W kraju orangutanów i rajskich ptaków/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WALKA Z PIRATAMI. — NA WYSPACH ARU.

Był piękny, pogodny dzień, kiedy ekspedycja profesora Cilińskiego, złożona z sześciu jego ludzi i czterech żeglarzy, znalazła się na pełnem morzu, zdala od gwarnego i ruchliwego Dobbo. Pan Ciliński nie zamierzał zapuszczać się zbyt daleko od brzegu, należało jednak okrążyć kilka niebezpiecznych punktów, gdzie blisko wybrzeża znajdowały się ukryte pod wodą rafy koralowe, a także niebezpieczne wiry i prądy. Po półdniowej podróży, zatoczywszy wielki krąg, „prau“ zbliżała się tedy ku wybrzeżom jakiejś wysepki, a podróżni byli pewni, że znajdą tam dogodną przystań i świeżą, słodką wodę.
Kiedy już byli niedaleko lądu, pokazało się, iż mają przed sobą dwie wyspy, oddzielone od siebie stosunkowo wąskim kanałem, mniej więcej szerokości 600—700 metrów. Obie wyspy zarosłe były gęsto wielkiemi drzewami, których gałęzie zwisały nisko nad wodą, tworząc coś w rodzaju zasłony czy kurtyny. Z pod jednej z takich zielonych zasłon wysunęło się naraz kilka dużych łodzi, przepełnionych wioślarzami i zbrojnymi. Równocześnie z poza drugiej wyspy wyjechały dwie łódki krajowców, wiozące do Dobbo towary. Łódki te ujrzawszy łodzie pędzące z jak największą szybkością po zielonej zasłonie roślinności ku morzu, chciały się cofnąć. Było jednakże już zapóźno. Cztery łodzie jakby się zdawało piratów puściły się za nimi w pogoń, podczas gdy trzy skierowały się ku „prau“ pana Cilińskiego.
Na pokładzie „prau“ powstało łatwo zrozumiałe zamieszanie. Majtkowie, widząc zbliżające się łodzie, potracili głowy. Służba malajska zapomniała nawet, że ma w rękach strzelby. I ze zgrozą wołała, iż piraci wszystkich niewątpliwie wytną. Pan Ciliński zdumiony i zaskoczony tą napaścią stał na przodzie „prau“, przyglądając się jakby w osłupieniu coraz bliżej podjeżdżającym łodziom, pełnym ludzi półnagich o ciemnej skórze i kędzierzawych bujnych, czuprynach, rozdzielonych równo nad czołem.

— To nie Malajczycy, to z pewnością Papuasi! — mówił do Tadzia — są oni znacznie więcej zbliżeni już do murzynów.
— Pan profesor się myli! — burknął Tadzio — teraz to oni najwięcej są zbliżeni do nas! Ale ja się postaram wysłać to towarzystwo zpowrotem.
To mówiąc, spokojnie złożył się ze swego sztucera i wypalił.
Stojący na przodzie w najbliższej łodzi dzikus wypuścił włócznię z rąk, zachwiał się i wpadł w morze.
— A teraz ja panie profesorze zdegraduję im sternika! — zapowiedział chłopiec.
Jednym strzałem rozciągnął sternika na łodzi.
— Panie profesorze, tej publiczności jest chyba dość! Czy ja mam być jedynym przedstawicielem pańskiej armji regularnej? Możeby pan profesor w imię nauki i swego własnego cennego zdrowia raczył ze dwa, trzy razy puknąć do tych kalorszów! Strzela pan profesor różne rajskie przepiórki i inne nietoperze, może więc pan profesor i nieznajomemu Papuasowi fryzurę poprawi!
— Kiedy jak kiedy, ale dziś to masz rację — odpowiedział profesor. Wyznam ci, że dla tych dzikusów nasz ładunek istotnie może być ponętnym. Wieziemy przecie tyle spirytusu!
— Spirytusu! Niech pan profesor będzie pewny, że oni te wszystkie pańskie jaszczurki i pijawki w słoikach zjedzą jak kompot!
— A to łajdaki! — oburzył się pan Ciliński. I nie panując już dłużej nad sobą chwycił strzelbą i posłał z niej kilka kul w stronę drugiej łodzi.
Ten przykład podziałał i na resztę służby. Malajczycy oraz dwaj Portugalczycy chwycili za broń i otoczyli „prau“ ogniem i dymem. Na wszystkie strony brzmiały karabiny i sztucery, a na ogień ich i Papuasi ze swych lodzi odpowiadali ogniem. Jednakowoż strzały piratów nie były celne, raz dlatego, że broń mieli starą i niedalekonośną, a powtóre, że sami odsłonięci w swych płytkich i odkrytych łodziach strzelali do ludzi ledwie widocznych. Wobec tego po krótkiej walce uznali za stosowne oddalić się od niebezpiecznej „prau“ i połączyć się z temi łodziami, które spokojnie i bez żadnego niebezpieczeństwa łupiły tymczasem bezbronnych krajowców.
