W kraju orangutanów i rajskich ptaków/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CIĘŻKIE PRZEJŚCIA. — RANA PANA CILIŃSKIEGO.
— ZNOWU TROCHĘ KULTURY.

Uzyskawszy kilkanaście pięknych okazów rajskich ptaków p. Ciliński stracił już panowanie nad sobą. Postanowił koniecznie dotrzeć do tych dzikich miejscowości, w których o te przecudne stworzenia było łatwiej. Z Tadziem i pięciu najętymi strzelcami puścił się w długą i uciążliwą podróż ku wybrzeżom Nowej Gwinei, jeśli bowiem szło o zdobycie nowych jakichś okazów ptaków, motyli lub owadów, dla naszego uczonego nie było żadnych niemożliwości. Tak tedy tułali się po pustyni, morzach wschodnich, błąkając się nieraz między wyspami i rzadko kiedy tylko widując malajskie „prau“ albo dżonki chińskie o czarnych żaglach. Nieraz brakowało im świeżej wody do picia, to znów nie dostawało świeżego mięsa. Przez dwa tygodnie walczyli z przeciwnemi wiatrami, posuwając się krok za krokiem wzdłuż wybrzeży jakiejś wyspy i wciąż spychani wstecz przez wicher, który jak gdyby się zawziął na nich. To znowu wjechali w pas ciszy morskiej i musieli po gładkiem, wietrznem morzu posuwać się powoli naprzód przy pomocy wioseł, a malajscy majtkowie niechętnie się do tej ciężkiej pracy brali. Wreszcie wylądowali w miejscowości Wandammen, zupełnie dzikiej, pokrytej gęstym lasem, a zaludnionej przez Papuasów słynących z dzikości i okrucieństwa. Polowanie jakie zaraz po przybyciu na miejsce pan profesor urządził podobne było raczej do wyprawy wojennej. „Prau“ stała daleko od brzegu, a majtkowie musieli trzymać barki, każdej chwili gotowi do odparcia ataku piratów, p. Ciliński zaś ze swym sztabem i strzelcami, ze sztucerami w rękach posuwał się w głąb lasu szerokim łańcuchem tyraljerskim. Rozumie się, że w ten sposób trudno było podejść ptaki niezmiernie płochliwe i żyjące w głębi lasu, prócz tego tu i ówdzie napotykani krajowcy groźnymi ruchami, okrzykami i złemi twarzami dowodzili, iż istotnie nie żywią wobec nowoprzybyłych dobrych zamiarów i że gościnności się po nich spodziewać nie mogą. Raz i drugi koło głowy Tadzia świsnęła strzała wypuszczona z za krzaków przez dzikiego, który znikał potem jak zając, zaszywając się w zarośla. W tych warunkach długo i z dobrym rezultatem polować nie można było, wobec czego p. Ciliński poprzestawszy na paru niezbyt nawet ciekawych okazach wrócił na „prau“. Teraz skierował się znowu ku wyspie Jobie, miejscowości również niebezpiecznej, gdzie krajowcy nieraz mordowali majtków, którzy wychodzili na brzeg. Zdarzało się także, że na swych niewielkich łodziach atakowali statki. Kiedy „prau“ p. Cilińskiego wpłynęła do małej, płaskiej i piaszczystej przystani zdawało się, że wyspa jest bezludna. Wyprawa, choć nie zaniedbując ostrożności, nie wypuszczając z rąk broni, bez przeszkód posuwała się naprzód, przedewszystkiem w celu zdobycia zapasu świeżej wody oraz upolowania trochę ptaków jadalnych, bodaj papug, jako, że mięsa na pokładzie dawno już nie było. Rezultaty wyprawy nie były złe, ustrzelono trochę ptactwa i znaleziono w gąszczu źródło z dobrą, słodką wodą. Kiedy jednakże armja prof. Cilińskiego rozpoczęła odwrót, ni stąd ni zowąd posypały się zewsząd kamienie i zaczęły jęczeć w powietrzu strzały. Kilkuset zupełnie nagich, ciemno-brązowych Papuasów następywało na pięty z nieopisaną furją, złośliwie strzelając z łuku z poza pni i z za krzaków. Porywczy Tadzio natychmiast bój przyjął i otworzył ogień. Zahuczały w dżungli wystrzały sztucerów. Salwy wstrzymały trochę Papuasów, jednakże w krótkim czasie pokazało się, że Europejczycy wzięli ze sobą za mało amunicji. Trzeba było oszczędzać naboji, bez których sztucery stawały się