuchwały
Biodra Antjopy z torsem powiązał efeba —
Tak się bujne jej lędźwie w kibić przelewały. —
Na smagłem ciele szkarłat lśnił zachodu nieba!

— Że lampa cicho zgasła w wyczerpaniu sennem,
Tylko kominek izbę oświetlał ognistą;
Ile razy westchnieniem wybuchał płomiennem,
Krwią nasycał tę skórę, jak ambra złocistą.




DOBRODZIEJSTWA KSIĘŻYCA.

Księżyc, który jest uosobieniem kaprysu, zajrzał przez okno, gdyś spała w swej kołysce, i powiedział do siebie: „Podoba mi się to dziewczątko“.
I zstąpił lekko po stopniach z chmur, i przesączył się bez szmeru przez szyby. Rozesłał się na tobie czułem otuleniem matki i złożył na twej twarzy swe barwy. I oto źrenice twe stały się zielone, a policzki bardziej blade. Przypatrując się twemu gościowi, otworzyłaś szeroko oczy — że już tak pozostały — dziwnie wielkie: zaś gość tak silnie objął cię za szyjkę — że na zawsze została ci skłonność do łez.
Jednakże w wylaniu radosnem Księżyc napełnił cały pokój niby poświatą fosforyczną — niby świetlną trucizną; i cała ta żywa światłość myślała i mówiła: „Poniesiesz na zawsze skutki mego pocałunku. Będziesz miłowała, co ja miłuję i co mnie miłuje: wody. chmury, milczenie i noc; morze niezmierne i zielone; wodę bezkształtną o tysiącu kształtach; miejsce, gdzie cię nie będzie; kochanka, którego nie będziesz znała; kwiaty potworne; wonie, od których się mówi od rzeczy; koty omdlewające na fortepianach i jęczące — ni to kobiety — głosem przenikliwym i słodkim.
I będą cię miłowali moi kochankowie, i służyć ci będą moi dworacy. Będziesz królową mężów o zielonych oczach, których objęłam za szyję w mych pieszczotach nocnych — tych, co miłują morze — morze niezmierne, burzliwe i zielone; wodę bezkształtną o tysiącu kształtach; miejsce, gdzie ich niema; kobietę, której nie znają; kwiaty złowrogie, podobne do kadzielnic nieznanej religji; zapachy mącące wolę; zwierzęta dzikie, rozkosznie zmysłowe — symbole swego szaleństwa.“
I oto dlatego, przeklęte, drogie, psute dziecię, leżę teraz u twych stóp, szukając w całej twej istocie odbicia straszliwego Bóstwa — wyrocznej matki chrzestnej — mamki-trucicielki wszystkich lunatyków.


DO MEJ MADONNY.
ex voto w stylu hiszpańskim.

Wzniosę dla cię, kochanko — Madonno ty moja —
Ołtarz tajny, gdzie będzie mej wiary ostoja.
Zdala od pokus świata, tobie ku ozdobie,
Gdzieś w najskrytszym mym serca zakątku wyżłobię
Niszę, zrobioną całą z lazuru i złota:
Tam staniesz, ma Statuo cudna! — Kołem vota.
Z Wersetów jak szkło jasnych, na srebro nizanych,
Z rymów jak gwiazdy lśniących, w krysztale rzezanych —
Promienną twoją głowę ozdobię Koroną;
Z wyłączności serdecznej, śmiertelna Madono,
Wykuję ci płaszcz sztywny, ostrym rylcem ryty —
Ciężki podejrzeniami, Zazdrością podszyty,
Co jak pancerz twą krasę zamknie; — nie Perłami
Urjańskiemi Płaszcz szyty, ale memi łzami!
Suknią będzie mej Żądzy płomienna kaskada,
Co się jak fala wznosi, otula i spada,
Drży na szczytach, w dolinach do snu kładzie głowę —
Całunkami okrywa twe ciało różowe;
Ze Czci mojej uczynię ci piękne Ciżemki —
Ze Czci tkliwej, powolnej, co w swój atłas mięki

Jak wosk płynny twe stopy otuli misternie
I formę ich utrwali miłośnie i wiernie.
A że, choć mozół szczery i chęć ma gorąca,
Nie zdołam za podnóże podesłać Miesiąca —
Dam ci pod nogi Węża, co me trzewia targa,
Wzdętego złości jadem; i szepnie ma warga:
„O Królowo zwycięzka, odkupieniem płodna,
Niech łeb potwora zetrze twa stopa dorodna!“ —
Na ołtarzu Królowej, czczonej przez Dziewice,
Staną wszystkie me Myśli rzędem jak Gromnice,
Rozmarzone odbiciem swych własnych promieni —
Wpatrzone w twe oblicze oczami z płomieni;
A że rwę się ku tobie sercem i tęsknicą,
Myśl stanie się Kadzidłem, Myrrą i Żywicą:
Ku tobie, szczycie śnieżny, białości łabędziej,
Chmurny mój Duch służebnie jak Mgła piąć się będzie.

