W białem miasteczku/II/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W białem miasteczku
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ II.

Czas mijał.
Zagórski żył spokojnie, pracował wytrwale.
Budził się wcześnie, przed świtem — ale nie wstawał, lecz leżąc w ciepłem łóżku, trochę myślał, trochę drzemał a często przyglądał się narodzinom nowego dnia. Lubił patrzeć, jak ciemny szafir blednie i jak świt, jaśniejszy już od zahaftowanych ornamentów firanek, pojawia się w nich w postaci blado niebieskich, różnokształtnych gwiazdek. Po natężeniu światła poznawał, jaka jest pogoda. Czasem te gwiazdki jasne w oknach, powoli jak gdyby gasły — co znaczyło, że dzień jest słotny lub bardzo chmurny — czasem stawały się białe, wesołe — po czem Zagórski zgadywał, iż spadł świeży śnieg, kiedyindziej zaś nabrzmiewały zwolna złotem, zrazu czerwonem, potem coraz jaśniejszem — i wtedy łatwo było zrozumieć, że to wjeżdża przeczyste, promieniste słońce na wypogodzone, błękitne niebo. Nie było dnia, któregoby Zagórski nie witał z cichem rozrzewnieniem i wdzięcznością, a choć zdawało mu się, że zna je wszystkie, po dokładniejszem przyjrzeniu się przyznawał, że każdy jest nowy i każdy śpiewa swą własną piosenkę.
Przelawirowawszy zręcznie niebezpieczny moment wstawania i śniadania, podczas którego lubił spokój i nieco przytłumione, łagodne głosy, co przy dzieciach nie zawsze było możliwe, i wypiwszy po pierwszym papierosie szklankę czystej, zimnej jak lód wody, przechodził do swego pokoju i zasiadał do roboty. Pracował intensywnie, nie wstając. O godzinie jedenastej przynoszono mu szklankę gorącej czarnej kawy. Wtedy przerywał na chwilę pracę i popijając mocny trunek, przeważnie bez cukru, z zadowoleniem przyglądał się to piętrzącemu się coraz bardziej stosowi zapisanych kartek, to rozłożonym dokoła pootwieranym słownikom, to zapomnianym i porzuconym przez dzieci zabawkom, to wreszcie oknu, którego szyby szlochały od wiatru i deszczu, ciemniały od wirujących w powietrzu płatków śniegu, zaciągały się wzorzystą koronką mrozu, jaśniały błękitem lub drzemały sennie, jak kot pod piecem. Po chwili pracował dalej — ale przeważnie już z mniejszą pilnością, niż przed tem. Robiło się coraz jaśniej, coraz weselej, słychać było turkot wozów, jadących z drzewem, śpiewne tyrady lub śmiech tańczącej koło domu pani Maślakowej, pianie kogutów, pokrzykiwanie gęsi — wszystko wołało do życia, do ruchu — i Zagórski, wydzióbujący piórem ostrożnie słówka ze słowników, coraz żywiej zajmował się odgłosami, dolatującemi z kuchni. Wreszcie wstawał i zaczynał się wałęsać po domu.
Właściwie, ledwo że jest na czem siedzieć i przy czem zjeść. Ale oko Zagórskiego upiększa skromne sprzęty, co więcej, realnie widzi już te, które dotychczas widział w marzeniu. Tak marzenie splata się z rzeczywistością w rozkoszny sen. Cienie tego, co właściwie już było, mieszają się z cieniami tego, co może będzie: w ten sposób wszystko staje się cieniem. Tylko, oczywiście, nie żółty, zrośnięty w kłębek Guzik, śpiący koło pieca na miękim zielonym fotelu.
W jednym pokoju bawią się dzieci.
— Co wy, dziewuśny, robicie?
— Bawimy się w szorowanie — odpowiada Basia.
— Bawimy się w szujowanie! — powtarza za nią Elżunia.
Myją podłogę. Zakasały sukienki. Z pudełka, niby-to z wiadra, wylewają wodę, szorują podłogę staremi gazetami. Są bardzo zajęte i zapracowane.
Zagórski wchodzi ostrożnie do kuchni.
Co za smakowite aromaty!
— Daleko jeszcze do obiadu?
— Za godzinkę będzie! — odpowiada pani Zagórska, miotając się między garnkami.
— A co będzie na obiad?
Pani Zagórska odpowiada niechętnie.