co najwyżej mało użytecznemi w ręcznym boju maczugami. Tyraljerka białych w lot zrozumiawszy sytuację podwoiła kroku, a wkrótce odwrót zamienił się w paniczną ucieczkę. Przy tej sposobności strzała jedna trafiła profesora w nogę w okolicy kostki. Dzielny profesor choć kulał, przecie biegł naprzód, póki wreszcie nie dopadli wszyscy niezarosłego już wybrzeża, na które Papuasi nie ośmielili się wybiec, wiedząc, że przywitają ich tam celne wystrzały białych. Dzięki temu udało się podróżnym uniknąć niebezpieczeństwa i cało przedostać na pokład „prau“. Kiedy to dzicy ujrzeli, a zwłaszcza kiedy widzieli, że „prau“ odbiwszy od brzegu kieruje się ku morzu, ośmieleni wypadli z lasu i wywijając dzidami, łukami, nożami i pałkami, szatańskim chórem wyli pogróżki i obelgi w stronę białych. Miny mieli przytem tak nadęte i zwycięskie, tak pyszne, że można było pękać ze śmiechu, gdyby nie upokarzające poczucie klęski, nie podrażnienie z powodu niebezpieczeństwa jakie się przeszło, a także gdyby nie rana profesora. Dlatego Tadzio przywoławszy ku sobie strzelców i wiedząc już, że o amunicję troszczyć się nie potrzebuje, zakomenderował w stronę wyjącego tłumu kilka salw. Widać było jak trafieni padali na ziemię. Zaś pozostali spostrzegłszy, iż „prau“ nawet zdaleka kąsać potrafi, rozpierzchli się po zaroślach, zrzadka tylko wypuszczając za uciekającymi strzały, które oczywiście z powodu odległości nie mogły już trafić do celu.
Po tej nieszczęśliwej wyprawie profesor Ciliński wylądował w miejscowości zwanej Dorey, a położonej na Nowej Gwinei. Była to wioska, w której oprócz krajowców mieszkało także dwóch misjonarzy, opiekujących się Papuasami i uczących ich biblji. Obaj ci misjonarze mówili już dobrze po papuasku. Udało im się nawrócić na chrześcijanizm parę kobiet, a oprócz tego zgromadzili też w swej szkółce garstkę dzieci, które uczyli czytać, z niewielkiem jednakże powodzeniem. Z powodu bardzo niskiego wynagrodzenia, ludzie ci musieli z konieczności trudnić się handlem, który polegał na tem, iż zakupywali od krajowców ich produkty, a kiedy później pokazywało się, że krajowcy są w biedzie, odsprzedawali je z małym zyskiem. Jakkolwiek misjonarze postępowali uczciwie i zadowalali się drobnymi zarobkami, to przecie mimo wszystko Papuasi nie mogli wierzyć w ich bezinteresowność, zwłaszcza, że wyobrażali sobie, iż zyski ich opiekunów są znacznie wyższe niż były w rzeczywistości.
Dorey było wioską niewielką i zupełnie już nie malajskiego typu. Wszystkie domy zbudowane były na palach w wodzie, a prowadziły do nich z wybrzeża długie i bardzo prymitywne mosty. Chałupy były niskie, pokryte strzechami z liści, kształtu łodzi wywróconej dnem do góry. Pale na których te chaty zbudowano, mosty i platformy składały się z krzywych kołów, rozmieszczonych nieregularnie i bez żadnego porządku. Podłogi zrobiono również z drągów i żerdzi, nierównych a tak od siebie nieraz oddalonych, iż powstawały szerokie dziury, przez które dziecko z łatwością mogło przelecieć i wpaść w wodę. Ściany wznoszono z łat, desek ze starych czółen, zniszczonych, starych mat i liści palmowych tu i ówdzie ściągniętych włóknem, tak iż to wszystko ledwie się trzymało. Zato pod strzechami wisiało wiele wysuszonych i poczerniałych czaszek ludzkich, bojowych trofeów z walk z dzikimi Arfakami z głębi lądu, którzy ze swych wzgórz urządzali często rozbójnicze reidy ku wsiom położonym nad morzem. W środku wsi znajdował się wielki, kształtem do łodzi podobny dom gminny, budowany na większych i grubszych palach i ozdobiony rzeźbami przedstawiającemi potworne, nagie kobiety. Jednem słowem miejscowość miała charakter zupełnie barbarzyński i niezachęcający.