A wreszcie, by cię w pełni upodobnić Marji,
Do miłości namiętnej domieszam barbarji —
Owej żądzy okrutnej! Pełniąc nakaz boży,
Z siedmiu uczynię Grzechów głównych siedem Noży —
Noży, ostrych jak żądła: kat czy żongler krwawy,
Za cel najgłębsze z uczuć twych biorąc dla wprawy,
Wrażę je wszystkie w Serce — w twe Serce drgające,
W twoje Serce łkające, krwią ociekające!




POTOK KRWI.

Niekiedy ze mnie — zda się — płyną krwi fontany;
Fala jej łka rytmicznie, opuszczając łono. —
Czuję dobrze, jak płynie strugą gęstą, słoną,
Lecz próżno ciało badam — próżno szukam rany...

Płynie przez miasto, brukiem, pod domostw osłoną —
Gdzie-niegdzie wyspę stworzy głaz wkoło oblany;
Tłoczy się do tej uczty krwawej tłum pijany,
Wszystko po drodze znacząc posoką czerwoną.

Nieraz wzywałem próżno mamiącą moc wina,
Aby uśpiło grozę, która mi mózg ścina. —
Wino oko jaśniejszem, a słuch czulszym czyni!

Wreszciem myślał, że miłość będzie zmiłowaniem, —
Ale miłość się stała igielnem posłaniem,
Co znów toczy poidło — dla dziewki zdrajczyni!




SIEDMIU STARCÓW.
(poświęcone Wiktorowi Hugo).
.

Nieraz śród ciżby, zgiełku ludzkiego mrowiska
W dzień biały, nito we śnie, stanie bies, czy złuda.
Bo ciągle przepływają tajemne zjawiska
W powikłanych kanałach miasta-wielkoluda.

Kiedyś rankiem, gdy w smutnej ulicy kalekiej
Zapłakane domostwa, przez mgły wywyższone,
Zdały się tworzyć brzegi wzbierającej rzeki,
Zaś jak tło, do mej duszy mrocznej dostrojone,

Wilgoć się brudna, żółta lepiła natrętnie —
Szedłem przedmieściem, drżącem od wozów ciężarnych,
Z trudem trzymając wolę na swych nerwów tętnie,
Borykając się z duszą, mętną od mar czarnych.

Nagle ujrzałem starca! — W nędzny strzęp odziany,
Równie brudny jak owa dżdżysta aura cała...
Jałmużny-by sypnęły pewnie w te łachmany,
Gdyby nie złość niezmierna, co mu z ócz patrzała;


Ze źrenic jego, zda się, żółć ciekła zawistna;
Spojrzenie w lot ścinało wilgoć w szron śniegowy —
A broda twarda, ostra — ruda wiecha istna —
Nadawała mu wyraz w pełni judaszowy.

Był więcej niż zgarbiony, bo złamany w kroku;
Grzbiet i tułów schylone po linji trotuaru,
Zaś kij, którym się wspierał. dopełniał widoku
Czegoś, co nie ma miana — bezsensu z koszmaru:

Czworonóg chromy, albo żyd z trzema łapami. —
Ciężko, ze złością spuszczał w śnieg i błoto nogi,
Jak gdyby trupy miażdżył swemi buciskami —
Chociaż obcy, jednakże jak wilk światu wrogi.

A za nim stąpał drugi: grzbiet, kij, wzrok jednaki,
Ten sam łachman i broda; z jednego szły piekła
Owe zjawy potworne, stuletnie bliźniaki:
Szli krok w krok — do jednego celu chuć ich wlekła.

Co za ohydny spisek wkoło mnie uknuto —
Czy złośliwy przypadek drwił ze mnie? Bo oto
Siedmiu ich takusieńkich gdzieś z piekła wypluto:
Mnożyli się, jakgdyby ich rodziło błoto.

Komu się ta przygoda wyda błahą może,
Zbieg zdarzeń — przypadkowy, a strach — niedorzeczny,
Niech zważy, że to całe zgrzybiałości morze —
Że tych siedmiu potworów miało stygmat wieczny!


Czułem: gdyby pokazał się był jeden jeszcze
Podobny kmotr plugawy, pokumany z piekłem,
Wstrętny Feniks — sam sobie syn i ojciec — kleszcze
Śmierci by mię zdławiły! Więc jak tchórz uciekłem —

Obłędnie, niby pijak, któremu się dwoi;
Drzwi podparłem, jak skąpiec, co ukrywa złoto,
Drżąc jak w febrze, piekielnych pełen niepokoi
Tajemniczością zjawy tknięty i głupotą!