— Jest to pierwsze zwycięstwo morskie, któreśmy jako polski statek odnieśli! — rzekł z dumą i zadowoleniem Tadzio.
Nie wiedząc czego się trzymać w dalszej drodze i czy przypadkiem inne łodzie piratów się nie pokażą, pan Ciliński kazał skierować się ku najbliższej wyspie, aby tam wylądować i uzyskać pewniejszą na wybrzeżu pozycję obronną. „Prau“ zawinęła pod olbrzymią kurtynę z wielkich, prawie zupełnie sklepionych gałęzi, powiązanych ze sobą lianami, kwitnącemi powojami i różnemi pnączami. Podróżni z karabinami w rękach wysiedli na ląd, oczywiście zarzuciwszy poprzednio kotwicę. Siły swe podzielili, dwóch ludzi przeszło na prawo i na lewo jako obserwacyjne straże skrzydłowe, zaś główna siła, reprezentowana przez pana Cilińskiego, Tadzia i dwóch Portugalczyków, pozostała w centrum i rozciągnąwszy się „łańcuchem“ tyraljerki na płaskiem wybrzeżu, z karabinami w rękach gotowała się do odparcia ewentualnej napaści.
Tymczasem znacznie gorzej powiodło się dwom łodziom bezbronnych krajowców. Łodzie piratów otoczyły je zwartem kołem, to zbliżając się ku nim, to znów odskakując od nich, jak czarne krokodyle. Piraci wywijali dzidami, potrząsali nogami, a od czasu do czasu strzelali. Napadnięci bronili się czem mogli. Kijami, laskami, wiosłami i długiemi żerdziami bambusowemi. Widać było jednakże, że nie zdołają obronić się przemocy. Tadzio wraz z panem Cilińskim i Portugalczykami, chcąc im dopomóc, słali jedną salwę po drugiej, robiąc w ten sposób dywersję ogniową, było to jednakże zbytecznem i nierozsądnem marnowaniem kosztownej amunicji, ponieważ sztucery nie mogły nieść tak daleko. Mimo to widać było na jasnem tle nieba i błękitnej wodzie sylwetki walczących. Czarni półnadzy Papuasi z rozwianemi, kędzierzawemi grzywami, wskakiwali już na łodzie krajowców, których mordowali bezlitośnie. Podniósł się straszliwy krzyk i słychać było tak jęki mordowanych, jak też dzikie okrzyki pewnych już zwycięstwa piratów.
A wówczas zdarzyła się rzecz nadzwyczajna.
Żeglarze malajscy przyglądali się dotychczas całemu zajściu zupełnie spokojnie, biernie, nawet obojętnie. Zdawało się, że myślą tylko o sobie i swojem bezpieczeństwie, że nie wierzą, aby z przygody tej mogli wyjść cało, zaś następnie, kiedy atak piratów odparto, poprzestali na pozycji wyczekującej. Teraz jednak, kiedy w ich oczach mordowano bezbronnych ludzi, poszeptawszy coś między sobą, zrzucili sarongi opasujące ich biodra i półnadzy, w krótkich tylko majtkach z krzywemi nożami w rękach zaczęli zsuwać się w wodę.
— Czyście wy powarjowali ludzie? — powstrzymywał ich pan Ciliński.
Malajczycy spojrzeli na niego spokojnie i bez śladu wzburzenia lub zawziętości na swych opanowanych twarzach.
— Nie można bezczynnie patrzeć, panie, kiedy łotry mordują bezbronnych.
— A cóż wy we czterech poradzicie przeciw całej hordzie? Zabiją was tylko! — mitygował ich pan Ciliński.
— Nie dojrzą nas nawet! — uśmiechnął się jeden z Malajczyków. Podpłyniemy tak, że nas nikt nie zauważy, a kilku tych zbójów przecież krwią swą zbrodnię przepłaci.
To mówiąc rzucili się w morze, z kryszami w zębach.
Tadzio patrzył za nimi uważnie.
Płynęli zrazu nie kryjąc się, pewni, iż z takiej odległości nikt ich nie dostrzeże. Potem czarne ich głowy zaczęły ginąć wśród lekko marszczących się fal. Wreszcie zniknęły zupełnie. Snać Malajczycy nurkowali i płynęli pod wodą, od czasu do czasu tylko zaczerpując powietrza. Wkońcu zupełnie ich już nie można było widzieć, ani zauważyć najmniejszego śladu czy znaku, świadczącego, że się w pobliżu łodzi znajdują. A naraz na łodziach piratów ktoś krzyknął przeraźliwie i widać było, że zleciał w morze, runąwszy w tył. Tadziowi zdawało się, jak gdyby zauważył błysk krzywego noża, ucinający mu z tyłu nogi, pod kolanami. Gdzie indziej znów, cień jakiś wdarł się na łódź, zadając w nogę kilka niespodziewanych i szybkich uderzeń, poczem skoczył jednym susem i znalazł się daleko w wodzie. Niewidziani napastnicy niespodziewanie pojawiali się to tu, to tam, kłując i bodąc nożami, póki wreszcie piraci nie zwrócili na to uwagi i nie zaczęli się przed nimi bronić. Wtedy mściwi Malajczycy zdawszy sobie sprawę z bezowocności dalszej walki, zniknęli i po krótkim czasie wynurzyli się pod zasłoną ze zwisających konarów drzew, ociekający wodą zmieszaną z krwią ale uśmiechnięci i zadowoleni.
