Stałem na Karpat granitowym szczycie —
Czoło tonęło w chmurach i błękicie; Na niebie płonął jakiś odblask krwawy.
Na dole, w koło, od morza do morza
Kryły całuny całe te przestworza, Gdzie żyją w więzach biedne dzieci Sławy.
A z pod całunów wionął jęk za jękiem,
Zmięszany czasem z głuchym kajdan brzękiem — Lecz pod zasłoną, nie wiem, co się działo.
Tylko na północ przez te całuny
Krew przeświecała odblaskiem łuny; Czasem szczęk mieczów słyszeć mi się zdało.
A jęki rosną — spływają się w górze
W jedne akordy, i jakoby w chórze
Jęków harmonią po nad ziemią grają.
Wreszcie jęk jeden uderzy w niebiosy —
A w nim słyszałem milionów głosy: «Boże! dzieci Twe o pomoc wołają!» —
Wtem błysła jasność — a gdym spojrzał na dół,
Znikły całuny. Gdzie był płaczu padół, Czterej olbrzymi w koło Karpat stali,
I w lewych dłoniach, spojonych nad szczyty,
Wznosili razem wielki krzyż w błękity — W prawych mieczami błyszczącymi chwiali.
«Niech żyją wolne sławiańskie narody!
Niech miłość rządzi odtąd świat młody! Niechaj zaginie wszelkie panowanie!»
Krzyknęły wszystkie ludy świata w chórze —
A na niebiosach odbrzmiał im głos w górze: «To jest ma wola — tak niechaj się stanie!»