Rozumie się, że w pierwszych dniach podróżni stale na noc wystawiali czaty. Okazało się to jednak zbytecznem, bo ludność zupełnie ich nie napadała, nie troszczyła się o nich, a nawet można powiedzieć zachowywała się wcale życzliwie. Na pierwszy rzut oka wyglądali ci Papuasi bardzo dziko i odrażająco. Chodzili zupełnie nago, tak mężczyźni jak i kobiety i zdawało się, że są nieomal ludożercami.
— Nie taki djabeł straszny, jak go malują! — chwalił sobie Papuasów pan profesor. — Jak się im dobrze przyjrzeć, to można nawet powiedzieć, że to są wcale piękni ludzie. Widziałem między nimi mężczyzn wysokiego wzrostu i dobrze zbudowanych, z wyrazistemi rysami twarzy i orlemi, szeroko rozdętemi nosami. Ich fryzura jest właściwie bardzo oryginalna.
— A pan profesor to zaraz już fryzurą nazywa! — oburzył się Tadzio, który od czasu bitwy z Papuasami spokojnie na nich patrzeć nie mógł. To jest poprostu grzywa, a nie jakaś tam fryzura!
— Przesadzasz, mój bracie, przesadzasz! Oni o te swoje grzywy bardzo dbają. Każdy z nich nosi w czuprynie wysoki drewniany grzebień, którym się wciąż czesze.
— Ma po temu widocznie bardzo gryzące przyczyny — burknął Tadzio.
— Nie przypuszczam. Idzie im poprostu o to, aby te ich niezmiernie gęste włosy nie poplątały się i nie zamieniły w kołtun. Prócz tego możesz zauważyć, iż ci ludzie, choć niby dzicy...
— Niby! — wykrzyknął z urazą Tadzio.
— ...mają w każdym razie pewne poczucie piękna. Uważałeś, że każda deska w ścianie domu pokryta jest dość prymitywnemi ale ciekawemi płaskorzeźbami. Dzióby łodzi są niejednokrotnie ozdobione rzeźbami wcale nawet ciekawemi i zrobione nie bez talentu. Niektóre znowu przyrządy są i rzeźbione i barwione pięknie roślinnemu farbami ich własnego wyrobu. Wszystko to dowodzi, iż lud ten zdolny jest do kultury i mimo swej biedy i nagości stoi na pewnym stopniu cywilizacji. Jak widzisz nie leni się i pracuje nietylko dla zarobku, ale i dla własnej przyjemności.
Ponieważ nie można było zdobyć żadnego mieszkania, p. Ciliński najął 10 Papuasów, którzy wraz z Malajczykami mieli mu wybudować dom. Nie można się było skarżyć na tych ludzi, pracowali dość chętnie, postępowali jednakże jak dzieci. Kiedy trzeba było przynieść parę belek, do czego śmiało wystarczało dwóch lub trzech ludzi, odbiegali wszyscy, to znowu przychodzili do pracy bez żadnych narzędzi mimo, iż wiedzieli, że p. Ciliński także ich nie posiada. Trudno się z nimi było porozumieć, bo nawet Malajczycy języka ich nie znali, a na migi nie wszystko można było wyrazić. Mimo tych trudności dom w krótkim czasie stanął, wycięto dokoła niego zarośla, a także ścięto kilkadziesiąt drzew, aby zyskać światło i łatwy dostęp powietrza. O jakie 40 kroków od domu płynął mały strumień, z którego brano wodę i w którym się też kąpano. Dom był zbudowany z drzewa z podłogą bambusową i z drzwiami sporządzonemi z liści palmowych. Jego szerokie okna wychodziły na morze, któremu p. Ciliński przyglądał się w chwilach zamyślenia z za swego stołu.