Rzecz dziwna! Zagórski lubi zaglądać do kuchni, pani Zagórska uważa ją za kamerę tortur.
Na ten temat toczą się w kuchni nieraz ożywione rozmowy. Garnki na blasze syczą, pogwizdują. Guzik wygrzewa się przy piecu, kotek drzemie, zaś Zagórski siedzi na niskim stołeczku dziecinnym i peroruje: czasem o gotowaniu, o potrawach, czasem o innych rzeczach.
— Nie lubisz gotować! — mówi. — Niby dlaczego? To bardzo miłe zajęcie, nadzwyczaj miłe. Przyrządzać smaczne, dobre potrawy, stosownie do pory roku, dnia, usposobienia i smaku osób, które się karmi, móc zawsze zrobić w łatwy sposób przyjemność —
— Innym, nie sobie! — wtrąca pani Zagórska.
— A czyż nie jest ci przyjemnie, gdy możesz sprawić przyjemność swym najbliższym! Ja sobie większej przyjemności nie wyobrażam.
— Ty robisz z gotowania jakąś poezję, a to zajęcie bardzo prozaiczne!
— O, wzniosła szlachetności uczuć! Prozaiczne zajęcie! Myślisz może, że poetyczniej byłoby, jak mi to raz pewna pani powiedziała: — Leżeć cały dzień w wannie z ciepłą wodą, jeść daktyle i pomarańcze i czytać romanse. Nie, moja droga, jesteś w mylnym błędzie, jak się wyraża pewien mój znajomy. Każda pożyteczna praca jest piękna. Zastanów się, czy to przypadkiem nie ty z poezji robisz prozę — swem ociąganiem się, swą niechęcią, opornością, przekorą...
— Ja! Przecie robię wszystko!
— Bo musisz! Ale nie chcesz!
— A, mój kochany, to trudno! Żebym ja jeszcze chciała być kucharką!
— Właśnie przeciwnie, kucharka musi. Wolałaby z pewnością robić co innego, ale że nic nie umie, więc musi gotować. Ty sama uznałaś za stosowne i najmądrzejsze wziąć się do kuchni, ty nie musisz być kucharką, możesz być tylko kochaną mamusią, przyrządzającą dobre potrawy dzieciom i mężowi... Jesteś szafarką przyjemności czy rozkoszy najtańszych, najdostępniejszych, lecz najmilszych. Zwierzę nawet ma szczególniejszy szacunek dla tego, kto go karmi... Otóż, jeśli to miłe i wdzięczne zadanie jest dla ciebie niewolą, jeśli je spełniasz pod przymusem, to jesteś istotnie kucharką, ale to już tylko twoja wina.
— Więc cóż mi każesz robić?
— Trzeba pracę swą pokochać, trzeba w nią włożyć całe swoje serce, a wówczas — ona się wspaniale odwdzięczy. I taksamo jest z życiem, z przeznaczeniem — nie szemrać, nie buntować się, pokochać swą dolę. Jakakolwiekby była, zawsze ma dla człowieka za pazuchą prezenty — wierz mi — zaś opornych gnębi. Miłością można wszystko przezwyciężyć! Dlatego jest ci też źle w miasteczku. Mieszkasz tu, a mieszkać nie chcesz — zatem musisz. Pogódź się z tą koniecznością — a pogodzisz się z miasteczkiem.
Gulonką nie zostanę! — żachnęła się pani Zagórska.
— Któż ci każe zostać gulonką? Ja mówię o zupełnie innych rzeczach: Mówię o zbudzeniu w sobie miłości twórczej i czynnej, miłości, która nie byłaby biernem uczuciem, lecz motorem, żywym czynem... Ale wy tego nie umiecie!
— Co to znaczy „umiecie“? Czyż miłości trzeba się uczyć?
— U nas — tak. U nas ludzie nie umieją kochać.
— A czyż miłość — to sztuka?
— Naturalnie! I to największa na świecie!
Pani Zagórska nie podzielała poglądów męża i te rozmowy drażniły ją tylko. Miłość miłością, a fakt faktem: kuchnia kobietę niszczy, na prowincji ludzie się marnują.