— Pogryźliśmy ich trochę! — mówił jeden z nich.
Mimo to piraci wymordowali załogę obu łodzi, które natychmiast wzięli na sznury, częściowo obchodzili swymi ludźmi i powlekli gdzieś na wschód. Widać było ich flotyllę oddalającą się coraz szybciej i prawie niknącą w oczach.
— Ale że to kanonierki holenderskie czy angielskie nie mogą tego pospólstwa wytępić! — kręcił głową Tadzio.
— Owszem, reidy kanonierek są w tych stronach nawet częste, ale trudno tych łotrów dopaść. Jest tu mnóstwo malutkich wysepek, po których się piraci rozpraszają, udając zwykłych chłopów, którymi też właściwie i są. Że zaś przeważnie okradają krajowców, trudno po łupie poznać, że jest zrabowany.
Dalsza podróż odbywała się już spokojnie, aczkolwiek wiatr był przeciwny.
Zbliżywszy się do lądu „prau“ wjechała w ujście niewielkiej rzeczki, którą posuwała się dalej w głąb lasu, omijając szeroko rozciągające się bagniska, a tu i ówdzie uprawne pola. Po dwóch godzinach podróży pan Ciliński spostrzegł na jednym z brzegów dom, czyli raczej zupełnie nędzną szopę, w której jak mu to powiedział sternik, miał mieszkać wójt wsi Wamma. Szopa zajęta była przez kilka rodzin, mieszkających razem ze sobą. Były w niej dwa ogniska a wszystko roiło się od mężczyzn, kobiet i dzieci, do tego stopnia, iż zdawało się, że tu już wolnego kąta nie znajdzie tem bardziej, że wójt wsi był ciężko chory i nie można było z nim się rozmówić. Ale pan Ciliński nie poddawał się, ponieważ zauważył, że w okolicach tych są lasy cudowne i prawie dziewicze. Wobec tego za cenę paru tasaków zdołał uzyskać od właściciela domu pozwolenie na mieszkanie kątem. Do tego kąta wielkiego na pięć stóp kwadratowych kazał pownosić wszystkie swoje skrzynie i urządził w nim jakie takie laboratorjum, podczas gdy załoga wraz ze służbą malajską i Portugalczykami pozostała na „prau“. Z profesorem zamieszkał tylko Tadzio, nie rozłączający się oczywiście ze swym sztucerem.
Można sobie było wyobrazić jak się tam ciasno i nieprzyjemnie mieszkało. Dom był właściwie zwykłą szopą, zbudowaną raczej z nieociosanych kołów, niż z belek, bez ścian, ale zato z powałą bardzo niską zwisającą nad podłogą. Wewnątrz domu znajdowały się jak gdyby separatki czy loże, wzniesione z liści palmowych, systemem niby to celtowym, bo z każdej z nich wychodziło się na długi i szeroki korytarz, niby coś w rodzaju placu gminnego.
W tych „separatkach“ sypiały poszczególne rodziny. Całe umeblowanie stanowiło kilka mat, koszów i naczyń służących do gotowania. Łuki i włócznie były jedyną bronią. Niektóre kobiety chodziły w sarongach, wyplatanych z trawy. Mężczyźni nie mieli na sobie nic prócz przepaski dokoła bioder. Całemi godzinami i dniami wylegiwali się bezczynnie, zaś kobiety ich przynosiły im jarzyny i sago, które stanowiło całe ich pożywienie. Jedyną ich rozrywką, jedynem urozmaiceniem straszliwej monotonji dzikiego życia było właśnie lenistwo i rozmowa. Gadali strasznie i bez ustanku. A wieczorami dom zmieniał się w małą wieżę Babel, dzieci piszczały, mężczyźni krzyczeli lub śmiali się, kobiety kłóciły się bezustannie. Czasami przychodzili do pana Cilińskiego Malajczycy po rozporządzenia lub też z okazami zastrzelonemi w dżungli i słysząc nieustanny gwar głosów w tym domu, chwytali się czasem za głowę. A jeden z nich oburzony oświadczył:
— „Banyak quot bitchara Orang Aru“ (ludzie z narodu Aru są bardzo wielkimi i silnymi mówcami).