Niestrudzony uczony mimo rany w nodze, próbował w pierwszych dniach chodzić przynajmniej na niedalekie przechadzki. Pokazało się jednak, że postąpił lekkomyślnie, a przytem upadłszy uderzył właśnie zranioną nogą o jakiś pień i znowu się skaleczył, skutkiem czego rana zaczęła obierać, a potem nastąpiły takie komplikacje, że p. Ciliński całymi tygodniami domu opuszczać nie mógł. Gorliwie pracowali dla niego pod kierunkiem Tadzia jego strzelcy, Papuasi zachęceni darami w postaci tasaków, nożów angielskich, tytoniu, perkalu i innych rzeczy, chętnie znosili mu całe kosze najrozmaitszych owadów. Ale p. Cilińskiego to nie zadowalało. Mieszkańcy wsi zbierali oczywiście te owady, które najłatwiej wpadały im w ręce, których byto najwięcej, a zatem rzeczy znane powszechnie. Co do strzelców i Tadzia, to p. Ciliński nigdy się nie mógł oprzeć wrażeniu, że gdyby był sam poszedł na polowanie zdobyłby okazy znacznie piękniejsze, niż oni. Całe dnie przesiadywał biedak na progu, z melancholją patrząc na tak niedaleki, nieznany a niedostępny mu las, w którym spodziewał się znaleźć skarby nieopisane i nieocenione.
— Przechodzę poprostu męki Tantala! — skarżył się Tadziowi. — Nie masz pojęcia co się dzieje ze mną, kiedy widzę jak tuż pod nosem przelatują mi rozmaite motyle i owady! Ruszyć się z miejsca nie mogę, a widzę, że tracę dziennie po 20—30 okazów!
W tych czasach p. Ciliński zaczął gorzknieć i coraz częściej wspominał kraj.
— Nie to, żebym chciał zaraz wracać, bo jeszcze i tak mam ogromnie wiele do roboty! — zwierzał się Tadziowi — tutaj dla tysiąca uczonych nie brakłoby roboty choćby i przez sto lat! Ale ani opieki, ani zjeść co porządnego, ani gazet, ani towarzystwa, nic tylko ci dzicy ludzie i ta pustynia dokoła. Kiedy człowiek nie może pracować brzydnie mu to wszystko.
Po miesiącu profesor mógł wychodzić z domu i robić niedalekie wycieczki. Widząc, że nie zdoła biegać za motylami, wyrzekł się ich i całą uwagę poświęcił rozmaitym chrząszczom i owadom drzewnym. Krążył wciąż dokoła zwalonych pni, dłubał w nich, jak się sam wyrażał „polował pod korą“ i znosił do domu mnóstwo drobnych, czarnych chrząszczyków. Ale tu znów wystąpiły do boju z nim mrówki.
Tych było w Dorey mnóstwo niesłychane, a zwłaszcza dokuczliwy był jakiś czerw niewielki i zupełnie czarny. Pełne były tych mrówek wszystkie krzaki, a prawie każde drzewo znajdowało się pod ich panowaniem. Wszędzie było widać wielkie, jak gdyby papierowe gniazda. Jak tylko p. Ciliński rozgościł się w tym domu, mrówki zajęły go i zbudowały sobie wielkie gniazdo na dachu, skąd z łatwością schodziły po belkach i palach na dół. Roiło się od nich na stole p. Cilińskiego, który musiał baczną uwagę zwracać na to, aby mu mrówki nie kradły z pod ręki mniejszych owadów. Biegały mu wciąż po rękach i po twarzy, wciskały się we włosy i krążyły po całem ciele, nie przeszkadzając jak długo nie kąsały, co się zdarzało przeważnie wówczas, kiedy w swym pochodzie napotkały na jakąś przeszkodę. Wtedy gryzły tak boleśnie, że p. Ciliński zrywał się na równe nogi, gubiąc nieraz przytem mniejsze owady lub też wypuszczając z rąk instrumenty. Pełno ich też było w łóżkach. I podczas kilkumiesięcznego pobytu w Dorey podróżni nie mieli od nich ani pół godziny spokoju.
A tymczasem Tadzio wałęsał się ze strzelbą na rumieniu po gęstej dżungli. Okolica była tu zaniedbana i prawie zupełnie bez dróg. Nad błotnistemi ścieżkami, w których się grzęzło po kolana, ciągnęły się nisko, zasklepione zupełnie krzaki i zarośla, tak że godzinami szło się jak gdyby przez zielone tunele. Papuasi niechętnie zapuszczali się w głąb lądu, obawiając się swych dzikich sąsiadów z gór. A ile razy Tadzio kierował się ku lasowi, małe dzieci wybiegały z chat i pokazując mu czaszki czerniejące na strzechach wołały, jakby go chciały przestrzec:
— Arfaki! Arfaki!