On zaś, pokręciwszy się po kuchni i pociągnąwszy kilka razy nosem, wycofywał się i szedł na ganek, do ogrodu, potem przed dom, do swego ukochanego modrzewia. To zakapturzony, ciężko walcząc z wiatrem i śniegiem, to w kapeluszu, biegnąc drobnym, żywym kroczkiem, pojawiał się śpieszący od strony rynku w brunatnej kucie ksiądz katecheta, drobny, wychudły zakonnik, z twarzą jak z kości słoniowej rzeźbioną, lecz uśmiechnięty, a z klasztoru już wołał go dzwonek. Mogło się zdawać, że ten biedny księżyna chodzi stale w girlandzie wesołej, dzwoniącej muzyki. I natychmiast robiło się cicho. Na gościńcu zamierał wszelki ruch, ludzie znikali. Czasem tylko pani Maślakowa wychodziła swym elastycznym, sprężystym krokiem na gościniec i przysłoniwszy dłonią oczy, patrzyła w stronę miasta, czy mąż nie wraca. Porozmawiawszy przez gościniec z Zagórskim, zwymyślawszy męża zaocznie swym melodyjnym głosikiem, wykręcała się kokieteryjnie na pięcie i rozkołysawszy spódnicę, uciekała w podskokach, jak mała dziewczynka.
Po obiedzie Zagórski pracował w dalszym ciągu do jakiej czwartej godziny po południu. Ale tu zaczynało go zwolna ogarniać zdenerwowanie. Co też przyniesie dzisiejsza poczta? Wiedział dobrze, że cokolwiekby przyniosła, nie przyniesie bezwarunkowo przed piątą, mimo to nie mógł już wytrzymać. Odkładał pióro, próbował czytać — napróżno. Bez czapki, w domowej kurtce tylko wychodził na werandę, przechadzał się po niej jakiś czas nerwowo tam i nazad, jak kapitan statku po swym mostku, z oczami zwróconemi ku rynkowi stawał przy swym modrzewiu, albo wreszcie dreptał po wydeptanej przez siebie ścieżynce od furtki do kapliczki świętego Jana aż do końca sadu. O, ta ścieżynka, utrzymująca się bez względu na błoto czy na śnieg, aż do wiosny, póki jej nie zryła łopata, nie przykryła zieleń jarzyn! Setkę drobnych kroków zaledwie liczyła, a jak ogromna przechadzała się nią tęsknota, wylatująca daleko poza obręb miasteczka i błękitne góry na horyzoncie. Bywało, że podczas tej przechadzki dmuchał wiatr zimny, bywało, że w powietrzu wibrowały właśnie ostatnie purpurowe akordy dogasającego słońca, bywało, że padał deszcz — Zagórski nigdy jej nie zaniedbywał. Chodził, niby obserwując pasma gór blado-niebieskie, ciemno-granatowe, liljowe, nad niemi jasny złotogłów dogasającego nieba, czarne rózgi trzech topól na cmentarzu, chmury, kłębiące się nad światem, gościniec, słuchał niby głosów dolatujących z daleka, w rzeczywistości jednak cała jego uwaga i siła wzroku skierowana była na wiodącą do rynku drogę, na której lada chwila miał się pokazać listonosz. Co przyniesie? Co może przynieść? Trzymane wciąż na wodzy z duszy rojem wylatywały naraz pragnienia, tęsknoty, życzenia tłumione, oczekiwania, serce biło niespokojnie. Zagórski, zmęczony, siadał na ławce, którą umyślnie kazał tak postawić, aby z niej widać było drogę do rynku. Nareszcie — idzie! Poznać go było po chodzie, po błysku guzika lub torby... Idzie!
— Gazetka, proszę pana filologa! — mówi listonosz niezadowolonym głosem.
Tak nie lubi przyjść z pustemi rękami, kiedy widzi, że go oczekują.
— Więcej nic?
— Reszta w drodze, ale jeszcze nie przyszła! — żartuje listonosz, śpiesząc dalej.
— Więc nic!
W pierwszej chwili gniew, ból... Nic! Nic! Tylko tych kilka chałup, dziewczęta plotkujące przy studni i dalekie, błękitne góry... A, jeszcze coś! Topole na cmentarzu! Tak, tak, trzeba się zwolna przyzwyczajać!
Jeszcze raz od furtki do końca sadu.
Z nieskończoności wyłaniają się jaśniejące gwiazdy.
— Nic.
Jeszcze raz od furtki do końca sadu.