— Jak pan może w takim zgiełku i hałasie pracować! — podziwiał profesora Tadzio.
— Jak? Poprostu. Mogą sobie gadać co chcą, skoro nie rozumiem, nic mnie to nie obchodzi. Zupełnie jakby wiatr wiał!
Istotnie trzeba było podziwiać niesłychaną wytrwałość i zimną krew uczonego, pracującego w tak ciężkich warunkach, w brudzie i w otoczeniu kilkudziesięciu dzikich ludzi.
Zaś pan profesor nie tracił czasu. Natychmiast zawezwał tłumacza i zaczął się wypytywać, czy w okolicy są rajskie ptaki. Odpowiedziano mu, że tak, wobec czego zaraz następnego już dnia wysłał Tadzia na polowanie do dżungli.
Zaczęło się znowu samotne wałęsanie po dzikim, nieznanym lesie. Tadzio tak do tego przywykł, że czuł się już w dżungli, jak w domu. Już przed świtem, prawie w ciemnościach wchodził w chłodną, ciemną głąb lasu. Słychać było głośny krzyk wok! wok! wok! dający znać, iż wśród konarów drzew, wysoko latają rajskie ptaki. Przeraźliwie wrzeszczały papugi i kakadu. Niektóre znów piszczały, podczas kiedy różne mniejsze ptaszki ćwierkały lub pogwizdywały swą pieśń poranną. Tadzio kładł się czasami na ziemi i wsłuchiwał się w odgłosy dżungli, uświadamiając sobie, że jest jednym z nielicznych Europejczyków, którzy wogóle kiedykolwiek w tych lasach byli. Dziwił się sam sobie, w jaki sposób może się stać, że właśnie jemu udało się dotrzeć do mateczników Wschodu i ma swemi oczami patrzeć na rzeczy nieznane, dziwne a nieraz tak piękne.
Pewnego dnia ujrzał na własne oczy pierwsze rajskie ptaki. Były one zupełnie białe ze zwisającemi, złotemi ogonami. Latały koło jakiegoś drzewa tak wysoko, że strzelać do nich nie można było. Daremnie Tadzio biegał za niemi, gdy przeniosły się na inne drzewo. Ptaki, jakby czując, że im grozi niebezpieczeństwo nie zniżały swego lotu.
Aliści dżungla wkrótce wynagrodziła chłopca za ten zawód.
Było to raz koło południa, na niewielkiej lecz cienistej polance. Tadzio zmęczony i zniechęcony bezowocnem uganianiem po lesie, rzucił się na trawę i odpoczywał z wzrokiem utkwionym w niebo. Wtem na gałęzi jednego z pobliskich drzew zamigotał jakiś przecudny klejnot, coś tak nieopisanie pięknego, że chłopiec oczom własnym nie wierzył. Był to niewielki ptak barwy w większej części intenzywnie cynobrowo-czerwonej. Ku głowie pióra stawały się coraz krótsze i przechodziły w ton pomarańczowy. Pierś i brzuch miał ten ptak srebrzysto-biały, a tylko na piersi szeroka, ciemno-zielona metaliczna pręga, oddzielała biel podbrzusza od czerwieni podgardla. Dziób ptaka był żółty, zaś nogi pięknie kobaltowe. Nie na tem koniec jednakże. Oto ile razy ptak rozwinął skrzydła pokazywały się pod niemi długie na parę cali szare pióra, u końców szmaragdowo-zielone, a które składały się między skrzydłami a piersią w piękne wachlarze. Z ogona zaś ptaka zwisały dwa środkowe, długie pióra, również na końcu szmaragdowo-zielone i zakręcone w okrągłe pętle. Było to zjawisko tak piękne, iż Tadzio oczu od niego oderwać nie mógł. Zdawało mu się, że śni i nie chciał się nawet ruszyć, aby tego snu cudnego nie spłoszyć.
Wtem przyszedł mu na myśl pan Ciliński i jego radość, gdyby mógł dostać tak piękny, rzadki okaz. Natychmiast chłopak sięgnął ukradkiem po sztucer i nie wstając nawet, zdaje się niezauważony przez ptaka, złożył się z niego. Strzał nie był trudny, ponieważ cel lśnił barwami i nie mógł się skryć wśród liści. Rozległ się suchy trzask sztucera i przepiękny ptak zleciał na ziemię. Zaprzestawszy już dalszego polowania Tadzio pobiegł ze swą zdobyczą natychmiast do domu.
Profesor ujrzawszy ptaka omal nie oszalał z radości. Rzucił się Tadziowi na szyję, wycałował go, omal nie zdusił w objęciach, a potem zaczął tańczyć po sieni. Widok ten był tak pocieszny, że wszyscy Papuasi zawyli z radości.