I napróżno rozsądek chciał pochwycić wodze:
Burza huczała w głowie. w powale i łożu;
Dusza, jak stara barka wirowała srodze
Bez masztów, steru — po złem i bezbrzeżnem morzu.





MARNY SZKLARZ.

Są natury czysto kontemplacyjne, zupełnie niezdolne do czynu, które jednak pod wpływem pobudki tajemniczej i nieznanej działają niekiedy z żywością, do jakiej one same uważałyby się za niezdolne.
Naprzykład ktoś, kto, obawiając się, że zastanie u odźwiernego przykrą wiadomość, godzinami krąży tchórzliwie koło bramy swego domu, nie mając odwagi wejść do środka; inny, który przez dwa tygodnie nie decyduje się na odpieczętowanie listu; jeszcze inny, który dopiero po sześciu miesiącach zdobywa się na krok, który był nieodzowny już przed rokiem: wszyscy oni czują się niekiedy popchnięci nagle do czynu przez jakąś niepokonaną siłę — niby strzała cięciwą łuku. Moraliści i medycy, którzy mają pretensję, że wszystko wiedzą, nie są w stanie objaśnić, skąd w tych duszach leniwych i oddanych marzycielstwu bierze się nagle ta szalona energja, i w jaki sposób, niezdolni do spełnienia rzeczy najprostszych i najkonieczniejszych, w pewnych chwilach znajdują w sobie nadmiar zuchwalstwa dokonywania czynów najniedorzeczniejszych — a nawet często wręcz niebezpiecznych.
Pewien mój znajomy — najniewinniejszy marzyciel, jaki kiedykolwiek istniał pod słońcem — podpalił kiedyś las, aby, jak mówił, przekonać się, czy ogień istotnie rozszerza się z taką szybkością, jak to twierdzą. Dziesięć razy próba zawiodła, ale za jedenastym razem udała się, niestety, aż nadto.
Inny zapali cygaro obok beczki z prochem, żeby zobaczyć, żeby przekonać się, żeby wypróbować przeznaczenie, aby zmusić się do wykazania energji — przez zamiłowanie do hazardu, aby doświadczyć przyjemności bojaźni — wreszcie dla niczego — przez kaprys, z bezczynności.
Jest to rodzaj energji, która ma swe źródło w nudzie i marzycielstwie, i ci, u których przejawia się ona tak wyraźnie, są naogół, jak to już powiedziałem, istotami najbardziej bezwładnemi i marzycielskiemi pod słońcem.
Inny znów, do tego stopnia nieśmiały, że spuszcza oczy nawet przed spojrzeniem mężczyzn — że musi skupić całą swą biedną wolę, aby wejść do kawiarni, lub przejść koło biura w przedsionku teatralnym, gdzie kontrolerzy wydają mu się jakby obleczeni w majestat Minosa, Eaka, czy Radamantosa — nagle rzuci się na szyję starca przechodzącego obok niego i ucałuje go entuzjastycznie wobec zdziwionego tłumu.
Z jakiego powodu? Że... że może fizjonomja jego wydała mu się nieprzeparcie sympatyczna? Być może; będziemy jednak bliżsi prawdy, jeżeli przypuścimy, że sam on nie wie, dlaczego.
I ja podlegałem kilkakrotnie kryzysom podobnych uniesień, które upoważniają do wierzenia, że złośliwe Demony niepostrzeżenie wchodzą w nas i każą nam spełniać bezwiednie najniedorzeczniejsze nakazy.
Pewnego rana wstałem chmurny, smutny, zmęczony bezczynnością i z chęcią dopełnienia, jak mi się zdawało, czegoś wielkiego, jakiegoś czynu świetnego — i, niestety, otworzyłem okno.
(Proszę zauważyć, że pociąg do mistyfikacji, który u pewnych osób nie jest wynikiem jakiejś pracy duchowej, jakiejś kombinacji, lecz sprawą przypadkowego impulsu, ma w sobie, chociażby ze względu na nagłość pragnienia, wiele cech wspólnych z tym stanem — histerycznym wedle lekarzy, satanicznym zdaniem tych, którzy myślą nieco głębiej aniżeli lekarze — stanem, który popycha nas ku wielu czynom niebezpiecznym, lub niewłaściwym).
Najpierwszą osobą, jaką spostrzegłem na ulicy, był szklarz, którego nawoływanie przenikliwe, dojmujące, dochodziło aż do mnie po przez ciężkie, brudne mgły paryskie. W istocie nie potrafiłbym wytłumaczyć, czemu opanowała mnie nagła i despotyczna nienawiść do tego człowieka. — Hej! Hej! — zawołałem na niego, aby wszedł na górę. Jednak myślałem nie bez pewnej uciechy, że, ponieważ pokój mój był na szóstem piętrze, schody zaś bardzo wąskie, niełatwo mu przyjdzie dostać się na górę, i że nieraz zawadzi on tu i ówdzie po drodze kantami swego kruchego towaru.
Wreszcie zjawił się. — Przejrzałem skrupulatnie wszystkie jego szkła i zawołałem: „Jakto? Nie masz pan szyb kolorowych? — szyb różowych, czerwonych, niebieskich — szyb magicznych, szyb rajskich? Jesteś pan bez wstydu! Śmiesz włóczyć się po ubogich dzielnicach i nie masz nawet szyb, przez które by świat wydał się piękniejszym!“... I, nie dając mu czasu na opamiętanie się, wypchnąłem go na schody, gdzie potknął się, zrzędząc gniewliwie.
Wychyliłem się z balkonu i, ująwszy wazon z kwiatami, gdy człowiek ów pokazał się w otworze bramy, puściłem prostopadle mój pocisk na tylny brzeg zawieszonej na jego plecach skrzyni. Uderzenie to obaliło go, tak że do szczętu potłukł plecami całe swe ubogie wędrowne mienie, które wydało z siebie brzęk donośny — niby kryształowego pałacu, strzaskanego przez piorun.
I pijany mym szałem, krzyknąłem doń z wściekłością: „Upiększać życie! Upiększać życie!“
Podobne swawole nerwów są niebezpieczne — i można nieraz drogo je przypłacić. Lecz cóż wieczna chociażby nawet kara może obchodzić tego, kto w ciągu sekundy zaznał nieskończoności zadowolenia.