W niedalekiej stodole Rogacza ludzie rżną sieczkę. Słychać równy, rytmiczny chrzęst. Przed stodołą stoi dziewka od krów, brudna, z zawalanemi gnojem, czerwonemi łydami w ruinach starych, rozlatujących się trzewików — matołek z gór, ledwo umiejący mówić. Patrzy, patrzy, przygląda się biegającemu tam i nazad Zagórskiemu, wreszcie uśmiech rozjaśnia jej zwierzęcą, głupią twarz; wielkim palcem prawej ręki wskazawszy parobkom za siebie Zagórskiego, robi kółko na czole. W głębi stodoły wybucha brutalny, prostacki śmiech.
Znowu — od furtki do końca sadu.
— Niemożliwe, aby nie odpowiedzieli. List przyjdzie jutro, pojutrze. A gazetę tymczasem i tak przeczytać można.

∗                              ∗

Jednak od czasu do czasu coś się przecie działo.
Pewnego dnia Milcia, która wczesnym rankiem chodziła do miasta po mleko, przyniosła wiadomość, że aptekarz kona.
— Jakto — kona? — spytał zdziwiony Zagórski, do którego żona czemprędzej z tą nowiną przybiegła.
— Podobno już charczy! — rzekła pani Zagórska z miną rozpłomienioną przez sensację.
Zagórski aż skoczył na łóżku.
— Charczy! Cóż znowu za wyrażenie! Już charczy! Fuj!
— Tak mi Milcia powiedziała, widocznie powtórzyła, co słyszała.
— Nie potrzebujesz za Milcią powtarzać.
Kiedyindziej pani Zagórska z pewnością obraziłaby się i wszczęłaby długą dyskusję, ale dziś miała zadużo spraw do omówienia.
— Jak ty myślisz, czy teraz Elza już jest wolna? — zapytała.
— Niby dlaczego?
— Przecie ojciec brał z nią ślub w zastępstwie tego lotnika!
— Ależ to lotnik brał z nią ślub w osobie ojca! Czy ty tego nie rozumiesz?
— Doskonale rozumiem. Tylko że skoro ojciec umarł, ślub jest nieważny, bo ten, co go brał, nie żyje.
— Jakto? Więc i lotnik umarł?
— Lotnik nie. Stary Majsztrykiewicz!
— Widzisz, jak doskonale rozumiesz!
Większość w białem miasteczku w ten sam sposób zapatrywała się na sprawę. Czekano dalej: Co teraz zrobi Elza, czy się pogodzi z matką, czy matka jej przebaczy, jak się zachowa syn, bawiący na studjach w mieście, czy stary Elzy nie wydziedziczył, czy Ryś się z nią teraz ożeni.
Zagórski myślał o swem ostatniem widzeniu się ze starym Majsztrykiewiczem. Wstąpił do apteki po piramidon i parę artykułów, potrzebnych do apteczki domowej. Majsztrykiewicz, z twarzą czerwoną i nabrzękłą od picia, w lodenowej kurtce sportowej, spodniach do kolan, pończochach i miękich pantoflach, człapał cicho po aptece, obstawionej dokoła flakonami i słojami z czarnemi napisami łacińskiemi. Zagórski, wiedząc, iż jest to jeden z najbardziej nieuleczalnych mizantropów w miasteczku, skierował rozmowę na temat stosunków miejscowych i oświadczył, że ludzie w miasteczku nie są bynajmniej tak źli, jak o sobie wzajemnie mówią, że są to rzeczy nieraz przesadzone.
Aptekarzowi aż oczy błysnęły.
— Niech sobie będą, jacy chcą! — przerwał. — To, co ja mówię, nie jest przesadzone, to, co o mnie mówią, ja mam, za przeproszeniem, gdzieś. Ja z nikim nie żyję i żyć nie myślę. Mam siedzieć w klatce — będę siedział w klatce, dbam tylko o to, ażeby ta klatka była jaknajpiękniejsza.
Zagórski rzucił okiem na półki, chcąc się o piękności klatki przekonać. Białe, okrągłe flakony podobne były do czaszek ze spróchniałemi zębami.
— Skoro ci się ta klatka podoba — pomyślał — siedź-że w niej.
Wstąpił do szkoły, gdzie miał coś do załatwienia i wrócił. Przechodząc koło apteki ujrzał aptekarza, stojącego w oszklonych drzwiach, z nosem prawie że rozpłaszczonym na szybie. Stary Majsztrykiewicz w swem zielonkowatem ubraniu, ze szklanemi oczami, utkwionemi przed siebie, wyglądał istotnie jak wypchany ptak za szkłem gablotki.