— Wiesz ty co zabiłeś? — wykrzykiwał uradowany uczony — nie, skądże byś ty mógł wiedzieć. Ty jesteś tylko strzelec, Nemrod! Tobie tylko dać pukawkę do rąk i kazać strzelać. Wystarczy ci, żebyś trafił — a w co, to cię już nic nie obchodzi!
— To ja naumyślnie tę kurę dla pana profesora zabiłem, a pan profesor tak mi się odwdzięcza? — oburzał się Tadzio.
— Kurę! Ty bluźnierco, ty wiesz co to jest? To królewski ptak rajski, rzadkość w zbiorach europejskich.
Tadzio choć udawał, że go to niewiele obchodzi, rozumiał, iż zdobycz była cenna, ale Papuasi nadziwić się nie mogli tej uciesze uczonego z powodu zdobycia pięknego ptaka. Dla nich rajskie ptaki były istotnie rzeczą tak zwykłą i codzienną, jak kury i kaczki.
— Pomyśl tylko! mówił raz wieczorem uczony do chłopca. Ta daleka wyspa położona wśród morza, po którem rzadko kiedy jeżdżą statki, zdala od wodnych gościńców używanych przez floty kupieckie. Dokoła nas dziki, pyszny las podzwrotnikowy ciągnący się na mile. Przy nas ci wrzaskliwi, gadatliwi i dzicy Papuasi, a wśród tego wszystkiego my dwaj pracujący dla wiedzy i te cudne ptaki, wytwory jakiegoś szczególniejszego piękna! Pomyśl o długich wiekach minionych, wśród których zwolna te piękne kształty formowały się i rozwijały z pokolenia w pokolenie, rodząc się wciąż, żyjąc i umierając w gęstych koronach tych ciemni posępnych drzew. Zdala od inteligentnego oka, które mogłoby rozkoszować się ich niezrównaną pięknością. I nie mogło być inaczej. Te cudne ptaki mogły i mogą żyć tylko w tych dzikich, niegościnnych krajach, zupełnie barbarzyńskich i obcych wszelkiej kulturze, podczas gdy z drugiej strony jeśli człowiek cywilizowany doszedł do tych wysp i wniesie na nie swą cywilizację, niewątpliwie zniszczy i zmieni warunki organiczne i nieorganiczne w jakich te klejnoty latające jedynie wychować się mogą, a zatem zniszczy zupełnie rajskie ptaki. Człowieka wprost melancholja ogarnia na myśl o tem wszystkiem. Wiedz o tem, że absolutnie nie wszystkie rzeczy stworzone są dla człowieka, a wiele stworzeń niema z nim absolutnie nic do czynienia i ginie od samego jego zbliżenia się.
Mieszkając wśród Papuasów, których coraz więcej zbierało się w domu, pan Ciliński i Tadzio mieli sposobność dokładnego obserwowania ich.
— Ja myślałem, że dzicy, którzy nie pracują — mówił Tadzio — mogą robić co się im podoba. A tymczasem widzę, że oni się okropnie nudzą i żyją bardzo nędznie. Nie mają ani chleba, ani ryżu, ani kukurudzy, ani nawet sago. Jedzą jak zwierzęta jarzyny jakieś, korzonki, słodkie ziemniaki i sago zupełnie surowe. Tam na wybrzeżu, niedaleko przecież od tego domu jest mnóstwo ryb, a u nich ani jednej ryby nawet dostać nie można. Od czasu do czasu złapią gdzieś jakiegoś chorego dzika lub kangura. A wtedy to już jest wielki bal. Jak można jeść takie niedojrzałe i niedogotowane zielska i jarzyny!
— To też popatrz jak oni wyglądają. Wszyscy prawie cierpią na choroby skórne i mają wrzody na rękach i nogach. Pochodzi to niewątpliwie z nieregularnego i złego odżywiania się. Malajczycy nie ruszający się nigdzie bez ryżu wolni są od tych chorób. Przypomnij sobie także Dyaków, którzy odżywiają się dobrze i dlatego wyglądają doskonale. Dla mnie jest jasne, że człowiek bezkarnie nie może robić z siebie zwierzęcia, żywiącego się tylko ziołami i owocami i nie myślącego o jutrze. Dlatego też nie jestem wegeterjaninem. — A to wszystko są przecie wegeterjanie! Z tego punktu widzenia możnaby powiedzieć, że prowadzą życie wprost idealne! Żyją wciąż na świeżem powietrzu, pod słońcem, nie drażnią skóry zbytęcznemi ubraniami, powinniby być zahartowani i piękni jak posągi. A tymczasem to ledwie cienie ludzi.
Jedyną namiętnością Papuasów było żucie trzciny cukrowej, która w tych stronach rosła gęsto i udawała się nadzwyczajnie. Kiedykolwiek się weszło do domu zawsze można było zauważyć kilkanaście osób, kucających na matach i nożami przecinających grube pręty pełne słodkiego soku. Nieodzownym sprzętem były kosze, do których wrzucano wyssane już kawałki trzciny cukrowej. Produkt ten był jedynym towarem mieszkańców wyspy, którzy całe stosy trzciny cukrowej wywozili do Dobbo, gdzie im za nią nawet dobrze płacono.