W tej dziczy i samotności i Tadzio zaczął tracić humor i zwykłą sobie energję. Posępnie jakoś i ponuro było mu w kraju, gdzie do człowieka zbliżać się należało z palcem na cynglu. Prawda, zwiedził już dużo świata, widział wiele, zmężniał, nauczył się różnych rzeczy, strzelał znakomicie — jednakowoż to wszystko robiło się coraz bardziej jakby bezcelowe, a przedewszystkiem nużyło tym dziwnym włóczęgowskim trybem życia i tą koniecznością poprzestawania na sobie. Widział różne morza, widział zachody słońc na morzu i cudne, ciche, gwiazdami wyiskrzone noce podzwrotnikowe, widział przepyszną zieloność dżungli uwieńczonej festonami i girlandami powojów i lianów, był świadkiem, jak zbudzone rajskie ptaki złotem świecąc o wschodzie słońca krążyły dokoła wysokich, dziwnych drzew, rozmawiał z ludźmi tylu nieznanych ras, różnych kolorów, różnych zwyczajów i obyczajów i przywykł tak do dźwięcznego języka malajskiego, jak też i do gardłowych niemożliwych do naśladowania dźwięków dialektów papuaskich. Zdawałoby się, że mógłby się poprostu rozpłynąć i roztopić w poezji romantycznego życia i jego przeżyć. Który z jego rówieśników nie zazdrościł by mu! Któryż z nich nie wyobrażałby sobie, że tego rodzaju życie jest szczytem szczęścia! — a jednak Tadzio czuł się właśnie znużony niesłychaną a mało komu znaną prozą włóczęgi. Niemożliwością przywiązania się do czegokolwiek bądź koniecznością bezustannego pakowania, rozpakowania, przenoszenia, zwijania, rozwijania i innych tym podobnych kłopotliwych czynności. Prawda, strzelał do różnych ptaków, ale teraz wszystko jedno już mu było czy strzela do rajskiego ptaka, czy do jakiejś tam sowy.
Zły humor i niezadowolenie osłabiło prawdopodobnie nerwowo naszych podróżnych. Bo oto naraz zaczęli chorować na febrę. Pan Ciliński dobrze zaopatrzony był w chininę, ale choroba uporczywa nie ustępowała, a gorączka wycieńczała ich. Nadomiar złego zachorowało też dwóch strzelców, a jeden gdzieś uciekł. A może został zabity przez Arkassów. Cała wyprawa została na łasce i niełasce młodego chłopca Bandaruna, który miał czuwać nad chorymi i zaopatrywać ich w żywność. Pomagali trochę misjonarze, jednak i oni niewiele dać mogli, bo sami mało mieli.
I wówczas zdarzył się cud.
W przystani pojawił się nagle wielki, majestatyczny, szary krążownik holenderski.
Z podziwem przyglądał się z okien chaty temu stalowemu kolosowi Tadzio, niemal z szacunkiem kłaniając się olbrzymim lufom jego wielkich dział i wieżom pancernym. Ze wzruszeniem patrzył, jak z krążownika spuszczano na wodę szalupę — i jak po schodkach zbiegali do niej biało ubrani marynarze. Na dany znak wszystkie wiosła drgnęły, zaczęły rytmicznie bić wodę tak, iż łódź wyglądała, jak wielki pająk, mnogiemi nogami biegnący po powierzchni wody. Kiedy łódź zbliżała się do brzegu rozległa się komenda i naraz wszystkie wiosła podniosły się do góry. Zwolna wyszło na brzeg trzech oficerów, którzy skierowali się ku chacie misjonarzy.
A w chwilę później ktoś zapukał do drzwi chaty p. Cilińskiego i trzech wykwintnie ubranych młodych oficerów weszło do wnętrza. Tadzio zdumiał się na ich widok. Wydali mu się poprostu podobni do bogów. Mieli na sobie białe, czyste podzwrotnikowe ubrania ze złotemi naszywkami a niebieskie ich, jakby porcelanowe, oczy świeciły życzliwym uśmiechem w twarzy młodej, rumianej i starannie ogolonej.