Ledwo zapomniano o jego śmierci, przyszły nowe sensacje.
Tymczasem zima brnęła w śniegu i lodzie wciąż naprzód, dni stawały się coraz dłuższe, zbliżały się zapusty.

∗                         ∗

Ostaję za miasteczkiem, na małym wzgórku z szerokim, cudnym widokiem na piękną dolinę Dunajca, otoczony olbrzymiemi, czcigodnemi lipami, szacunek wzbudzających rozmiarów, stał stary, murami obwiedziony klasztor Reformatów, pamiętający bardzo dawne i odległe czasy.
Zbudował go ongi i wyposażył w siedmnastym wieku jeden z panów polskich, niegdyś zapalony zwolennik reformacji i ofiarny protektor arjan, a zwłaszcza licznych w dolinie Dunajca nurków i Fausta Socyna ze Sjenny, później nawrócony, lecz zawsze gorliwy w życiu religijnem i myślący o zbawieniu duszy, a zatem niemniej czynnie, jak przedtem odszczepieńców, wspierający, po swem nawróceniu, Kościół katolicki, tak niezmordowanie przedtem zwalczany.
Zagórski dość często chodził na ten wzgórek.
Trochę smutny może był budynek klasztorny, w dość szlachetnych proporcjach barokowych utrzymany, biały, milczący, owiany szumem bezlistnych, czarnych koron ogromnych, starych lip. Kościół był ładny, miał groby śpiących z głową na dłoni rycerzy z czerwonego marmuru, w pancerzach, z niewygodnie założonemi nogami. Jeszcze piękniejszy był cmentarz klasztorny, otoczony dokoła murem, też pełen starych drzew, okolony stacjami pasyjnemi i tchnący niezrównaną atmosferą spokoju. Bywało tu ulubione miejsce rozmyślań Zagórskiego na wiosnę lub w lecie, kiedy konary drzew utworzyły jedno wielkie, szumiące i kołyszące się, zielone sklepienie, a w stłumionem, łagodnem świetle słonecznem dwa czarne, wielkie krzyże melancholijnie wyciągały swe ramiona.
Zagórski rad siadywał na ławce pod smutnym, płaczącym Chrystusem, słuchając szumu drzew i monotonnie kapiących dźwięków klasztornego zegara oraz patrząc na rozciągający się stąd widok. Po lewej stronie białe miasteczko z czerwonemi dachami, z groźną basztą zamku na lesistem wzgórzu, w głębi góry ciemno niebieskie, po prawej stronie białe, jak okruszyny sera, ściany rozrzuconych gęsto chat... Szeroko, jasno...
Kiedy sobie raz tak siedział, zastał go ojciec Inocenty, katecheta, miły staruszek, prosty i naiwny, jak dzieci, które uczył, zresztą jowialny, lubiący ludzi i partyjkę preferansa, a ponoś też straszny bicz na zakonników, nieubłagany, wciąż wszystko krytykujący i wścibiający wszędzie swe trzy grosze.
— I o czem-że pan dobrodziej tak pod tym Chrystusem żałosnym rozmyśla? — zapytał z łagodnym uśmiechem starowina, stanąwszy obok Zagórskiego i złożywszy ręce na zaklęsłości, niesłusznie brzuchem zwanej.
— Tak sobie myślę o wszystkiem i o niczem potrosze! — odpowiedział Zagórski. — A ten Chrystus istotnie żałosny. Taki zbolały, taki spłakany... I na czyją-że to pamiątkę taka smutna figura?
— Dziś rocznica! — rzekł poważnie ojciec Inocenty. — Zapusty!
— A cóż to znów za nadzwyczajna rocznica! — roześmiał się Zagórski.
Ksiądz Inocenty pokiwał głową i nie odwodząc dobrotliwego spojrzenia swych jasnych oczu od Zagórskiego, zacytował półgłosem:
— Myśmy wszystko zapomnieli!
— Ach! — przypomniał sobie Zagórski. — Krwawe zapusty!
— „A stało się to w zapusty!“ — zanucił z cicha zakonnik. — Tak, tak, w okolicy są jeszcze tacy, którzy czasem, po pijanemu, tę pieśń śpiewają.
— Co ksiądz mówi! — wykrzyknął z oburzeniem Zagórski.
Dzień był ciepły. Ojciec Inocenty przysiadł się do Zagórskiego.