Rozumie się, że dzicy ci ludzie przy każdej sposobności całą duszą oddawali się pijaństwu. Kupcy za wszystko płacili chętnie rumem. Dzikusy zaopatrzywszy się w wódkę zaczynali pić na umor. Rozbijali i łamali wszystko w swych domach, wrzeszczeli na całe gardło i pili tak długo, póki wszystkiego nie wypili. Potem leżeli chorzy i półprzytomni przez kilka dni.
Łodzie przybywały i odpływały wciąż, a dom, w którym mieszkał pan Ciliński zmienił się w coś, w rodzaju oberży. Mieszkały już w nim około setki chłopców, mężczyzn, kobiet i dziewcząt, a wszystko to robiło zgiełk nie do opisania. Conajmniej połowa z nich mówiła naraz, a nie była to cicha, umiarkowana rozmowa, apatycznie grzecznego Malajczyka, lecz gwar głośnych głosów, krzyków, pisków i wybuchów śmiechu, przypominających rżenie końskie. Wszyscy ci ludzie oczywiście zwartą gromadą stale otaczali pana Cilińskiego, bacznie i w skupieniu przyglądając się jego ruchom. Była to jedyna chwila, w której zgiełk na jakiś czas ustawał. Niektórzy wypytywali go łamanym, malajskim językiem co właściwie robi, na co potrzebne mu są te wszystkie zbiory. Tłumaczył im to, ale oczywiście, nikt mu nie wierzył. Uważano go powszechnie za czarownika. Pan Ciliński niejednokrotnie narzekał w duchu na te odwiedziny, zwłaszcza, że bardzo pilnie musiał się opędzać dzieciom, pchającym do wszystkiego palce. Ponieważ jednak przypuszczał, że wśród tych sąsiadów znajdzie kogoś, któryby mu dał wskazówki co do rajskich ptaków, stosunków nie zrywał.
Jednego dnia przyszło mu na myśl, aby poczęstować swych współmieszkańców rumem, którego kilkanaście flaszek miał na statku. Tadzio przyniósł rum, a pan Ciliński dał dwie duże flaszki najczęściej odwiedzającym go Papuasom. Flaszki wypito natychmiast. I naturalnie poproszono o więcej. Zacny uczony oświadczył, iż da chętnie więcej rumu, ale prosi, aby mu wskazano myśliwych, zajmujących się polowaniem na rajskie ptaki. W tej chwili rozesłano gońców do najbliższych chat i w godzinę później zjawiło się w domu paru nowych Papuasów, twierdzących, iż zajmują się zawodowo polowaniem na te drogocenne ptaki. Trzeba było i ich poczęstować rumem, który Papuasi oczywiście chętnie przyjęli, a usiadłszy na matach rozpoczęli z panem Cilińskim rozmowę.
— Jak się nazywa wasz kraj rodzinny? — pytał jeden z Papuasów.
— Poland! — odpowiedział pan Ciliński.
— Poland? To nie może być, to przecie zupełnie nic nie znaczy. W to nikt nie uwierzy, to jest przecież niedorzeczne, czy słyszał kto kiedy coś podobnego? Pulend, to nie może być żadną nazwą ani imieniem kraju. To jest nic.
— Jakże nic, jeden kraj nazywa się tak, a drugi inaczej! — tłumaczył pan Ciliński.
— To jest puste gadanie. Moja ojczyzna nazywa się Wanumbai, każdy może powiedzieć Wanumbai, ja pochodzę z Wanumbai, wszyscy wiedzą co to jest i gdzie to jest. Ale Pulend, czy słyszał kto kiedy coś podobnego? Nie drwij sobie z nas, powiedz nam naprawdę jak się twój kraj nazywa, abyśmy mogli wiedzieć jak mówić o tobie kiedy stąd odjedziesz.
Nie wierzyli też, aby zbiory profesora miały służyć do tych celów o jakich on im opowiadał.
— Co się stanie z tem wszystkiem kiedy wyjedziecie na morze? — pytał stary Papuas tajemniczym głosem.
— Cóż ma się stać? Wszystko zapakowane w skrzyniach, będzie leżało na dnie statku.
— Ale jak myślicie co się z niemi potem stanie? One wszystkie znowu odżyją, nieprawda.
Napróżno mu profesor tłumaczył, że są już martwe i nic ich nie ożywi. Starzec kiwał przecząco głową i szeptał wciąż z uroczystą miną: „Napewne to wszystko odżyje! Wszystko na morzu odżyje! Mnie w pole nie wyprowadzicie. Ja doskonale wiem co mówię, zanim wyście tu przyjechali padał wciąż deszcz, wilgoć była okropna. A teraz odkąd wy tu jesteście to wciąż pogoda i ciepło. Ohoho, już ja się na tem rozumiem, mnie me oszukacie“.