SPIS RZECZY.

Uwaga redakcyjna 5
WINO 13
I  15
II  18
(Dusza Wina) 20
(Wino Gałganiarzy) 22
III  33
Wino Kochanków 36
Wino Samotnika 37
Wino Mordercy 38
POEMAT O HASZYSZU 41
Dedykacja 43
Sztuczne Raje...“ 46
I  Żądza Nieskończoności 47
II  Co to jest haszysz? 51
III  Teatr Seraficzny 53
IV  Człowiek-Bóg 77
V  Morał 96
Odpowiedniki 105
Wyznanie wiary artysty 106
Sen paryski 108
Zaproszenie do podróży 111
Dwoisty pokój 115
Klejnoty 119
Dobrodziejstwa Księżyca 121
Do mej Madonny 123
Potok Krwi 125
Siedmiu Starców 126
Marny Szklarz 129




  1. Poemat o Haszyszu“ rozdział IV.
  2. Béroalde de Verville. Moyen de parvenir (uwaga K. Baudelaire’a).
  3. Porównaj poemat „Wino mordercy“.
  4. Tu Baudelaire wypowiada w prozie to co następnie przerobił na mowę wiązaną, tworząc poematy: „Dusza wina“ i „Wino gałganiarzy“.
  5. Porównaj wiersz „Dusza wina“ 3-a strofa.
  6. Porównaj wiersze: „Klejnoty” i „Do mej Madonny”, oraz małe poematy prozą: „Dobrodziejstwa księżyca”, „Zaproszenie do podróży” i „Dwoisty pokój”.
  7. Wiersz ten, podany po raz pierwszy do druku w 1917 roku, został przechowany przez „starszego“ drukarni Poulet-Malasis z czasów drukowania drugiego wydania „Kwiatów Zła“. — Jest to, jakby szkic — zaniechane zamierzenie. niezupełnie może zgodne z ostatecznymi wnioskami, do jakich autor doszedł w chwili, gdy pisał „Poemat o Haszyszu“.
  8. Porównaj wiersz „Sen paryski”
  9. Porównaj słynny sonet „Odpowiedniki”.
  10. Porównaj mały poemat prozą „Wyznanie wiary artysty”.
  11. Porównaj wiersz „Sen paryski
  12. Autor ma tu prawdopodobnie na myśli lampę dawnego typu o dwu płomieniach. B. W.
  13. Porównaj mały poemat prozą „Zaproszenie do podróży”, oraz sonet „Odpowiedniki”.
  14. Porównaj wiersz „Sen paryski
  15. Porównaj wiersz „Do mej Madonny”. „Zaproszenie do podróży” – do pewnego zaś stopnia wiersz „Klejnoty”.
  16. Porównaj mały poemat prozą „Dwoisty pokój” (2-a część), oraz wiersz, umieszczony na wstępie niniejszego studjum, „Sztuczne Raje...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Baudelaire i tłumacza: Bohdan Wydżga.