— Po pijanemu, po pijanemu, panie dobrodzieju! Kiedy Żydy w miasteczku za wódkę zanadto zedrą lub coś tam takiego... w górach, na złość, jak się nogi plączą w drodze do domu... Ale zresztą to nic, niech Bóg broni... Wstydzą się... Uważał pan dobrodziej? W kościele farnym jest tablica jednego z zamordowanych panów z napisem... Nieraz chłopi prosili, żeby tę tablicę usunąć... Ale dziekan nie chce. W tych stronach piętnastu panów zabito...
— Piętnastu!
— Znęcano się nad nimi strasznie. Myśmy wszystko zapomnieli i dobrześmy zrobili, bo to znaczy, żeśmy przebaczyli. Piętno Kainowe starliśmy z czół braci tem przebaczeniem...
Staruszek pomilczał chwilę, a potem wyciągnął swą suchą, drobną dłoń ascety w kierunku jednej z odwiecznych wiosek.
— Tam mieszkał ten administrator majątku — bo to Lanckorońszczyzna wszystko, kiedyś, wraz z ziemią spiską, magnacka fortuna Lubomirskich — tam, w tej wsi, mieszkał ów rządca-szlachcic — o nazwisko mniejsza. Owóż zaczęły się Krwawe Zapusty — przyszli do tej wsi chłopi z Paleśnicy, straszna, pijana gromada. Zrabowali wszystko, pana postanowili zabić, po swojemu, okrutnie, „powoli, bo dobry był pan“. Pani prosiła, błagała, ofiarowała za niego perły piękne, co dostała w posagu. Napróżno. Wzięli go, w jednej koszuli na mrozie, po śniegu popędzili.
— Dokąd?
— Ku klasztorowi.
— To musiało być gdzieś blisko...
— Właśnie tu. Chrystus na tem miejscu stoi...
O, jak nagle czarną chmurą przesłoniła się cała dolina! Zgasło błękitne niebo, zaciągnęło się kirem. Co widać? Niebo ołowiane, chmury na niem czarne, nieruchome, na ziemi biały śnieg, w powietrzu twardy mróz i tylko wrony czarne, wrzeszczące, ździwione... Na drogach gromady pijane, krwawe, rozwłóczące chciwie wszelaki sprzęt, głosy podniesione, zdziczałe — i jęki, jęki i klątwy i wrzaski okrutne...
— Tak przyprowadzili go pod klasztor — opowiadał ksiądz — a tu zaczęli po gołem ciele straszliwie cepami bić, gdzie kto trafił. Ale szlachcic był zdrowy, mocny. Padł na ziemię i jeszcze rzęził dłuższy czas, aż mu wreszcie ktoś wbił widły w brzuch... Wtedy skonał! A to było właśnie tu, gdzie stoi figura, gdzie siedzi ten Chrystus zbolały... Niedawno to było, niedawno... A potem wpadli do klasztoru, zaczęli hulać... Widział pan dobrodziej w kurytarzach te podziurawione, pocięte obrazy, świętych z poutrącanemi głowami... To sprawiły chłopskie kosy, siekiery...
— Ksiądz widział?
— Nie! Opowiadano mi tylko. Ale jest tu kilku starszych ludzi, oni pamiętają...
— Nawet klasztoru nie uszanowali!
— W jednej z okolicznych wsi zamordowali proboszcza, odprawiającego mszę świętą. Powiadają, że krwi, która wówczas zbroczyła kamienie, po dziś dzień zmyć nie zdołano, a gdy w rocznicę morderstwa i zbezczeszczenia świątyni ksiądz odprawia nabożeństwo i wygłasza kazanie, w kościele niema ani jednego chłopa. Pamiętają potem cholerę, i nieurodzaj, i głód i opowiadają sami: — Chłop pieniądze garściami dawał, a nie mógł za nie chleba dostać. Wtykał je przekupce, a ona nie chciała brać...
— Dlaczego?
— Pan Bóg tak zrobił, że pieniędzy widać nie było. Nie mieli z nich ludzie żadnego pożytku.
— No, Szela spokojnie i w dobrobycie życia na Bukowinie dokonał. I że też mogło dojść do tej rzezi!
— Prosta rzecz! Rozpętano najdziksze instynkty...
— A od czegóż byliście tu w swym klasztorze wy, księża, duchowieństwo?
— Byliśmy bezsilni...