A naraz pojawiła się nowa kwestja.
— Słuchajcie! — rzekł stary Papuas — wy przecie wszystko wiecie! Jak wygląda ten wielki statek, na którym Chińczycy sprzedają swoje towary? On jest zawsze na pełnem morzu, a nazywa się Jong. Wiem, że się tak nazywa, ale jak on może wyglądać? Nikt go nigdy nie widział.
Trudno było panu Cilińskiemu odpowiedzieć na to pytanie, lecz napróżno zapewniał swych sąsiadów, iż sam tego statku nie widział, więc im go opisać nie może. Nie wierzyli mu i byli przekonani, że nie chce powiedzieć.
— W każdym razie jesteście lepszym człowiekiem, niż malajscy lub chińscy kupcy, którzy tu czasem zaglądają i którzy nas okradają i oszukują. Sprowadźcie sobie wszystko tu z Dobbo, wszystko czego potrzebujecie i zamieszkajcie wśród nas. Będzie wam dobrze. A jakże się naprawdę nazywa wasza ojczyzna?
— Powiedziałem wam już: Poland!
— Pulend? Czegoś podobnego jeszcze nikt z nas nie słyszał. Wiem, że jest Makassar, Jawa, Ceylon, Celebes, Ceram, Goram, Chiny, — ale Pulend, to nie może być! Takiego kraju na świecie niema.
Niewiadomo jak długo byłaby trwała ta mądra rozmowa, gdyby Tadzio poprostu Papuasów nie wyrzucił. Był też najwyższy już czas po temu, bo ledwo ruszali językami.
Wogóle jednak żyło się im wśród tych dzikich ludzi zupełnie spokojnie i bezpiecznie. Pan Ciliński czasami nawet zachwycał się nimi.
— Zdarzają się przecie nieraz bardzo piękne ciała! — mówił do Tadzia. Czemże są najpiękniejsze posągi greckie, wobec tych żywych, poruszających się zgrabnie i mówiących tak wesoło ludzi wokoło nas. Patrz, jak swobodnie oni chodzą. Jak lekko i zgrabnie się poruszają, prawie że zupełnie nadzy. Patrz jak pięknie wygląda taki młody chłopak, kiedy napina łuk i strzela do celu. Doprawdy jest się czemu przyglądać.
— Baby są straszne! — krzywił się Tadzio.
— Masz słuszność, kobiety nie są ładne. Twarze mają prawie zupełnie niekobiece, prócz tego zniszczone są pracą, biedą, no a także zbyt wczesnemi małżeństwami.
— A jakie to toalety tutaj noszą.
— No, toalety!
Istotnie moda była na wyspie niesłychanie uproszczona. Rzadko kiedy widziało się kobietę w sarongu. Przeważnie chodziły nagie z krótkiemi opaskami z maty od pasa do kolan. Opaski te były niesłychanie brudne i prawdopodobnie noszono je tak długo bez zmiany póki się nie rozleciały. Zato wszystkie te kobiety zwracały wielką uwagę na fryzurę. Niejednokrotnie czesały się całemi godzinami przy pomocy grzebienia drewnianego a raczej drewnianych widełek, któremi starannie rozdzielały włosy nad głową. Drugą ich ozdobą były wielkie kolczyki mosiężne i naszyjniki z paciorków. Niektóre z nich przewlekały naszyjniki przez otwory kolczyków a końce zawiązywały z tyłu na włosach.
— Wygląda to wcale oryginalnie i ozdobnie — mówił pan Ciliński. — Ma się wrażenie, że niby ten kolczyk przecież na coś może się przydać. Jak wrócisz do domu powiedz o tem tym naszym paniom, które jeszcze chodzą po świecie z dziurami w uszach. Może ci się uda wprowadzić taką nową modę.
— Ee, pan profesor ma także pomysły.
— Głupi jesteś mój bracie. Niema takiego pomysłu, któregoby w modzie nie przyjęto. Tam dobre wszystko czego nie było, choćby jak najbardziej zwarjowane.