— Czy rozumiecie po angielsku? — spytał jeden z nich.
— Yes, yes! — zapewnił gorąco Tadzio, który w swych długich wędrówkach nieźle się tego języka poduczył.
— Dowiedzieliśmy się, iż jest tu jakiś uczony, złożony chorobą. Może moglibyśmy czem pomóc? Zatrzymamy się tu jakiś czas i będziemy mogli być wam użyteczni.
Tadzio pośpiesznie oprowadził gości do pokoju p. Cilińskiego.
Teraz dopiero widząc obok swego mistrza tych trzech młodych ludzi, dobrze odżywionych, mocnych i zdrowych zauważył jak strasznie zniszczony i sterany jest jego biedny profesor. Chudy był do niemożliwości, twarz z żółtej stała się ziemista, oczy głęboko wpadłe błyszczały gorączkowo, na cienkich wychudłych palcach skóra się marszczyła. Biedak tak się wzruszył na widok niespodziewanych gości, że prawie mówić nie mógł.
— Ależ to okropne — wykrzyknął jeden z Holendrów — wy wyglądacie jak szkielety! Czy może nie macie pieniędzy?
Pan profesor uśmiechnął się niemal z wyniosłością.
— Pieniędzy? Pieniędzy my mamy dość. Tylko, że w tych stronach prawie nic nie można za nie dostać. Prócz tego chorujemy już od dłuższego czasu.
— Jakże można sobie takie rzeczy w ten sposób lekceważyć! Wszak mogliście tu zginąć!
— Niewątpliwie. Przypuszczam jednak, że w każdym razie zbiory nasze nie przepadłyby, prędzej czy później znalazłaby się sposobność wysłania ich do Europy, a na każdej skrzyni jest dokładny adres. Proszę panów uczony to to sam o co żołnierz. Idzie do celu, nie myśląc o tem czy zginie, czy nie.
Jeden z Holendrów był lekarzem okrętowym. Ten zbadał chorych i oświadczył, że najlepiej dla nich będzie, jeżeli na jakiś czas przeniosą się na pokład krążownika.
— Zbiory swe bezpiecznie możecie tu zostawić, pod opieką misjonarzy i swej służby. Sami zaś odpoczniecie trochę i odetchniecie inną atmosferą. Do wyzdrowienia potrzeba wam nietyle chininy, ile przyzwoitych łóżek, lepszego odżywiania się, a przedewszystkiem kulturalnego otoczenia. Zapomnijcie trochę o tem, że w tych stronach musi się mówić po malajsku. Mówcie własnym językiem. Jakiej jesteście narodowości?
— Jesteśmy Polacy — odpowiedział p. Ciliński.
— Aa, zatem jesteście narodem przyszłości!
— Jak pan to rozumie?
— O to toczy się obecnie w Europie wielka wojna, która w gruzy obróci cały dawny porządek Europy. Na tem wy możecie tylko zyskać. Z tego krwawego chaosu wyłoni się z pewnością wolna Polska.
— Co pan mówi? — zawołał zdumiony p. Ciliński, chwytając lekarza za rękę.
— To nie ulega już najmniejszej wątpliwości. Ale narazie nie mówmy o tem, bo widzę, że pan jest jeszcze zanadto osłabiony. Zbierzcie się i poczekajcie chwilę na nas, wkrótce zabierzemy was na pokład statku.
A wieczorem p. Ciliński i Tadzio leżeli wygodnie wyciągnięci na bambusowych leżakach. Obok nich siedział lekarz okrętowy, przyrodnik, który ciekawie rozpytywał ich o ich podróże po dalekich krajach, o to co widzieli i o to co przeszli. Opowiadanie to było tak ponętne i ciekawe!
Zaś dokoła płonęły lampy elektryczne, oficerowie przechadzali się wytworni, uśmiechnięci z cygarami wonnemi w rękach, a dalej na pokładzie orkiestra statku grała wieniec narodowych melodyj ententy. I w pewnej chwili z mosiężnych trąb trysnęło:
— Jeszcze Polska nie zginęła!
Słuchali tej pieśni zebrani tłumnie na wybrzeżu nadzy Papuasi, zapatrzeni w potwora świecącego setką błyszczących oczu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.