Tegoż dnia przypadkiem zebrało się na plebanji wieczorem kilku panów. Więc był Ruszkiewicz, łypiący nerwowo po ludziach zdziwionemi, wystraszonemi oczami, był Pudłowicz, Zagórski, jak zwykle wikary i Bruczkiewicz. Gościnny i towarzyski dziekan wygrzebał z kredensu butelczynę wódki i wydębił u gospodyni zakąskę. Siedziano i zabawiano się w kancelarji proboszcza przy niewielkim stoliku, omijając starannie potężne, urzędowe biurko i szafy, pełne pięknie w skórę oprawnych, złoceniami błyskających dzieł teologicznych, poważnych miesięczników i innych uczonych mumij.
Ponieważ nie grano w karty, chwycono się innego, niemniej morderczego zajęcia: Rozmawiano o polityce. Zagórski, wolny od tego przykrego zboczenia, siedział cicho na miękim fotelu i z przyzwyczajenia przyglądał się ludziom, zwłaszcza nieodgadnionemu dotychczas Ruszkiewiczowi.
Ruszkiewicz miał głowę dosłownie srokatą, to znaczy, w białe i czarne płatki; srokate było również ubranie i to Zagórskiego uderzyło.
— Ten człowiek, dziś kapitalista, jest przecie z zawodu krawcem — rozważał. — Ma z pewnością poczucie kolorów i wie, dlaczego wybrał ten materjał, a nie inny. Chce mieć ubranie dobre, ale nie rzucające się w oczy. Mimicry. Zatem on się czegoś boi, czyli — nie ma czystego sumienia.
Nagle ktoś wspomniał 46-ty rok.
— Czy to dziś możliwe?
Zagórski zauważył, że Ruszkiewicz drgnął.
Przez chwilę milczano.
Pierwszy odezwał się ksiądz:
— No, kiedy wybuchła Polska, wołano, ażeby bić Żydów, panów i księży.
— Jakich panów! — rzekł Ruszkiewicz. — Tu dworów prawie że niema, są tylko drobni ziemianie!
— Przez panów oni rozumieją inteligencję! — objaśnił Pudłowicz.
— Rzeź! — wtrącił Bruczkiewicz. — O rzezi mowy niema, ale gdyby im pozwolono porabować?
— Ciekawa rzecz! — odezwał się Zagórski. — Obawiacie się, panowie — w teorji! rozumiem! — rzezi, a przecie, prawdę mówiąc, wszyscy pochodzicie z ludu, w każdym razie nie ze szlachty. I cóż to wykopało taką przepaść między wami a nimi? Co sprawiło, że wy, choć dzieci ludu, jesteście niby jakimiś, nadającymi się pod nóż panami?
— Ja ludzi nie wyzyskiwałem! — oświadczył niespodziewanie Ruszkiewicz. — Jeśli wymagałem od nich dużo, to i sam pracowałem ciężko, kładłem się o jedenastej, a o czwartej wstawałem.
— Dla siebie! — podkreślił Zagórski. — Ale pańscy robotnicy dla biednego zarobku... I w rezultacie pan masz mająteczek, a oni, jak byli dziadami, tak i są...
— Co nas dzieli? — mówił dziekan. — Kultura! Mnie nazywają arystokratą — dlaczego? Bo lubię ładne rzeczy i ludzi dobrze wychowanych...
— Tak, nie, kultura szlachecka! — rzucił Pudłowicz.
Zagórski zaprzeczył.
— Lud ma tę samą kulturę, co my... Niema co zwalać winę na szlachetczyznę. Historja szlachecka już się skończyła. Co więcej, my jesteśmy w wysokim stopniu kosmopolici... Szlachetczyzny w ludzie najwięcej zostało.
— Może właśnie z tego powodu... Może jesteśmy dla nich czemś w rodzaju jakichś Niemców czy Żydów...
— Tragedja polega na tem, że musieliśmy służyć i być sługami obcego rządu... Nad naszemi głowami bujał stale czarny dwugłowy orzeł...
— Tragedja polega na tem, że ci, którzy wyszli z ludu, nie wracają do niego! — wtrącił Zagórski. — Lud przez to jałowieje!
— Nie można niwelować. Trzeba podnosić!
— Ale w końcu powiedzcie mi, panowie: — Możliwa jest u nas jeszcze rzeź panów, czy nie?
Zrobiło się znowu cicho.
A po chwili odpowiedział dziekan:
— Nie wiem!
Nikt się nie odzywał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.