Pewnego dnia Papuasi dali panu Cilińskiemu znać, że idą na polowanie, ponieważ w pewnej części lasu zauważyli większą ilość rajskich ptaków, w pełnej świetności upierzenia. Przyszli się go zapytać ile mu też ptaków trzeba i jaką dostaną za nie zapłatę. Tadzio słysząc to, pomyślał sobie, że ciekawą mogłoby być rzeczą pójść na polowanie w dżungle z prawdziwymi dzikimi, którzy nie używają nawet strzelb a tylko łuków. Wiedział, że rajskie ptaki latają i gnieżdżą się bardzo wysoko i nie wyobrażał sobie w jaki sposób można je zabić strzałą z łuku, skoro niejednokrotnie on sam z powodu zbytniego oddalenia celu nie mógł strzelać ze swego sztucera. Zaproponował tedy panu profesorowi, aby go posłał wraz z Papuasami. Zapomocą butelki rumu udało się profesorowi uzyskać zgodę myśliwych, którzy zapowiedzieli Tadziowi jednakże, iż strzelby brać ze sobą nie potrzebuje, a gdyby nawet ją wziął, to strzelać mu nie wolno. Prócz tego na polowanie trzeba było iść już wieczorem, aby być wczas na miejscu. Tadzio zgodził się na podyktowane mu warunki i istotnie nad wieczorem wyruszył wraz z kilkunastu młodymi chłopcami, którzy skierowali się ku najdzikszej a odległej części dżungli.
W lesie było już ciemno. Ścieżki nie widziało się, a jednak bosi Papuasi szli wciąż chyżym krokiem, znakomicie orjentując się wśród gęstwy czarnych, wysokich pni, a nawet w ciernistem krzewiu. Kroków ich prawie nie było słychać. Postacie same ciemne, rozpływały się w mroku i ciemnościach i zrzadka tylko na polankach majaczyły niewyraźnie. Maszerowano tak bez słowa i bez odpoczynku kilka godzin. Poczem myśliwi zatrzymali się, siedli na ziemi i rozpoczęli cichą naradę. Po chwili kilku z nich wstało i nacięło nożami kilkadziesiąt prętów bambusowych, poczem ten i ów zaczął się piąć jak kot na wysokie drzewa. Co tam robili, tego Tadzio nie widział, bo było ciemno. Sam wdrapać się na żadne drzewo nie mógł. Wobec tego musiał jak niepyszny stać, przyglądając się czemuś, czego nie rozumiał i czego nikt nie mógł mu wytłumaczyć. Powoli topniała gromadka myśliwych, aż wreszcie zostało się zaledwie kilku, którzy znakami dali chłopcu do zrozumienia, aby szedł za nimi. Wprowadziwszy go w głębokie i gęste zarośla ukazali mu ziemię, na której się też sami położyli i wkrótce zasnęli.
Obudził ich nadranny chłód, blady brzask i głośne krzyki rajskich ptaków, krążących wysoko nad drzewami.
Zerwali się i cicho zaczęli się skradać w tę stronę, gdzie w nocy niektórzy myśliwi wdrapywali się na drzewo.
Zwolna robiło się coraz jaśniej. Powietrze wypełniło się złotym blaskiem pierwszych promieni wschodzącego słońca.
I tu ujrzał Tadzio rzecz przecudną. Dokoła wielkich, wysokich drzew w atmosferze czystej i przesyconej wątłym jeszcze blaskiem słonecznym, na tle ledwo błękitniejącego nieba latały jak gdyby śpiewające kule biało-złote, z długimi rozwianymi w powietrzu, złocistymi ogonami. Słychać było ich głośny, dźwięczny a niezrozumiały krzyk — gou, gou, gou! zaś od czasu do czasu kula ta nagle zwijała się w powietrzu i padała z wysokości, czasem na ziemię, a czasem na gęstsze gałęzie i konary drzew. Tadzio jednego ptaka podniósł, który leżał na ziemi. Oglądał go chcąc widzieć, jak został trafiony i gdzie tkwi strzała. Jednakże ku wielkiemu swemu podziwowi nie mógł znaleźć żadnej rany, ani też najmniejszej kropelki krwi na niepokalanie białej piersi i wśród złotych piór ptaka. Zdawało się jakby ptaki te spadały na ziemię niewidzialną jakąś siłą, czy też zaklęciem strącone. Nie widać też było zupełnie myśliwych. Dopiero pod jednem drzewem znalazł Tadzio rozwiązanie zagadki. Leżała tam mianowicie strzała Papuasa, długa, mocna, lecz bez grotu. Strzała kończyła się czemś w rodzaju wydłużonej ale nieostrej, lecz przeciwnie tępej pałeczki.
Wysoko wśród gałęzi drzew widać było młodego Papuasa, leżącego na konarach w niewygodnej i męczącej pozycji. Nad nim zrobiono coś w rodzaju zasłony z żerdek bambusowych, przykrytych gęsto liśćmi. Nad drzewem krążyły ptaki, do których Papuas strzelał z łuku poprzez otwory zrobione w zasłonie. Ptaki ogłuszone tępym strzałem spadały na ziemię, gdzie je pozostali myśliwi podnosili i ukręcali im karki. W ten sposób pióra były nieuszkodzone i okazy oddawano w całej ich wspaniałości.
— Każdy człowiek ma na tyle chytrości i sprytu, ile mu niezawodnie do życia potrzeba! — rzekł sobie w duchu Tadzio. Ktoby przypuścił, że te dzikusy mają takie sprytne sposoby! Od każdego można się czegoś nauczyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.